Gareth Bale znowu łamie piłkarski savoir vivre. NieREALnie trudna miłość Walijczyka i "Królewskich"

Gareth Bale znowu łamie piłkarski savoir vivre. NieREALnie trudna miłość Walijczyka i "Królewskich"
Brais Seara / Shutterstock.com
Wielu ekspertów zapowiadało Garethowi Bale’owi świetlaną przyszłość, kiedy na początku września 2013 roku związał się kontraktem z Realem Madryt. Kibice „Królewskich” przyjęli walijskiego skrzydłowego do swoich serc, włodarze klubu obdarzyli kredytem zaufania, a on sumiennie go spłacał. Stał się niezwykle istotną częścią pasma sukcesów drużyny ze stolicy Hiszpanii w ostatniej dekadzie, ale i ta miłość nie wytrzymała wszystkich prób.
Nie ulega wątpliwości, że Gareth Bale to wyrazista postać na arenie europejskiej piłki nożnej. Człowiek, którego wpływu na czterokrotne sięgnięcie przez Real Madryt po puchar Champions League nie sposób pominąć. Jednak głęboko w nas kiełkuje nieodparte wrażenie, że w pewnym momencie równowaga na biogramie kariery Walijczyka przestała mieć cokolwiek wspólnego z jakąkolwiek dyscypliną wewnętrzną. Piłkarskie zen zawiodło.
Dalsza część tekstu pod wideo
Już nawet nie chodzi o kwestie zdrowotne u zawodnika „Królewskich”, bo że Bale jest podatny na kontuzje, wiadomo nie od przedwczoraj. Brak również przytyków pod adresem aspektów czysto sportowych, ponieważ na tej konkretnej płaszczyźnie spisuje się raczej bez zarzutów. Jasne: w futbolowym światku pojawili się młodsi, lepsi, bardziej perspektywiczni, z którymi coraz trudniej konkurować, lecz kłopot tkwi zupełnie gdzie indziej.

Outsider

Łatka introwertyka przylgnęła do Bale’a jeszcze za czasów występów w Southampton oraz Tottenhamie. Gareth nigdy nie lubił uczestniczyć w spotkaniach integracyjnych, stronił od brania udziału we wspólnych wypadach na miasto z kolegami z zespołu, wzbraniał się od spożywania alkoholu w ich towarzystwie. Nie czuł futbolowej symbiozy, traktując całą otoczkę związaną z piłką nożną jako pracę. Nic poniżej, nic ponadto. Pracę.
Zawód, którego wykonywanie może i jest przyjemne, ale walijski skrzydłowy nie dałby sobie uciąć dłoni za herb żadnego klubu. Gdy my przeżywamy boiskowe zmagania razem z naszymi ukochanymi drużynami piłkarskimi, każdy następny mecz stanowi dla Bale’a robotę na umowę zlecenie, zwykłe chałturzenie. O ile z jednej strony wydaje się to normalnym podejściem, o tyle z innej perspektywy zasługuje na soczysty wyraz dezaprobaty.
Bo jak mają się czuć fani „Królewskich”, kiedy po uderzeniu Bale’a futbolówka zatrzepocze w sieci, a zawodnik podbiega w kierunku trybun, aby cieszyć się ze strzelonego gola? Jak gratyfikacja finansowa do umowy Walijczyka? Rozumiemy, że nie wszyscy gracze muszą deklarować oddanie barwom. Zdajemy sobie sprawę, że nie każdemu przyświecają nadrzędne ideały związane z piłką nożną.
Jesteśmy świadomi, że obecnie lojalnością można handlować bez przeszkód, ale fundamentalny brak poszanowania w stosunku do miłośników Realu Madryt plus dodatkowe żądanie od nich respektu zakrawa na farsę. Choć Walijczyk dołożył swoje trzy grosze do wielkich triumfów ekipy ze stolicy Hiszpanii – i nie zamierzamy tego deprecjonować – nadal pozostaje tylko facetem na etacie.

