Jak Eintracht zawstydził bogatszych. Dlaczego ten klub jest tak wyjątkowy? Łamanie stereotypów to nie wszystko

Jak Eintracht zawstydził bogatszych. Dlaczego ten klub jest tak wyjątkowy? Łamanie stereotypów to nie wszystko
Joan Gosa/Xinhua/PressFocus
W piłce nikomu nic się za zasługi nie należy. Wszystko trzeba sobie wypracować i wygrać. Jeśli jednak ktoś w niemieckim futbolu zasłużył sobie na uśmiech losu i szczodrość fortuny, to z pewnością jest to Eintracht Frankfurt.
Bundesliga przeżywa trudny okres. Postronnych kibiców odpycha od niej monopol Bayernu na kolejne mistrzostwa. Oczywiście, można się ekscytować walką o puchary czy o utrzymanie w lidze, ale tak naprawdę to tylko substytuty. Solą każdej rywalizacji ligowej jest walka o to, by być najlepszym. Bayern jest niezaprzeczalnym hegemonem i trudno mu podstawić nogę, ale to też nie tak, że nie da się go ograć. Bawarczycy także miewają słabsze chwile. Nawet w zakończonym właśnie sezonie byli “do ugryzienia”, tyle tylko, że nikt nie był gotowy na podjęcie rękawicy. Wszyscy pretendenci do tronu zajmowali się własnymi problemami.
Dalsza część tekstu pod wideo
Ponadto liga sukcesywnie drenowana jest z kolejnych gwiazd, które przy pierwszej lepszej okazji czmychają do Anglii lub Hiszpanii, gdzie mogą zarobić o wiele więcej. A ponieważ szkolenie w Niemczech zostało z tyłu względem obu tych krajów oraz Francji, nowe talenty nie płyną do Bundesligi tak szerokim strumieniem jak kiedyś. Swoje zrobiła też pandemia, nie tylko w aspekcie stricte finansowym. Wydawało się, że po zniesieniu obostrzeń wygłodniali kibice ruszą tłumnie na stadiony, tymczasem wiele klubów ma dziś problem z ich zapełnieniem i powrotem do standardów sprzed dwóch lat. Przedstawiciele Bundesligi coraz słabiej radzą sobie też na europejskiej scenie. Lista klubów, które w ostatnich latach eliminowały Niemców z rozgrywek, jest coraz mniej prestiżowa. Do niedawna Bayern był etatowym półfinalistą Ligi Mistrzów, a Borussia Dortmund regularnie zgłaszała akces do czołowej czwórki. Dziś monachijczyków należałoby umieścić w europejskiej hierarchii na miejscach 5-8 (dwa razy z rzędu odpadli w ćwierćfinale), a BVB pewnie w przedziale 9-16.
Niemcy narzekają często, że przez regułę 50+1 ich kluby przestają być konkurencyjne w Europie. To prawda, ale tylko poniekąd. Owszem, niemieckim klubom brakuje środków, by rzucić wyzwanie najbogatszym w Lidze Mistrzów. Ale nie w Lidze Europy, a ta przez lata była przez nich traktowana per noga. Dla Leverkusen, Hoffenheim czy Lipska priorytet zawsze stanowiła Bundesliga i to, by zakwalifikować się przez nią do Ligi Mistrzów. Aż w końcu pojawił się Eintracht Frankfurt, który zawstydził bogatsze towarzystwo i po kolei łamie kolejne stereotypy, pokazując, że w Niemczech nie potrzeba zmian w regule 50+1. Potrzeba zmian w sposobie myślenia o grze w Europie.

