Czas stać się czymś więcej, niż tylko „złotym pokoleniem”. Belgowie w pogoni za medalem

Czas stać się czymś więcej, niż tylko „złotym pokoleniem”. Belgowie w pogoni za medalem
CP DC Press / Shutterstock.com
Typowania przed turniejem, jak zwykle, bywają nadzwyczaj przewrotne. Kogo kreowano na „czarnego konia” mundialu w 2014? Belgów. Euro w 2016? Oczywiście, Belgów. A co z nadchodzącymi mistrzostwami w Rosji? Nieoczekiwanie i jakże zdumiewająco, znowu Belgów.
Co 2 lata piłkarski świat doszukuje się w reprezentacji „Czerwonych Diabłów” źródła sensacji. Kto bowiem nie chciałby być świadkiem narodzin nowej światowej potęgi, przerywającej monotonną hegemonię tych, którzy do zwycięstw już przywykli?
Dalsza część tekstu pod wideo
Ta romantyczna wizja belgijskiej wspinaczki na okupowany przez Niemców i Hiszpanów szczyt zdaje się kończyć równo ze startem każdej wielkiej imprezy. Regularnie więc rodzą się setki pytań, sprowadzające się do jednego: czego tym razem zabrakło?

To skąd właściwie ci Belgowie?

Nie sposób powiedzieć, że „znikąd”, bowiem już ponad 10 lat temu pojedyncze talenty przebijały się do kadry narodowej, stopniowo rosnąc do roli jej trzonu. Nikt jednak nie był w stanie przewidzieć okresu tak obfitego w potencjał, jaki obserwujemy dziś.
Polscy kibice mogą pamiętać, jak „Orły” Leo Beenhakkera stanęły w 2007 naprzeciw Belgów w eliminacjach do przyszłorocznego Euro. Wystarczy rzucić okiem na jedenastkę, jaką wystawił wówczas René Vandereycken, w zestawieniu ze składem z ubiegłorocznego Euro, by zrozumieć o jak kolosalnym postępie jest mowa.
Piłkarze przeważnie rodzimych i holenderskich zespołów, kilku nieopierzonych młokosów, z jedyną „gwiazdą” w postaci stopera Bayernu Monachium - eufemizmem byłoby stwierdzenie, że ówczesna reprezentacja Belgii nie budziła postrachu. Na przestrzeni dekady sytuacja zmieniła się diametralnie, a kadrę zaczęli tworzyć kluczowi zawodnicy najlepszych europejskich klubów.
Na chwilę obecną Belgowie znajdują się w momencie, na który szykują się Anglicy. Doczekali się prawdopodobnie najsilniejszych „Czerwonych Diabłów” w historii, oczekiwania piętrzą się z dnia na dzień i by je zaspokoić, obligatoryjne są wyniki. A żeby te zapewnić – potrzebny jest odpowiedni człowiek za sterem.

Zmiana na lepsze... Czy na pewno?

Pierwszy wybór padł na Marca Wilmotsa, jednak szczęśliwie, w porę się z niego wycofano. Za jego kadencji Belgowie grali zupełnie bezpłciowo, nie potrafili znaleźć wspólnego języka, a sam trener nie miał kompletnie pomysłu na grę, więc liczył na indywidualne zrywy jednostek.
Euro w 2016 oraz kompromitująca porażka z Walią przypieczętowały dymisję. Zerwanie jego kosztownego kontraktu, i w konsekwencji spora rekompensata, w dużej mierze związało ręce Belgijskiego Związku Piłki Nożnej, zawężając grono potencjalnych następców.
Wtedy na horyzoncie pojawił się Roberto Martinez. - Nie wiem, czy chciałem być wówczas selekcjonerem, trudno powiedzieć. Chciałem jednak pracować z tą grupą piłkarzy. Jestem ich niezmiernie ciekawy - mówił świeżo upieczony wódz belgijskiej kadry, do złudzenia przypominając gracza Football Manager, podekscytowanego wizją rozwijania potencjału swoich podopiecznych.
Martinez to nie jest nazwisko, które kojarzy się z sukcesami. Swoją renomę zbudował bowiem na regularnym ratowaniu Wigan Athletic od relegacji i wygraniu z nimi przy okazji FA Cup. Stamtąd trafił do Evertonu, gdzie starał się budować na fundamentach pozostawionych mu przez Davida Moyesa. Przez półtorej sezonu wyglądało to fantastycznie, później zaś nastąpiła równia pochyła, skutkująca jego zwolnieniem.
Hiszpan nie potrafił bowiem zbudować defensywy. Jako propagator wesołego futbolu, nawet trójce ze swoich czterech defensorów nadawał głównie zadania ofensywne. W swoich założeniach przewidywał „wypchanie” linii obrońców w przód, grę wysokim pressingiem i utrzymywanie się przy piłce. Nawet na treningach zaniedbywał ćwiczenia gry obronnej, nie przedstawiał koncepcji stałych fragmentów gry. Wkrótce Everton zaczął się gubić, narażać na kontry i regularnie wyciągać piłkę z siatki.

