Liverpool FC. Ballada z lekkim elementem poślizgu. Studium upadku Stevena Gerrarda

Ballada z lekkim elementem poślizgu. Studium upadku Stevena Gerrarda
ph.FAB/shutterstock.com
Czy można zniszczyć własną legendę w ciągu kilku sekund? Okazuje się, że bez problemu. Steven Gerrard przez całą karierę robił wszystko, by z Liverpoolu zrobić prawdziwą potęgę, co zresztą w jakimś stopniu mu się udało. Później cały trud jednak zniweczyły dwa nerwowe ruchy, jeden nieodpowiedzialny krok, ale też paskudna reakcja hejterów i żądne krwi media. Czego życzyć już 40-letniemu, młodemu trenerowi? Przynajmniej 40 okazji do zapomnienia o meczu z Chelsea.
Jego ojciec wariował na punkcie ukochanego teamu, więc pasję do piłki chłonął od małego. Stevie na pierwsze treningi przyszedł w wieku 8 lat, ale dosłownie kilka miesięcy później z powodzeniem rywalizował ze starszymi kolegami w drużynie U10. Radość z kopania zmąciła katastrofa na Hillsborough, gdzie w 1989 śmierć poniósł jego kuzyn Jon-Paul. To kolejne dziedzictwo, które przybliżyło Anglika do wspólnoty. Odtąd Liverpool FC zaczął być w familii Gerrardów czymś więcej niż rodzinnym klubem.
Dalsza część tekstu pod wideo
Może to też powód, dla którego kapitan „The Reds” zawsze dawał z siebie wszystko, pozostawał lojalny, mimo wielu ofert… Do 2 stycznia 2015 roku, kiedy ogłosił, że zamierza zakończyć karierę w Los Angeles Galaxy. Dawno po szczycie formy, kiedy już nie mógł pomóc drużynie, a drużyna go nie potrzebowała. Właściwy krok, zrozumiały dla obu stron.

Lider przez duże L

Powiedzieć, że rządził szatnią, to nic nie powiedzieć. Torres, Kuyt, Suarez, Mascherano - oni wszyscy wyrośli na świetnych piłkarzy, dzięki temu, że prowadził ich Stevie G. Bez jego cech lidera, Liverpool prawdopodobnie nie wyglądałby tak samo. Dobrze wiedział, jak radzić sobie z partnerami z boiska.
Djibril Cisse, który spędził na Anfield kilka lat, zdradził dziennikarzom, że kapitan często zastępował trenera podczas przemówień motywacyjnych w przerwie meczu. Tak też miało być w słynnym finale Ligi Mistrzów w 2005 roku. Liverpool obrywał z Milanem 0:3 i wszystko zmierzało ku pięknej katastrofie. Wtedy „Gerry” dał sygnał do ataku. Został bohaterem nocy w scenariuszu, który mógł napisać tylko Walt Disney. I nieważne, że nie stanąłby na cokole, gdyby nie wyprawiający cuda w bramce Jerzy Dudek.
W trudnych czasach nic bez niego nie działało. Chociaż w drużynie narodowej następowała zmiana po zmianie, dziękowano Rio Ferdinandowi, pożegnano Franka Lamparda i Davida Beckhama, powołanie dla Gerrarda nigdy nie stanowiło problemu. W kadrze funkcjonował 14 lata, przeżył 10 selekcjonerów. To jego miejsce.
A gdy spojrzy się na jego ostatnie lata w klubie, można wynotować, że za każdym razem potrafił nastrzelać przynajmniej 10 goli, odliczając sezony 2010-11 i 2011-12, w których przez miesiące pauzował z powodu kontuzji. Wiele z tej pokaźnej listy trafień to decydujące, bardzo ważne gole. Na własnych barkach pociągnął drużynę m.in. do triumfu w Pucharze Anglii. W kluczowych momentach wzbijał się na wyżyny umiejętności, potrafił tchnąć ducha w zamroczonych kolegów. Nic zatem dziwnego, że wszyscy trenerzy budowali swe zespoły wokół niego. Cała kariera przebiegała wzorcowo: dla fanów był i jest postacią identyfikacyjną, dla dzieci idolem, trenerzy go kochali, przeciwnicy szanowali, a nawet traktowali jak wzór do naśladowania.

