Barbarzyńca na stadionie. Jak kibole niszczą wszystko, co dobre. Polskie kluby toczą nierówną walkę

Barbarzyńca na stadionie. Jak kibole niszczą wszystko, co dobre. Polskie kluby toczą nierówną walkę
fot. Adam Starszynski/Pressfocus.pl
W czwartek Lech Poznań osiągnął historyczny sukces i awansował do ćwierćfinału europejskiego pucharu. W niedzielę grupa kiboli, wśród której znajdowali się przedstawiciele "Kolejorza", zdemolowała stadion Widzewa Łódź. Czy kiedykolwiek wyrwiemy się z uścisku kibolskiej braci? Czy kiedykolwiek - pod tym właśnie względem - będzie w polskiej piłce dobrze? Patrząc na absurdalne tłumaczenia: nie.
Miniony weekend był trudnym doświadczeniem dla polskiej piłki. W Widzewie Łódź i w Miedzi Legnica doszło do dantejskich scen, w których główną rolę odegrali kibole. Z jednej strony do akcji włączyły się siły wspierające (na swój barbarzyński sposób) Lecha Poznań, ŁKS oraz Cracovię, z drugiej zaś za "widły" chwyciły osoby w teorii emocjonalnie związane z klubem z województwa dolnośląskiego. W obu wypadkach można mówić o zupełnym przeinaczeniu wartości, jakie niesie ze sobą sport, nie tylko piłka nożna. Nie bójmy się mocnych słów - to było po prostu zezwierzęcenie.
Dalsza część tekstu pod wideo

Ketchup, kiełbasa i inne zjawiska pogodowe

W niedzielę w Łodzi można było obserwować niezwykłe zawody. Naprawdę ciekawe spotkanie rozegrali piłkarze Widzewa i Lecha Poznań, ale ich zmagania niknęły wobec tego, co wyprawiała część kibiców związana ze stroną przyjezdną. "Kolejorz" wykorzystał całą pulę biletów, którą otrzymał od beniaminka, ale około 150 wejściówek trafiło w ręce zwolenników ŁKS-u. Nie ma wątpliwości, że to oni rozpoczęli niewiarygodną burdę na stadionie przy al. Piłsudskiego, bo swojej obecności nie dość, że nie zdołali ukryć przed monitoringiem, to jeszcze skutecznie ozdabiali ściany wymownymi podpisami, jednoznacznie łączącymi ich z drużyną z al. Unii Lubelskiej. Rzeczona grupa - jako że się rzekło - zaprezentowała nową, zjawiskową dyscyplinę: rzut kiełbasą na odległość.
Cała afera na dobre rozpoczęła się w przerwie spotkania, chociaż świadomość tego, że może być naprawdę gorąco, pojawiła się w Widzewie znacznie wcześniej. W końcu już w okolicach południa rzecznik klubu, Marcin Tarociński, zamieścił niby standardowy, a w gruncie rzeczy profetyczny wpis na Twitterze. Informował w nim między innymi o wyzwaniach organizacyjnych dotyczących starcia z "Kolejorzem". To raczej nie jest przypadek, że podobne komunikaty nie były publikowane w wypadku większości domowych meczów łodzian.
Niemniej mało kto był przygotowany na nadchodzący rozgardiasz. Niedługo po rozpoczęciu rywalizacji na boisku, rozpoczęła się rywalizacja na stadionie. Tam kibole związani z ŁKS-em orzekli, że - tutaj cytat - "nie będą kupować u żydków". Domagali się przy tym zamknięcia cateringu, bo jeśli nie, to zostanie on zdewastowany. Widzew, chcąc chronić swoich pracowników, zdecydował się na zamknięcie sektora i wycofał całą obsługę. To jednak nie wystarczyło, aby uspokoić szalejącą tłuszczę. Szybko przekonały się o tym wszelakie produkty spożywcze, ale też kible, suszarki do rąk i ściany, regularnie oblewane moczem. Ujmując to bardziej bezpośrednio: stado baranów tratowało wszystko na swojej drodze i załatwiało się wszędzie, tylko nie w toaletach.
Być może wynikało to z faktu, że rzeczone toalety zostały kompletnie zniszczone. Wyrwane drzwi, oberwane umywalki, kaloryfery, wspomniane suszarki, którymi - tak jak kiełbasą - zaczęto rzucać w kibiców gospodarzy. Do tego poważne zniszczenia dotyczące cateringu, stanowiącego swoistą bazę wypadową dla niezłomnych przybyszów. Okazało się bowiem, że za amunicję może posłużyć nawet ketchup i majonez. Wszelakie sosy wlewano do zlewu, nabierano kubeczkami i ciskano w odwiecznego przeciwnika. Przywodzi to na myśl życie Ala Capone, który rzekomo u kresu swojego jestestwa, połączonego z kresem zdrowia psychicznego, toczył w więzieniu swoiste wojny na kał. Wydaje się, że cosie przebywające przy al. Piłsudskiego zostały w sposób nadspodziewany zainspirowane twórczością legendarnego bossa mafii.
W końcu próbowali też innych groźniejszych technik, bo catering miał zostać spalony. Ta brawurowa akcja zakończyła się jednak niepowodzeniem. Niemniej szkody odniesione przez Widzew są po prostu ogromne - na ten moment straty zostały wycenione na 150 tysięcy złotych, ale kwota ta może wzrosnąć w najbliższych dniach. Szkopuł w tym, że kibole ŁKS-u wrzucili gorącego ziemniaka nie tylko w ręce swojego odwiecznego rywala, ale także Lecha.

