Futbol potrzebuje więcej Viniciusów. Ryk smutasów w sprawie Brazylii

Futbol potrzebuje więcej Viniciusów. Ryk smutasów w sprawie Brazylii
Fotoarena/SIPA USA/PressFocus
Roy Keane potwornie smęci, gdy wścieka się na tańce brazylijskich piłkarzy. Futbol to zabawa. Za dużo w nim ostatnio papieskiej powagi, żeby teraz jeszcze czepiać się frywolności Viniciusa. Brazylia tańczy i bardzo dobrze. Niech robi to aż do końca mundialu, bo tylko taka gra może pchnąć piłkę na lepsze tory.
Mają podobno w repertuarze aż dziesięć różnych tańców. Gdy na stadionie Al Arabi niedaleko starego lotniska w Dosze zamykają się drzwi dla dziennikarzy, ćwiczą nie tylko stałe fragmenty gry, ale też choreografię. Oni nie przyjechali tu tylko po mistrzostwo świata - są tu też po zabawę, trochę jak misjonarze radości w tym coraz bardziej spiętym świecie. Vinicius opowiada, że gdy strzelą jeszcze trzy gole, będą musieli wymyślić następne układy. A to pewnie już zaraz. Brazylia jest najmocniejsza od dwudziestu lat. Jest najbardziej unikalną drużyną na tym turnieju, a to sprawia, że jeśli kochasz piłkę, to chcesz, by grała jak najdłużej.
Dalsza część tekstu pod wideo

Obrazki pod Tik-Toka

Roy Keane mógłby już wyluzować. Całe swoje medialne jestestwo zbudował na kwestionowaniu wszystkiego. Teraz kwestionuje Brazylię i mówi coś o braku szacunku dla rywala, chociaż sam latami uprawiał boiskową rąbankę i raczej nie przejmował się tym, co pomyślą inni. Gdyby futbol opierał się tylko na takich osobach, trzeba byłoby spuścić ten biznes w kiblu, bo nikt nie chciałby go oglądać. Brazylia przywraca wiarę w pierwotny sens tego sportu: piłkę wymyślili Anglicy, ale to latynoskie pampy, plaże i nierówne place wyniosły go do roli sztuki. Ten sport ma cieszyć. Ma wyciszać ziemskie troski i celebrować chwile. Jak to mówią ludzie w Ameryce Południowej: piłka najpierw ma przejść przez serce, a dopiero potem trafić do głowy.
Brazylijczycy doskonale o tym wiedzą. Taniec po golach jest częścią ich kultury jak karnawał w Rio albo kawa z Parany. Nawet trenera Tite wciągnęli w ten wir, żeby nie stał jak smutas. On wie, że jest z tą grupą już sześć lat. Razem wyciągnęli się z dna epoki nudnego Dungi, wygrali Copa America w 2019 roku, a teraz pędzą do finału mundialu w Katarze. Pierwsza połowa meczu z Koreą Południową wyglądała tak, jakby Brazylijczycy kopali piłkę na plaży w klapkach. Każda akcja zasługiwała na to, by zaraz potem polać ją szampanem, a to przecież dopiero przystawka. “Canarinhos” świetnie pasują do nowej specyfiki mediów, gdzie wszystko ma być viralowe i łatwe do uchwycenia na Tik-Toku. Właśnie po to jest mundial i po to takie zespoły, by na nowo rozbudzać pasję albo rodzić w dzieciakach tę jeszcze nieobudzoną.