Defensywny laik, ale specjalista w innych dziedzinach

W reprezentacji powtórzenie takiego chaosu jest niemalże niemożliwe. Jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało, w praktyce mógłby desygnować duet stoperów Alderweireld-Vertonghen i instrukcje meczowe ograniczyć do „grajcie to, co u Mauricio”. W defensywie nie znajdzie się miejsce na jego wątpliwą filozofię, a defensorzy ograni u Pochettino i u boku trenującego z Guardiolą Kompany'ego z pewnością nie zapomną jak bronić, tak jak to miało miejsce w przypadku Stonesa i Jagielki.
Mimo, ze trudno ją zlekceważyć, to poza wadą w postaci skrajnej taktycznej niekompetencji w aspektach defensywnych, Hiszpan wydaje się świetnie skrojony pod swoje stanowisko. Przede wszystkim priorytet nadaje futbolowi ofensywnemu, co przy bogactwie piłkarzy gotowych do gry dynamicznej zwiastuje doskonałe wyniki.
Jest młody, skłonny do budowania przyjaznych relacji z piłkarzami, a oprócz tego posiada duży autorytet, co już udowodnił odsuwając Radję Nainggolana z powodu „hulaszczego” trybu życia i stawiając mu ultimatum.
Przebieg całej sytuacji z „Ninją” i selekcjonerem w rolach głównych ewidentnie wykracza poza futbol. Mowa bowiem o czołowym pomocniku ligi włoskiej, motorze napędowym stołecznej Romy. Mało tego – mowa o kluczowym elemencie kadry, która wywalczyła możliwość gry na francuskich boiskach w 2016.
A powody? Powodów nie znamy i najprawdopodobniej nie poznamy. Najwięcej spekulacji obejmuje szeroką gamę „wybryków” ze sfery czysto behawioralnej, to jest: papierosy, spóźnienia i odrobinę zbyt długi język. Na wszystko można by przymknąć oko, jeżeli by się tylko chciało.
Futbol, a zwłaszcza mundial jest jednak większy od Martineza i decyzja o pominięciu Nainggolana przy rozsyłaniu powołań (mimo zapewnień iż ma pobudki czysto taktyczne) jest zwyczajnie absurdalna. Sam zainteresowany postanowił chwycić w garść resztki swojego honoru i zakończyć reprezentacyjną karierę na własnych warunkach. - Niestety, bycie sobą to czasami zbyt wiele dla niektórych”- skwitował, odchodząc w cień.

Czas wyburzyć belgijską Wieżę Babel

W kontekście mundialu, Martinez wybrał popularną ostatnimi czasy formację z trójką stoperów, która pozwala wyzwolić potencjał ofensywny zespołu. Zanim ją jednak w pełni wdroży, potrzebuje czasu. Przeciwko niemu zdążył stanąć już Kevin De Bruyne, który był przekonany, że w ten sposób Martinez trwoni możliwości swoich kolegów.
Musieli bowiem, jego zdaniem, uznać taktyczną wyższość Meksyku, który odciął trójkę defensywną Belgów z wahadłowymi od reszty zespołu. To zmusiło pozostałych pięciu zawodników do nieudolnego pressingu na siódemce rywali. - Gramy defensywny styl, kadrą pełną piłkarzy, którzy chcą być przy piłce - mówił po zakończonym remisem meczu zniesmaczony pomocnik Manchesteru City.
Priorytetowe zadanie Martineza jest jednak znacznie bardziej kompleksowe, niż sam wybór ustawienia. Ze zbioru indywidualności trzeba stworzyć kolektyw. To właśnie jego brak jest głównym zarzutem w kierunku „Czerwonych Diabłów”.
Eden Hazard, Kevin De Bruyne, Romelu Lukaku, Dries Mertens – wszyscy są gwiazdami w swoich klubach, które na nich opierają grę. Tę mentalność przenoszą do kadry, gdzie nie potrafią złapać nici porozumienia. Jak zaznaczał Martinez: „Dopóki będziemy widzieć samych siebie jako grupę indywidualności – nic nie ugramy”.
Największym problemem wydaje się pogodzenie dwóch niekwestionowanych gwiazd reprezentacji – Kevina De Bruyne i Edena Hazarda. Obaj prezentują bowiem zgoła odmienne style gry, które w pewien sposób tworzą antagonizm.
Pierwszy z nich, „przesiąknięty” filozofią Guardioli, jest – zdaniem Martineza - „idealnym egzekutorem podań”. Aby jednak grać w pełni swoich możliwości, potrzebuje ruchu napastników. W Manchesterze City, Leroy Sane pokazuje mu się w każdej akcji, otwierając możliwość gry do przodu.
Eden Hazard jest natomiast względnie statyczny. Jego nawykiem jest schodzenie w kierunku gry, by potem ruszyć z piłką w kierunku bramki. Przeważnie jego akcje rozpoczynają się w okolicach pola karnego, gdzie wdaje się w pojedynki jeden na jeden.
De Bruyne potrafi jednym podaniem przeszyć połowę boiska i przyspieszyć grę, Hazard natomiast ją zwalnia i buduje akcję powoli. Znalezienie „złotego środka” między ich grą, bądź pominięcie jednego z nich, może stanowić klucz do ujednolicenia taktyki.