Klub idealny

Nie ma co ukrywać - Eintracht poświęcił w tym sezonie ligę na rzecz rozgrywek europejskich. W 17 wiosennych meczach w Bundeslidze frankfurtczycy zdobyli zaledwie 15 punktów - tylko dwa więcej niż spadający z ligi z kretesem Greuther Fuerth. Postawili wszystko na jedną kartę i są bliscy wygrania jackpota. Już tylko jeden mecz dzieli ich od Ligi Mistrzów, na którą nie mieliby szans, gdyby chcieli podążać ścieżką ligową. Dzięki świetnej postawie w pucharach, już zarobili na Lidze Europy 25 mln euro, tylko na samych premiach od UEFA i zyskach z biletów. Jeśli pokonają dziś w finale Rangersów, dostaną kolejne 5 z tytułu premii, a w tle pojawi się kwota kolejnych 30 milionów do zainkasowania w fazie grupowej Champions League. W sumie więc na pucharach mogą zarobić aż 60 milionów euro, a więc nieco więcej, niż wynosi roczny budżet płacowy pierwszego zespołu. I z perspektywy fana Bundesligi, trzeba za nich mocno trzymać kciuki. Dobra postawa Eintrachtu w pucharach może zainspirować też i inne niemieckie kluby do poważniejszego potraktowania europejskiej rywalizacji.
Skąd wzięła się tak dobra postawa Eintrachtu w Lidze Europy? Z bardzo zdrowej struktury klubowej. Począwszy od prezydenta Petera Fischera, poprzez dyrektora sportowego Markusa Kroeschego, sztab szkoleniowy skupiony wokół Olivera Glasnera, a na piłkarzach skończywszy - wszyscy doskonale znają swoje role. Nie ma tarć, nie ma przepychanek, wewnętrznej walki o wpływy i stanowiska. Wspomniany wyżej Peter Fischer piastuje swoją funkcję już od ponad 20 lat. Jest człowiekiem, który nie stroni od wyrazistych wypowiedzi. Nie gryzie się w język, kiedy trzeba zająć stanowisko na temat ważnych kwestii społecznych. Nie ma problemu z tym, by nazwać Putina “aspołecznym psychopatą”, a skrajną prawicę, skupioną w Niemczech wokół partii AfD, “brązowym bagnem”.
To człowiek niezwykle emocjonalny, ale i w 100 procentach oddany klubowi. Zna go od podszewki i na każdej płaszczyźnie. Jest zawsze tam, gdzie jego Eintracht gra. Chodzi na zawody lekkoatletyczne, na tenis stołowy, a także na koszykówkę, z której sam się wywodzi. Przed meczami chętnie siada z kibicami Eintrachtu przy piwku i dyskutuje o klubowych sprawach, a po spotkaniu zdarza mu się nawet “pójść w miasto” z piłkarzami. Fischer to prezydent, ucieleśniający marzenie każdego piłkarskiego kibica.
Bardzo dobrą robotę od samego początku robi także dyrektor sportowy klubu, czyli Markus Kroesche, który przyszedł do Eintrachtu z Lipska. Ściągnięcie do klubu bez odstępnego Rafaela Borre okazało się znakomitym posunięciem, bo przecież to właśnie Kolumbijczyk strzelał kluczowe gole w rywalizacji pucharowej z Barceloną i West Hamem. Świetnie funkcjonuje w Eintrachcie także Jesper Lindstroem, za którego zapłacono Broendby ledwie 7 mln euro, a prawdziwą rewelacją pucharów okazał się być Ansgar Knauff, którego udało się wypożyczyć z Borussii Dortmund na półtora sezonu. Knauff, który w Dortmundzie był w głębokiej rezerwie, sprawił, że “launische Diva” (humorzasta diwa), jak potocznie mówi się o Eintrachcie, nie kuleje już na prawą nogę. Oczywiście, nadal to lewe skrzydło, napędzane przez Filipa Kosticia, wiedzie prym, ale prawa strona coraz częściej je odciąża.
Kroesche planuje już też kolejny sezon. Eintracht wreszcie będzie miał silną “dziewiątkę”, której tak bardzo w tym czasie brakowało, bo udało się dopiąć transfer Kolo Muaniego z Nantes. Ważnym nabytkiem może też się okazać Jerome Onguene z Salzburga, który wniesie do Eintrachtu mnóstwo międzynarodowego doświadczenia, mimo relatywnie młodego wieku. Warto dodać, że oba transfery zostały przeprowadzone bez konieczności opłaty odstępnego. W sumie, Kroesche wydał jak dotąd na nowych piłkarzy tylko 13 mln euro, a udało mu się wzmocnić pierwszą jedenastkę trzema piłkarzami. Po Kolo Muanim też należy się tego spodziewać. Bilans dyrektora sportowego wychodzi więc na razie na duży plus.

Belfer czy rockman?