Stempel Casemiro

Tę scenę pewnie każdy zdążył parę razy zaobserwować: trybuna dowolnego stadionu w Katarze, a na niej dawni herosi jak Roberto Carlos, Cafu, Rivaldo i króliczy Ronaldo. Wszyscy uśmiechnięci jakby na boisku widzieli samych siebie sprzed dwóch dekad. Nie trzeba już tęsknić za dawną Brazylią: ona znowu jest, ma ogromną pewność siebie i najwięcej przeprowadzonych dryblingów ze wszystkich ćwierćfinalistów. Błyszczy Viniciusem i Raphinhą, ale z pudełka potrafi wyskoczyć też Richarlison, który biegając z koszulką z numerem “9” czuje się jakby miał pelerynę Supermana. Dwie najładniejsze akcje na tym turnieju to jego sprawa. A przecież cały czas czekamy na najlepszą wersję Neymara, który jesienią w PSG był najlepszym piłkarzem świata.
To też jest siła nowej Brazylii, że nie jest zależna od jednego piłkarza. Nazwisko Neymara przy odczytywaniu nazwisk wciąż wywołuje największy hałas, ale gdy piłka idzie w ruch - bohaterem dnia może być każdy inny dowolny gracz w kanarkowej koszulce. Może to być Alisson albo Thiago Silva. A czasem - jak w meczu ze Szwajcarią - choćby Casemiro, który pierwsze podanie wykonuje zazwyczaj w ciemno i zawsze robi to celnie. Jego gra na tym turnieju to osobny rozdział. Nie ma drugiego gracza, który spaja dwie Brazylię: tę pragmatyczną, z europejskim rysem i tę drugą, która każe atakować i bawić się bez opamiętania. On reguluje tempo i dyktuje, jaką twarz zespół pokaże w danym momencie. Podań w trakcie meczu ma tyle jakby rysował nimi schemat londyńskiego metra.
Casemiro jest też symbolem tego, jak zmieniła się Brazylia na przestrzeni lat. Za chwilę stuknie mu dziesiąty rok gry w Europie. Ma w szafie pięć medali Ligi Mistrzów i mentalność, która wie, że w piłce nie wygrywa ten, kto ładniej macha nogami. To nie przypadek, że aż dwunastu graczy “Canarinhos” na co dzień występuje w Premier League. Oni wiedzą, co to intensywność grania. Potrafią dostosowywać się do różnych systemów, inicjować pressing i bronić jakby jutra miało nie być. Wiosną tego roku Rodrygo z Realu strzelił tysięcznego brazylijskiego gola w historii Ligi Mistrzów. To pokazuje jak bardzo europejscy są “Canarinhos”. Wydaje się, że już dawno odrobili lekcje, nie taplają się we własnej gigantomanii i że wreszcie stać ich na to, by powtórzyć sukces z 2002 roku.

Kolorowanie mundialu

Nie ma w historii mundialu drużyny bardziej charakterystycznej niż Brazylia. Każda kaseta VHS zaczyna się od Pelego, a YouTube w kilka sekund naprowadzi nas na Carlosa Alberto, dryblującego między czterema Włochami w finale w 1970 roku. Każde pokolenie miało swoją “Brazylię”, a teraz czas, by to najmłodsze też dostało coś na wzór samby Ronaldinho. Piękne jest to jak piłkarze Tite jednoczą się w sprawie Pelego, oglądającego mundial z poziomu łóżka w szpitalu Alberta Einsteina w Sao Paulo. Gdy Pele miał 17 lat, obiecał ojcu, że wygra mistrzostwa świata w Szwecji. Teraz podobną obietnicę wyczuwa się u Richarlisona i reszty. Moment, w którym nawet 39-letni Dani Alves w końcówce meczu z Koreą Południową uderza piłkę wolejem pokazuje, że bawić chcą się wszyscy. I tylko skuteczność martwi, bo biorąc pod uwagę choćby wskaźnik “expected goals”, tych bramek powinno być dużo więcej. Żaden z ćwierćfinalistów nie ma tak dużego rozdźwięku między tym, co stworzone, a wykorzystane.
Kluczową kwestią jest też to jak Brazylia zaprezentuje się, gdy naprzeciwko stanie wreszcie silny, europejski przeciwnik. Ostatni napatoczył się w ćwierćfinale mundialu w 2018 roku, co skończyło się pakowaniem walizek. Turniej w Katarze jak na razie przyniósł zwycięstwa nad Serbią i Szwajcarią, ale to ciągle nie są zespoły z jakością Anglii, czy Francji. Chorwacja ze swoim doświadczeniem i Luką Modriciem może być pierwszą ekipą, która rzuci Brazylijczykom realne wyzwanie. Ale nawet w przypadku zwycięstwa dalej będziemy mówić: to jeszcze nie to, poczekajmy na kogoś mocniejszego. To będzie prawdziwa uczta: widzieć “Canarinhos” z rozgrzanym silnikiem na maksa, przesuwających granicę talentu dalej i dalej. Na dobrą sprawę chyba oni sami nie wiedzą, gdzie jest ten limit. Na razie tańczą. Kolorują nam mundial i niech robią to dalej.
Autor jest dziennikarzem Viaplay.

Przeczytaj również