Reprezentacja Premier League z kontynentu

Wielu kibiców domagało się, by Wilmotsa zastąpił inny Belg. Czuć bowiem już presję czasu przed mundialem i z dnia na dzień jest coraz mniej czasu na eksperymentowanie. Problem polega na tym, że odpowiednich ludzi brak, a wybór kolejnego, którego największym pozytywem jest belgijskie obywatelstwo – mija się z celem.
Federacja postanowiła więc spojrzeć na te kwestie od drugiej strony. Co bowiem łączy większość reprezentantów Belgii poza narodowością? W przeważającym stopniu trzon kadry opiera się na piłkarzach grających na co dzień w Premier League. Logiczne stało się, że ktoś, kto zna angielski futbol od podszewki, odnajdzie się także w belgijskich realiach reprezentacyjnych.
Na jednej z konferencji Roberto Martinez usłyszał od dziennikarzy, że gdyby jego kadra grała jako jeden z klubów Premier League, z pewnością wygraliby ligę. Zaśmiał się odpowiadając, że faktycznie mają umiejętności, by pokonać każdego. Mimo, że potem zbił dyskusję na kwestie istoty balansu i radzenia sobie z oczekiwaniami, doskonale zdaje sobie sprawę, że to właśnie ogranie jego podopiecznych w angielskim futbolu jest jego asem w rękawie.
Wielu z nich gra razem w jednym klubie, znają podobne style, rozwijają się w podobnych realiach. To właśnie połączenie tych czynników sprzyja stworzeniu kolektywu, funkcjonującego na wspólnych torach. Paradoksalnie, Belgowie znajdują się w kompletnie przeciwstawnej sytuacji do swoich grupowych rywali – Anglików, którzy poszukują zróżnicowania i innowacji. Wydobycie cech wspólnych ma kluczowy wpływ na zbudowanie upragnionego monolitu.

Remedium na napastnikową bolączkę

Przez długi czas Belgowie nie mogli odnaleźć równowagi na „szpicy”. Mimo, że Romelu Lukaku brylował na angielskich boiskach, nie odnajdował się w reprezentacji. Jako piłkarz potrzebujący odpowiedniego wsparcia na boisku, nie zwykł brać gry na siebie. Z tego powodu w tak niezgranej drużynie, jak kadra Wilmotsa, nie potrafił odtworzyć formy klubowej.
Także tutaj z odsieczą miał nadejść Martinez, wszak to pod jego skrzydłami, w Evertonie, Lukaku osiągnął poziom, na którym jest teraz. Nie minęło nawet kilka miesięcy, zanim rosły snajper złapał wiatr w żagle i zaczął notować gol za golem. Z 11 bramkami uplasował się na trzeciej (po Robercie Lewandowskim i Cristiano Ronaldo) lokacie klasyfikacji strzelców eliminacji, jednocześnie stając się najlepszym strzelcem w historii swojego kraju. Przypomnę, ma 24 lata.
Nieoceniony wkład w te liczby z pewnością miał asystent Martineza. Trudno bowiem mówić o nieskuteczności napastników, gdy przygląda im się Thierry Henry - jeden z najbardziej bezwzględnych egzekutorów w historii, z olbrzymim bagażem pewności siebie i doświadczenia. Francuz ma być tym, który przełamie strzelecką niemoc wśród niezwykle utalentowanych napastników. Efekty jego pracy już zaczynają być widoczne.