Upadek sportowy i upadek obyczajów

Ochy i achy, ale ten pozornie wymarzony świat w pewnym momencie niemal się rozpadł. Każdy zawodowiec w końcu załamuje się na starość, ale w przypadku Gerrarda przełom nie miał natury fizycznej, a bardziej psychologicznej. Sezon 2013-14, ten nieszczęsny, paradoksalnie był jednym z najlepszym w jego wykonaniu. 13 goli, 15 asyst, drużyna kroczyła od zwycięstwa do zwycięstwa. Po piętach deptał im Manchester City, ale w bezpośrednim meczu, niezwykle zaciętym, „The Reds” pokonali bezpośredniego rywala 3:2 i wystarczyło już jedynie utrzymać przewagę. Nie pogubić się.
Stevie po ostatnim gwizdku zebrał wokół siebie zawodników, złapał za bary Simona Mignoleta oraz Jona Flanagana i rozpoczął przemowę, która przeszła do historii. Ze słynnymi słowami „To nie może nam się, k***a, wyślizgnąć!”. Wyślizgnąć. Jakże ironicznie prorocze. Dwa tygodnie później nastąpił dramat.
Chwila uniesienia. Prawie wszyscy na całym świecie trzymali kciuki za „The Reds”. Z wyjątkiem otwartych wrogów z Goodison Park i piłkarzy Chelsea. Kiedy pozostały trzy kolejki do końca rozgrywek, „The Blues” przyjechali na Anfield bynajmniej nie z zamiarem utorowania przeciwnikom drogi do mistrzostwa. Wolne żarty! Walczyli jeszcze o Ligę Mistrzów. Z kolei gospodarze chcieli tytułu, uważali, że po ponad dwóch dekadach bez najważniejszego trofeum na krajowym podwórku, należało im się to, jak nikomu innemu. Zanim zeszli do szatni na przerwę, marzenia pękły jak bańka mydlana.
To Steven Gerrard, człowiek z ludu, szef szefów, bohater ostatnich lat, popełnił błąd wszystkich błędów, kiedy Demba Ba wykorzystał jego potknięcie i otworzył wynik. Po raz pierwszy w karierze kapitan poczuł gniew własnych fanów na swych plecach. Nikt nawet nie próbował go usprawiedliwiać.
Legenda stała się internetowym żartem roku w ciągu kilku sekund. Anglik wyglądał w drugiej połowie jak cień samego siebie. Celność podań spadła z blisko 95% do 84%, jego niebezpiecznie długie podania z pierwszej połówki zamieniły się w kabaretowe przerzuty w drugiej. Każdy krok podsycał stres. Mecz ostatecznie zakończył się wynikiem 0:2. Kibice zdruzgotani, mistrzostwo się znacząco oddaliło, ale nikt nie był zły tak jak Gerrard. Wszystko, co zbudował w ostatnich latach, obróciło się w pył w jednej chwili.

Znikąd pomocy

Tytuł wydawał się prawie niemożliwy do zdobycia, ale zwycięstwo nad Crystal Palace przedłużyłoby szanse. Stary Stevie znów wyszedł na plac, ale ponownie nie przypominał siebie. Gdy Liverpool prowadził 3:0 i wystarczyło trochę pokopać na swojej połowie, coś pękło w głowach podopiecznych Brendana Rodgersa. W 80. minucie dostali bramkę na 1:3, dwie minuty później kontakt, 2:3. Nogi z waty, serca podchodziły do gardeł, wyrównujący gol wisiał w powietrzu. Miecz Damoklesa spadł w ostatniej minucie. Po wszystkim. Można się rozejść.
Jakby nie świat już dostatecznie nie walił, w Internecie znaleziono w nieszczęściu piłkarza dodatkową pożywkę. Memy, przerobione zdjęcia i filmy. Angielscy fani zapomnieli, że zbliżał się mundial, a Gerrard mógł się reprezentacji jeszcze przydać. Zaledwie kilka tygodni od dramatu na Anfield, rozegrał najgorszy turniej w swojej karierze.
Był jednym z głównych aktorów klęski, kiedy głową idealnie zgrał futbolówkę do Luisa Suareza, który całkowicie pogrzebał szansę Anglików na wyjście z grupy. Hiszpański „AS” uznał, że dyspozycja pomocnika tak odbiegała od normy, że nie przyznał mu żadnej oceny. Po turnieju 34-latek wycofał się z reprezentowania kraju i skupił wyłącznie na klubie.
Najwyraźniej te kilka miesięcy nie mogło nie zostawić śladu na jego psychice. Podczas gdy fani Liverpoolu murem stawali za legendą, ich przeciwnicy dalej szydzili z gracza, nadając mu pseudonim Slippy G. Do chóru zajadłych krytyków dołączyły media, codziennie dostarczając plotek o możliwych następcach Gerrarda. Dawna gwiazdę po prostu zdemolowano, przeczołgano i rozdeptano. Nie tak się postępuje z kimś, kto budował sławę tej ligi. Dla każdego profesjonalisty to byłoby za dużo.
Znalazł się w dziurze, z której nie potrafił się uwolnić, potrzebował pomocy i wsparcia, a ukojenie odnalazł dopiero w Stanach Zjednoczonych. Mówił, że to „najtrudniejsza decyzja w jego życiu”, ale dało się zauważyć, że poczuł olbrzymią ulgę. Poradził sobie z rozstaniem, tak jak i Liverpool stanął na nogi po odejściu lidera.
I tak wszyscy wiedzą, że tu powróci. Nawet jeśli na chwilę odwrócono się do niego plecami, podświadomie tli się nadzieja, że nastanie taki czas, aż założy czerwony dres, wejdzie na murawę, odsłucha „You’ll never walk alone” i usiądzie na ławce trenerskiej. I znów będzie jak kiedyś. Przed tym niezgrabnym poślizgiem. Happy Birthday, Stevie.
Tobiasz Kubocz

Przeczytaj również