Zagrał słabo, ale nie wolno go skreślać. W klubie jest świetny. "Potrzeba czasu i zaufania"

Zagrał słabo, ale nie wolno go skreślać. W klubie jest świetny. "Potrzeba czasu i zaufania"
Marcin Karczewski/Pressfocus
To był fatalny mecz reprezentacji Polski. Żenujący. Ale, oceniając już na chłodno, bez tylu emocji, nie zapominajmy, że to dopiero początek drogi Fernando Santosa. Nie skreślajmy piłkarzy po jednym meczu. Dajmy Portugalczykowi budować. Leo Beenhakker też zaczął od klęski w eliminacjach.
Pół żartem, pół serio, nie dziwi mimika Fernando Santosa, który po dwóch golach dla Czechów sprawiał wrażenie, kogoś, kto dopiero zrozumiał, w co się wpakował. Selekcjonera było szkoda, aż samemu chciałoby się podejść do niego z wyciągniętą paczką papierosów i poczęstować go jednym fajkiem. Dla ukojenia nerwów po tym, co zafundowali mu jego podopieczni w pierwszych kilku minutach rywalizacji w Pradze. I właściwie całej pierwszej połowie, choć i o drugiej pochwalnych pieśni byśmy raczej nie wygłaszali.
Dalsza część tekstu pod wideo
Podejdźmy jednak do sprawy na chłodno. Bez naturalnych emocji, które towarzyszyły nam w piątkowy wieczór, kiedy to najchętniej wysłalibyśmy niemal cały zespół na orbitę, kończąc kariery w reprezentacji większości piłkarzy.

Jedyny plus?

Zacznijmy od pozytywu, czyli gry Piotra Zielińskiego, najlepszego wśród “Biało-czerwonych”. Pomocnik Napoli nie rozegrał wybitnego spotkania, ale jego występ był optymistyczny, szczególnie gdy po przerwie zszedł niżej. “Zielu” jako jedyny w szeregach gości sprawiał wrażenie kogoś, kto nie boi się rywali, chce kreować grę, brać ją na siebie, podkręcać tempo. Kilka razy wyglądał na wyraźnie zdegustowanego brakiem opcji do sensownego podania w ofensywie. Nie dziwi, że w końcu sam próbował mijać jednego przeciwnika za drugim, rozpaczliwie szukając napędzenia akcji do przodu. Zdawał się skanować przestrzeń i ustawienie Czechów znacznie szybciej niż pozostali reprezentanci Polski, o czym TUTAJ w analizie taktycznej spotkania szerzej pisał Marek Mizerkiewicz.
Trudno nie współczuć Zielińskiemu. Po tym, co ma na co dzień w Napoli, zmiana kompanów na tych reprezentacyjnych musi być jak przesiadka z ferrari do zdezelowanego cinquecento. Podobnie mógłby się czuć kapitan, tyle że Robert Lewandowski ewidentnie na mecz w Pradze nie dojechał i zagrał po prostu słabo.
Wracając do “Ziela”, szokujący wręcz tekst na łamach “Przeglądu Sportowego Onet” opublikował Marek Wawrzynowski. Jego zdaniem występ Zielińskiego był nieudany, niegodny lidera środka pola, a piłkarz bał się brać grę na siebie i pokazał strach.
- Piotr Zieliński miał być liderem środka pola, ale niestety nasz eksportowy pomocnik znowu "nie dojechał". Nie można powiedzieć, że zagrał źle, ale po zawodniku tego formatu spodziewamy się dużo więcej. Zobaczyliśmy, jak daleko jest od tego, by nazywać go gwiazdą wielkiego formatu. I tak od 10 lat. Czekaliśmy na eksplozję talentu w meczu z Czechami, ale niestety ona nie nastąpiła - napisał Wawrzynowski.
Rozumiem, że kontrowersja doskonale się sprzedaje, jak wtedy, gdy po remisie Lecha Poznań z Bodo/Glimt ten sam redaktor kpił z “Kolejorza”, wyśmiewając zawodników i określając ich “drwalami i kierowcami ciężarówek”, ale na litość boską - bądźmy poważni. Piotr Zieliński to ostatni piłkarz, do którego można mieć jakiekolwiek pretensje za występ w stolicy Czech. No może w jednej linii z Wojciechem Szczęsnym i Damianem Szymańskim. To nie zawodnik Napoli jest problemem tej kadry. Czepianie się go, szczególnie po 90 minutach samotnej “walki z wiatrakami”, to, szanowny panie Marku, albo dowód zaślepienia, albo zła wola, albo kolejny zabieg pt. “machnę byle co, ważne żeby mówili”. Istnieje spora przestrzeń między występem klasy światowej a tym "nieudanym, ze strachem".
Problem zaś polega na tym, że Zieliński potrafi, na tyle ile to możliwe, przełożyć na reprezentację granie klubowe, mimo współpracy z dużo słabszymi partnerami. A inni, zakładając biało-czerwony trykot, nagle tracą większość atutów. Jakby ktoś, przesadzając jednego czy drugiego piłkarza z fotela klubowego na kadrowy, pozbawiał ich większości atutów. Zabierał umiejętności piłkarskie, dając w zamian rozkojarzenie i gorszy mental. Słowa Mateusza Święcickiego sprzed kilku miesięcy nadal są aktualne.