Każde pokolenie rozwieje się, a nasze nie!

Okres „złotego pokolenia”, który media tak natarczywie wypominają, dopiero nabiera obrotów. Wielu z tych chłopaków jest jeszcze przed szczytem swojej kariery, a za tymi, którzy zbliżają się do jej końca, stoi cała kolejka następców. Ze świecą można bowiem szukać innych tak bogato „zaopatrzonych” narodów na świecie. Obok Francuzów i Niemców to właśnie Belgia może się szczycić najszerszym wyborem prawie równorzędnych nazwisk na niemal każdej pozycji na boisku.
Aby zrozumieć jak dogodna jest sytuacja kadrowa „Czerwonych Diabłów", nie trzeba daleko sięgać. Na początku poprzedniego sezonu, (od niedawna bezrobotny) trener Realu Madryt Zinedine Zidane mógł zestawić dwie porównywalne jedenastki, nie tracąc na jakości. W przypadku „Królewskich” taki kadrowy dostatek otworzył możliwość cyklicznej rotacji, w wyniku której na murawie zawsze znajdowali się „świeży” zawodnicy, co w dużej mierze pomogło zbudować europejską hegemonię.
Selekcjoner reprezentacji nie musi jednak mieć na uwadze napiętego terminarza i rotacji w celu utrzymania rześkości, więc taka głębia składu otwiera przed nim zupełnie inne możliwości. Bez większych konsekwencji odbyłoby się „posadzenie” piłkarzy, którzy grają poniżej oczekiwań, a taki ruch zapobiega uzależnieniu od jednostek (doskonale nam znanego z kadry Adama Nawałki).
Pokolenia mają jednak to do siebie, że ostatecznie, zgodnie z kultowymi słowami Grzegorza Skawińskiego - „odchodzą w cień”. W przypadku Anglików, Włochów, Brazylijczyków oraz właściwie niemal każdej wielkiej reprezentacji na przemian występują generacje wielkie i przejściowe. Proces ten wydaje się nieunikniony.
Reformy dokonane u korzeni belgijskiego futbolu pozwalają wierzyć, że międzypokoleniowa przepaść nie będzie nawet w połowie tak odczuwalna jak przykładowo zjazd Holendrów, którzy drugą już z rzędu wielką imprezę będą oglądać z kanapy w salonie. Związek Piłki Nożnej ściśle współpracuje z narodową Pro League, gdzie powiela się jeden doprowadzony do perfekcji schemat szkolenia młodzieży. Już 16-latków wprowadza się do wielkiej piłki i wpaja im się wzorce gry drużynowej, dzięki którym z łatwością odnajdują się za granicą. Za sprawą szeregu przemyślanych zabiegów, Belgowie zabezpieczyli swoja przyszłość, która potencjalnie może być jeszcze jaśniejsza niż teraźniejszość.

Kiedy rzeczywistość przerasta nawet oczekiwania, czas jej dorównać

Mija 12 rok, od kiedy władze belgijskiego futbolu zasiadły razem przy stole i rozrysowały na kartce pewien prowizoryczny plan dotyczący spojrzenia na przyszłość. Jeden z ojców tego przedsięwzięcia, Michel Sablon, spytany po latach czy wejście w mundial w roli faworytów było wówczas ich zamiarem, z uśmiechem odpowiedział: „Nie, z pewnością nie”.
Zamysłem było nadanie kadrze charakteru, nakierowanie jej na odpowiednie tory. To, co obserwujemy dziś, to efekt wyrwania się tego projektu spod kontroli. Z roku na rok, na piłkarskich salonach wita coraz więcej belgijskich nazwisk, a wiele z nich już od dłuższego czasu stanowi „śmietankę” europejskiego futbolu.
Ten kolosalny progres sam w sobie jest nieopisanym sukcesem tak małego kraju, który tyle lat spoglądał na Europę z cienia swoich holenderskich sąsiadów. Oczywiście, apetyt rośnie w miarę jedzenia i ci, którzy 10 lat temu marzyli o zakwalifikowaniu na wielką imprezę, teraz stawiają poprzeczkę znacznie wyżej. Trudno zatem powiedzieć, czy potencjalny brak laurów z perspektywy czasu nie zatrze obrazu pokolenia Kevina De Bruyne i Edena Hazarda...
Rafał Hydzik
Redakcja meczyki.pl
Rafał Hydzik06 Jun 2018 · 10:04
Źródło: włąsne

Przeczytaj również