Walia, golf, Real Madryt

Gdy Gareth doznał urazu podczas październikowego meczu przeciwko reprezentacji Chorwacji, przez kolejny miesiąc obserwował potyczki Realu Madryt z wysokości trybun. Już wtedy gorzkich komentarzy wobec walijskiego skrzydłowego nie szczędził były piłkarz „Los Blancos”, Predrag Mijatović, który stwierdził krótko: „Priorytety Bale’a to Walia, golf i dopiero potem Real Madryt”.
Listopadowe mecze kadry przypieczętowały awans Walijczyków na Euro 2020. Najpierw zwycięstwo w Baku nad Azerbejdżanem, a następnie wygrana na stadionie w Cardiff z Węgrami, po której Bale postanowił dać upust emocjom i ustawił się z flagą przed obiektywem aparatu fotograficznego do zdjęcia, które obiegło cały świat, wywołując multum kontrowersji.
Oczywiście, klarowny przekaz był odpowiedzią na słowa Mijatovicia, jednak większość odebrała to jako naigrywanie się z Realu Madryt. Hiszpańska prasa nie pozostawiła na Bale’u suchej nitki. Brzmienie nagłówków najpopularniejszych hiszpańskich gazet odbiło się szerokim echem w piłkarskim środowisku. „Marca”: „Lekceważący. Niefortunny. Niewdzięczny. W tej kolejności”. Natomiast jeden z felietonistów „AS-a” wezwał 30-latka do natychmiastowego opuszczenia klubu: „Out. Out. Out. In that order!”.
Trudno się dziwić fali krytyki płynącej ze strony mediów, sympatyków, czy agentów sportowych, aczkolwiek Real Madryt nie wyciągnął żadnych konsekwencji względem zawodnika, więc on sam poczuł, że jest bezkarny. Wciąż szyderczo wyśmiewał się z władz „Królewskich”, zamiast – kiedy miał ku temu sposobność – zmienić front i z rozkapryszonego bachora stać się wreszcie poważnym mężczyzną.

Punkt kulminacyjny

Ostatnimi czasy wydawało się, że Gareth Bale ponownie odzyskuje twarz i za chwilę będzie odgrywał znaczącą rolę w rotacji trenera Zinedine’a Zidane’a. W ubiegłym tygodniu zasiadł wśród widowni obiektu Santiago Bernabeu, aby oglądać pojedynek swoich, nazwijmy to umownie, kolegów, przeciwko Realowi Sociedad w ramach Pucharu Króla. Wtedy walijskiemu skrzydłowemu znowu odkręciła się śruba.
Właściwie nie istnieje żadna etykieta zachowań, która wymaga od zawodnika obecności od początku do końca meczu, oprócz jednego ważnego kodeksu, a mianowicie zasad moralnych. Wsparcie doświadczonego kumpla, choćby z trybun, w kluczowym dla finałowego rezultatu momencie starcia byłoby doskonałym świadectwem piłkarskiej elegancji, ale nie. Zabieram się i idę!
Bez łaski, przeczytam biografię Tigera Woodsa, sprawdzę prognozę pogody dla Cardiff, powęszę między plotkami transferowymi na własny temat, zamówię dorsza z warzywami gotowanymi na parze z ulubionej restauracji, położę się spać, jutro wstanę i założę się, że ciągle będę na ustach wszystkich w Madrycie. Ba, piłkarska Europa będzie nawijać o moim kunsztownym wyczynie. Owszem, w rzeczy samej, tak się wydarzyło.
Dziennikarze dają burę, fani besztają na lewo i prawo, Florentino Perez broni Walijczyka, a Zidane mówi, że nie ma z nim problemów wychowawczych. Wszystko jest w najlepszym porządku. Co więcej, opiekun „Królewskich” wystawia Bale’a w wyjściowej jedenastce na ligowe spotkanie z Osasuną. 30-latek snuje się po murawie jak cień siebie z lat świetności, celność podań oraz strzałów zawodzi i na domiar złego co chwila gubi piłkę. Zaiste, wybitna dyspozycja.

Czas nie uczy pokory

Słaba forma kapitana reprezentacji Walii nie jest dziełem przypadku. To efekt żmudnej, tytanicznej harówy. Gareth Bale po prostu zadecydował, że będzie sabotować grę „Los Blancos”, manifestować pogardę wobec Realu Madryt i uczyni wszystko, co w jego mocy, żeby otrzymać zielone światło na definitywny transfer. Nie zważając na dobre imię klubu, postara się dążyć po trupach do upragnionego celu.
Najgorszy jest fakt, że tego rodzaju postępkami pogłębia kryzys wokół siebie, obniżając własną potencjalną wartość nie tyle sportową, co marketingową. Strategia futbolowego kamikaze: jeśli będę przeżywać męki, ucierpi nie tylko mój wizerunek, lecz was również pociągnę na dno. Jakże inaczej by to brzmiało, jak inaczej wyglądało, gdyby potrafił dostosować się do warunków stawianych przez zarząd klubu i był odrobinę pokorniejszy.
Rzadko zdarza się nam zgodzić z Janem Tomaszewskim, ale przypomnieliśmy sobie słowa, które popularny „Tomek” wypowiedział niegdyś na temat Grzegorza Laty. Właśnie one idealnie odzwierciedlają Walijczyka w tej absurdalnej sytuacji. Parafrazując: „Gareth Bale zna trzy języki. Dwa od butów oraz jeden swój, który i tak czasem trzeba tłumaczyć”. Oby niezbyt często.
Mateusz Połuszańczyk

Przeczytaj również