Jak Beenhakker

O mentalu słusznie pisze też Michał Trela na “Weszło”.
- Jeśli piłkę chce dostawać tylko dwóch zawodników, gra zawsze będzie wyglądać źle. Mamy zespół pełen ludzi schowanych, wycofanych, przestraszonych, chcących przejść przez mecz bez ryzyka. Największa praca do wykonania jest w kwestii mentalnej - zauważył.
Coś w tym jest. Kłopoty na tym polu w piątkowy wieczór miał na przykład Michał Karbownik. Wyczekiwany na lewej obronie kadry, przeze mnie samego również, zagrał, podobnie jak większość kolegów, słabiutkie zawody. Nie pokazał naturalnych atutów - dobrej postawy z piłką przy nodze, zmysłu do gry kombinacyjnej, kontroli posiadania, ofensywnych wypadów. Podawał nerwowo, notował straty na własnej połowie, plątały mu się nogi. Trudno polemizować z jego szybkim zjazdem do szatni, bo już w przerwie. Z drugiej strony, to nie tak, że tym samym kompletnie wykreślił się z kadry. On dopiero do niej na dobre wchodzi. Nie jest przypadkiem jego świetna dyspozycja w Fortunie Duesseldorf. Tu potrzeba czasu i zaufania. Jestem przekonany, że Karbownik jeszcze się w tej reprezentacji pokaże.
Fernando Santos ma w tych eliminacjach czas, by budować, próbować, układać, zmieniać. Nie można wrzucać wszystkich planów do kosza, bo Czesi w trzy minuty wgnietli “Biało-czerwonych” w praską murawę. Leo Beenhakker też zaczynał od 1:3, z Finlandią. Podobieństw zresztą było więcej. Honorowy gol padł w samej końcówce, a pierwszą połowę Polacy rozegrali poniżej krytyki.
- Przez 45 minut oglądanie meczu było karą. Wyróżnić nie było kogo. Smutno wyglądała nasza reprezentacja. Bez błysku, lidera, kogoś, kto cokolwiek mógłby zrobić. Twardzi jak skały Finowie z łatwością rozbijali niemrawe próby - pisał wtedy portal “sport.pl”.
Brzmi znajomo? Beenhakker wyciągnął jednak wnioski, posprzątał bałagan i w efekcie z impetem awansowaliśmy na EURO 2008. O ile więc trzeba wytykać błędy Santosa przy wyborze składu, o tyle należy robić to z trzeźwym spojrzeniem. Portugalczyk nie miał wiele czasu na właściwą selekcję, pomylił się, zresztą sam tego nie ukrywał, mówiąc po ostatnim gwizdku o własnej odpowiedzialności.

To nie koniec

Grunt, by teraz poszedł we właściwą stronę. Zmiany po klęsce w Pradze są nieuniknione. Ale nie kończmy nagle narodowych karier Karbownika, Sebastiana Szymańskiego czy Krystiana Bielika. Krytykujmy, pytajmy, analizujmy. Dajmy jednak czas ułożyć Santosowi te klocki wedle uznania. Może się okazać, że “Karbo” wcale nie będzie kłębkiem nerwów, a pomocnik Feyenoordu wreszcie dorówna z orzełkiem na piersi temu, co prezentuje na płaszczyźnie klubowej. Bielik to inny temat, niełatwy, podobnie jak latami zawodzący w kadrze Karol Linetty czy wyglądający jak piłkarz daleki od poziomu reprezentacyjnego Robert Gumny.
Ale przy tym trzeba podkreślić, że “Biało-czerwoni” raczej nie odmieniliby losów meczu z Czechami, gdyby zamiast Linettego biegał, dajmy na to, Szymon Żurkowski, zamiast Karbownika Bereszyński czy Reca, a w miejscu Gumnego ktokolwiek inny, szczególnie że Matty Cash, zanim zszedł z kontuzją, zdążył narobić sporo szkód drużynie. Dlatego kuriozalne są wygłaszane po kompromitacji w Pradze apele, by może jednak wrócić do starych wyjadaczy, na czele z Kamilem Glikiem czy Grzegorzem Krychowiakiem. Nie. To nie jest metoda. Kontuzjowanego w lewą nogę nie leczy się grzebaniem mu w prawej.
Metodą jest zaufanie selekcjonerowi, który ma przynajmniej cztery, główne atrybuty: czas, instrumenty, doświadczenie i umiejętności, by wreszcie zbudować coś trwałego. A to nie udało się kilku jego poprzednikom, z których najbliżej był Paulo Sousa, ale sam sobie ten proces przerwał. Porażka z Czechami to nie koniec świata. EURO nie ucieka, eliminacje nie są przegrane, tej kadry nie rozbito na części. Wojciech Szczęsny ma rację, mówiąc:
- Nic mnie nie martwi. Uważam, że jeżeli chcemy zrobić krok do przodu, musimy mieć trochę czasu, by nauczyć się nowego stylu gry. Wierzymy, że to, co proponuje nam trener Santos przyniesie efekty.
Bolesna przegrana boli, lecz w nawet najmniejszym stopniu nie przekreśla długofalowego planu, projektu, który dopiero raczkuje. Umówmy się - tak źle, jak w Pradze, nie będzie. Trzeba iść do przodu.

Przeczytaj również