W incognito można wszystko

Cała procedura pełną odpowiedzialnością obarcza Lecha Poznań i Widzew Łódź. Beniaminek jako pierwszy poniesie koszty, które będzie musiał uiścić zarządcy obiektu. Stosowny rachunek trafi jednak także na konto "Kolejorza", którego władze odpowiadają za całą grupę kibiców, wpuszczoną w niedzielę na stadion. Tym samym zarząd urzędującego mistrza Polski zapłaci za zniszczenia dokonane nie tylko przez swoich fanatyków, ale i wybryki ŁKS-u. Tak przynajmniej jest w teorii.
W praktyce bowiem Widzew już nie raz musiał toczyć wojny o swoje. Przykładem mecz w Pucharze Polski i zniszczenia dokonane przez przyjezdnych ze Śląska Wrocław. Chociaż wina była oczywista, to do tej pory Widzew nie otrzymał od "Wojskowych" swoistego zadośćuczynienia. A kwota przecież też nie jest mała, bo beniaminek Ekstraklasy na drodze sądowej domaga się 100 tysięcy złotych.
- Pierwsze tak poważne wydarzenie miało miejsce w trakcie wizyty Śląska Wrocław w Pucharze Polski kilka lat temu. Te zniszczenia były poważne. Potem podobną sytuację mieliśmy w trakcie derbów Łodzi, gdy kibice ŁKS spowodowali szkody. W zeszłym roku w I lidze, gdy graliśmy z GKS Tychy, też sprawcami byli fani ŁKS, którzy pojawili się na tym spotkaniu. W niedzielę sytuacja była analogiczna. Tak jak powiedziałem, odpowiedzialność ponosi Lech, bo oni znaleźli się na liście fanów z Poznania - powiedział Tarociński w rozmowie z "Eurosportem".
W wypadku wizyty Lecha sytuacja dla Widzewa jest o tyle bardziej korzystna, że przed rozpoczęciem spotkania delegaci podpisali protokół dotyczący zastanego stanu trybuny gości. Po zakończeniu meczu musieli ponownie uzupełnić stosowne rubryczki i, jak można się domyślić, dane różniły się w sposób diametralny. Tym samym "Kolejorz" - wydający się poważnym partnerem, chcącym dbać o swój PR - jest właściwie bez wyjścia. W polskiej piłce widzieliśmy jednak tak wiele absurdów, że i tutaj pewne zawirowania nikogo chyba już nie zaskoczą.
Zaskoczeniem nie były także informacje dotyczące przyszłości stadionu przy al. Piłsudskiego. Sektor gości został zamknięty do końca bieżącego sezonu, nie ma szans na to, aby wcześniej całą infrastrukturę wyprowadzić do stanu, którego Widzew oczekiwał. Nie wiadomo również, czy byłoby to dla klubu jakkolwiek opłacalne, bo wszystkie wizyty sąsiadów zza miedzy są szalenie kosztowne. Trzy ostatnie (nieoficjalne) wizyty kiboli ŁKS-u pochłonęły około 300 tysięcy złotych na naprawę zniszczeń. W tym szaleństwie jest okrutna metoda, bo drużynie z al. Unii Lubelskiej nie spadła z konta nawet jedna złotówka.
Pozostaje zadać sobie przy tym pytanie - gdzie była policja, gdy rozpoczęto kompletną demolkę.