Tym bardziej, że to on stoi za sprowadzeniem do Frankfurtu Olivera Glasnera, który okazał się być kluczem do europejskiego sukcesu Eintrachtu. Glasner ma na pierwszy rzut oka wizerunek nauczyciela akademickiego. Ubiera się zazwyczaj w prosty, jednolity blezerek, który naciąga na biały podkoszulek. Wygląda niegroźnie, wręcz niepozornie, tym bardziej, że nie grzeszy wzrostem. Podczas meczów Bundesligi zachowuje z reguły spokój i powściągliwość, a na pomeczowe pytania odpowiada analitycznie, ze skupieniem i powagą. Ale podczas meczów pucharowych ten stonowany belfer zamienia się w skaczącego po scenie rockmana. Widać na pierwszy rzut oka, jak ogromną radość sprawia mu mierzenie się z takimi rywalami, jak Betis, Barcelona czy West Ham. To także i dla niego wielkie święto.
Glasner zaczął przygodę w Frankfurcie od… powielenia błędów Adiego Huettera. Podobnie jak Huetter w swoim pierwszym sezonie, potknął się w Pucharze Niemiec już na pierwszej przeszkodzie, a więc na nisko notowanym rywalu. Huetter odpadł wówczas z rozgrywek z SSV Ulm (Eintracht był wtedy obrońcą tytułu), a Glasnera ograł trzecioligowy Waldhof Mannheim. Nowy trener, podobnie jak i Huetter, próbował też przestawić zespół na granie na czterech obrońców i tak jak jego poprzednik szybko zdał sobie sprawę, że Eintracht nie ma pod ten system odpowiednich wykonawców. Wrócił więc do utartych schematów poprzednika i również zaszedł bardzo daleko w Europie. Huetter odpadł dopiero na etapie półfinału po rzutach karnych z Chelsea, a Glasner stanie za chwilę przed szansą napisania pięknej historii austriackiej myśli szkoleniowej. Jak dotąd pięciu szkoleniowców z tego kraju dostąpiło zaszczytu gry w finale europejskiego pucharu, ale tylko Ernstowi Happelowi w 1983 roku udało się sięgnąć po trofeum (jego HSV pokonał w finale Pucharu Europy Juventus).
Klasę Glasnera widać też po tym, jak pod rozwijają się piłkarze pod jego okiem. Ridle Baku w Wolfsburgu zaliczył pod jego okiem sezon życia, który okrasił debiutem w reprezentacji. O wiele lepiej niż w dopiero co zakończonych rozgrywkach grali Maxence Lacroix i Kevin Mbabu, a Xaver Schlager stał się kluczowa postacią Wolfsburga (w dużej mierze to jego kontuzja sprawiła, że “Wilki” miały ten sezon o wiele gorszy od poprzedniego). W Eintrachcie też jest kilku zawodników, którzy wyraźnie rozkwitają pod okiem Glasnera. Do tego grona zaliczyć trzeba przede wszystkim Tutę, Djibrila Sowa czy Ansgara Knauffa, a bardzo obiecujące wejście do ligi ma chociażby wspomniany Jesper Lindstroem, którego atutom wyjątkowo sprzyja sposób gry Eintrachtu. Dodajmy do nich liderów drużyny, takich jak Kevin Trapp, Filip Kostić, czy świetnie spisujący się w pucharach Rafael Borre oraz Daichi Kamada i nagle się okaże, że we Frankfurcie mają naprawdę sporo atutów stricte piłkarskich, które w połączeniu z odpowiednim nastawieniem mentalnym dają tak świetne efekty w Lidze Europy.

Znowu inwazja

Nie można w tej wyliczance pominąć kibiców Eintrachtu, którzy wydatnie pomogli drużynie w awansie do finału. Pamiętamy ich inwazję na Barcelonę. Teraz nie będzie inaczej. Do Sewilli wybiera się aż 50 tysięcy fanów SGE, mimo iż klub mógł rozdysponować wśród nich zaledwie 10 tysięcy biletów. Dodatkowo stadion Eintrachtu będzie wypełniony po brzegi w trakcie meczu, bo klub zorganizował na nim publiczne oglądanie finału. Fani przysłali do klubu 100 tysięcy zapytań o wejściówki. Można je było nabyć za 10 euro, ale rozeszły się w błyskawicznym tempie, a na czarnym rynku oferowano je później za dziesięciokrotność tej ceny. Takiego szaleństwa nie doświadczy się w Leverkusen, Hoffenheim czy w Lipsku. Może to też jest jeden z powodów, dla których żaden z tych klubów nie osiągnął w ostatnich latach w Lidze Europy tyle, co Eintracht. Może po prostu zabrakło tych kilku ostatnich procent w kluczowych momentach, zabrakło ryku z trybun, wsparcia kilkunastu, czy nawet kilkudziesięciu tysięcy gardeł podczas meczu na wyjeździe. Dziś wieczorem nie będzie inaczej.

Przeczytaj również