Klub nasz, a nie wasz

Postawione wcześniej pytanie jest również zasadne wobec wydarzeń w Legnicy. Tam bowiem kibole wdarli się do szatni Miedzi i przeprowadzili rozmowę wychowawczą z zawodnikami. Pisząc te słowa sam czuję do siebie pewne obrzydzenie, bo powielam schemat upupiania tych barbarzyńskich praktyk. To nie może wyglądać w ten sposób, że w 2023 roku banda karków wdziera się między piłkarzy i w sposób siłowy daje im do zrozumienia, że nie jest zadowolona z wyników klubu. Oczywiście, że beniaminek gra beznadziejnie i szoruje tyłkiem po dnie tabeli, ale na miejscu piłkarzy Miedzi rzuciłbym tym wszystkim w cholerę, co - jak donosi Kamil Warzocha - ma zrobić bramkarz Stefanos Kapino.
- Zapowiedział wczoraj, że nie ma już zamiaru pojawiać się w klubie. Miała go zrazić cała ta sytuacja zrodzona ze złości kibiców, których reakcja - powiedzmy sobie szczerze - była poniżej jakiejkolwiek krytyki - czytamy na portalu "Weszło.com". Grekowi absolutnie się nie dziwię, tak samo jak nie zdziwiłbym się, gdyby podobne kroki podjął 18-letni Dawid Drachal. Dzięki Bogu nie doszło do rękoczynów, ale nastolatek i tak został zmuszony do ściągnięcia i oddania swojej koszulki w ręce szalejącego tłumu. Nie można przy tym odmówić kibolom pewnej logiki, bo przecież Drachal, mający w tym sezonie Ekstraklasy rozegranych 80 minut, z pewnością jest winny całej sportowej degrengoladzie Miedzi.
Absurdalne są przy tym tłumaczenia, że złość kibiców wynikała z tego, że drużynie się nie układało i na tej podstawie była uzasadniona. To postawa godna jedynie bezwzględnej krytyki, normalizowanie przemocy nie niesie ze sobą czegokolwiek dobrego. W końcu nie istnieje chyba żaden inny zawód na świecie, którego wykonawcy byliby narażeni na pobicie nawet nie tyle przez swojego pracodawcę, co klienta. Jeśli jednak takie praktyki są stosowane w firmach sympatyków legniczan, to szczerze współczuję i mogę podrzucić kilka telefonów alarmowych.

Prowokacja pierwsza klasa

Weekendowe wydarzenia dobitnie pokazują, że polskiego kibola jest w stanie sprowokować wszystko, co uzna on za niestosowne. Rzadko kiedy będzie to osoba podejrzewana o tuszowanie pedofilii w kościele, ale już na przykład kaloryfer łazienkowy lub piłkarz własnego klubu podlega pod bezwzględną eliminację. Fanatycy Miedzi zasłaniają się sytuacją w tabeli, natomiast ŁKS-u i Lecha zasłaniają tym, że na sektorze Widzewa spalono flagę należącą do "Kolejorza". Czyn w istocie haniebny - w dodatku w jego efekcie doszło do stopnienia kilku krzesełek - ale nijak nie tłumaczący zniszczeń, które dokonały się przy al. Piłsudskiego. Ślepe podążenie za najniższymi instynktami przestało być akceptowalne w społeczeństwie. Pora na to, aby normalizacja sięgnęła także trybun piłkarskich stadionów.
Zatrważa przy tym fakt, że - jak podaje Marcin Szypczak - ktoś na obiekcie Widzewa rozkręcił bramy zabezpieczające, które oddzielają sektory gospodarzy i gości. Gdyby przedstawiciele klubu nie wychwycili tego przed rozpoczęciem meczu z Lechem, można z porażającą pewnością założyć, że doszłoby do tragedii.
Niezwykle szkoda, że naszymi stadionami wciąż rządzi trzoda. W momencie, gdy Raków Częstochowa wykręca historyczny wynik w Ekstraklasie, Legia Warszawa ma szansę zostać najmocniejszym wicemistrzem od lat, zaś Lech Poznań bryluje w Lidze Konferencji Europy, zaczęliśmy podążać za europejskimi standardami nie tylko na boisku.
Oczywiście, że w Neapolu rozpętało się ostatnio piekło, zaś na obiekcie Djurgarden swoją zwierzęcą naturę pokazali nawet VIP-owie i nieomal doszło do regularnej bójki. To jednak w niczym nie usprawiedliwia ideologii kibola polskiego, z tym wariactwem trzeba skończyć jak najprędzej, za wszelką cenę. Nie dziwmy się zatem i nie lamentujmy, że część stadionów świeci pustkami lub że sektor gości jest zamknięty. To naturalna konsekwencja bycia barbarzyńcą, zdecydowanie nie tym od Herberta.

Przeczytaj również