Izrael też ma swojego Roberta Lewandowskiego. Nie omijały go skandale, teraz strzela na potęgę

Izrael też ma swojego Lewandowskiego. Bił się z kibicem, rzucał opaską kapitańską, teraz strzela na potęgę
dziennikarskim / shutterstock.com
Najlepszym strzelcem powoli kończących się eliminacji do mistrzostw Europy jest… Eran Zahavi. Izraelski napastnik trafił już do siatki 11 razy (tyle samo co Harry Kane), a w dzisiejszym spotkaniu z Polską będzie chciał swój dorobek jeszcze powiększyć. I z pewnością trzeba na niego uważać. Mało kto ma bowiem taką smykałkę do strzelania goli.
Ma już 32 lata i raczej nie grozi mu kariera najwyższych lotów. Przygodę z piłką zaczynał w Hapoelu Tel-Awiw, ale po pewnym czasie potencjał zobaczyło w nim włoskie Palermo, sprowadzając do siebie w lipcu 2011 roku. Cena? Nieco ponad 1.5 mln euro. Zahavi nie był już wtedy juniorem, bo na karku miał 24 lata, ale to wciąż dobry wiek, by zrobić karierę na zachodzie.
Dalsza część tekstu pod wideo
Sycylia nie okazała się jednak dla Zahaviego łaskawa. Niestety, podzielił los Radosława Matusiaka, nie Edinsona Cavaniego. W pierwszym sezonie jeszcze przynajmniej występował. Zaliczył 18 spotkań w Serie A oraz dwa w Lidze Europy, dwa razy wpisując się na listę strzelców. Kampanię 2012/2013 rozpoczął co prawda w różowej koszulce Palermo, ale tylko trzy razy pojawił się na murawie, po czym z podkulonym ogonem wrócił do Tel Awiwu. Tym razem zakotwiczył w Maccabi.

Aktywny nie tylko na murawie

Transfer do lokalnego rywala nie spodobał się fanom jego macierzystej drużyny. Gdy w listopadzie 2014 roku doszło do bezpośredniej potyczki między Maccabi i Hapoelem, jeden z kiboli zaatakował go na murawie. Zahavi nie pozostał mu dłużny. Zaczął bić i kopać chuligana, za co po chwili otrzymał czerwoną kartkę. To rozpętało prawdziwą burzę, a mecz nie został nawet dokończony.
Jeszcze głośniej o izraelskim napastniku było w 2017 roku. Zahavi nie błyszczał wtedy w spotkaniach reprezentacji, a po eliminacyjnej porażce z Macedonią kibice wygwizdali cały zespół. Nie spodobało się to pełniącemu funkcję kapitana Zahaviemu, który z impetem rzucił kapitańską opaską o ziemię, niedługo później ogłaszając, że w kadrze już nie zagra.
- W naszym kraju nie wiedzą jak traktować najlepszych sportowców, więc wolę odejść. To niewiarygodne, żeby kibice buczeli na swój zespół. Takich sytuacji nie ma nigdzie na świecie - mówił wściekły po meczu.
Na powrót do reprezentacji namówił go dopiero obecny selekcjoner, Andreas Herzog. I był to strzał w dziesiątkę. Pod wodzą austriackiego trenera Zahavi nie trafił do siatki tylko w dwóch spotkaniach - z Albanią w Lidze Narodów (zagrał 46 minut) i Polską. W pozostałych 10 meczach wpisywał się na listę strzelców aż 13 razy.

W Chinach czuje się jak w domu

Tak rewelacyjny dorobek bramkowy w eliminacjach to nie jakiś szczęśliwy zbieg okoliczności. W klubie Zahavi strzela równie często. Konkretnie w chińskim Guangzhou R&F, gdzie występuje już od 2016 roku.
Chińczycy zapłacili za niego ponad 7 milionów euro, co nie jest często spotykane, gdy mówimy o wówczas 29-letnim napastniku, który nie poradził sobie we Włoszech, a bramki strzelał tylko w lidze izraelskiej.
Po czasie w Guangzhou wiedzieli jednak, że zrobili kapitalny interes. W lidze chińskiej izraelski napastnik strzelił już 87 bramek! Potrzebował do tego 96 meczów. Dorobek naprawdę imponujący.
W aktualnie trwającym sezonie Super Ligi (do końca pozostały trzy kolejki), Zahavi zdobył 29 goli. Drugi pod tym względem Elkeson ma ich 17, a w czołówce strzelców można zobaczyć też kilka znanych twarzy: Paulinho, Alexa Teixeirę, Yannicka Carrasco, Graziano Pelle, Renato Augusto czy Edera.
Co ciekawe, Zahavi nie strzela tylu bramek w drużynie z topu. Jego Guangzhou R&F w dobiegającym końca sezonie zajmuje dopiero 11. miejsce w lidze. Cały zespół zdobył 52 bramki. Ponad 50% tego dorobku to więc właśnie gole Izraelczyka.
***
"Biało-Czerwoni" to jedyna reprezentacja, która w trwających eliminacjach nie pozwoliła Zahaviemu trafić do siatki. Czy napastnik Guangzhou zdobędzie ostatni skalp? Miejmy nadzieję że nie.
Zahavi to jednak nie jedyny piłkarz, na którego podopieczni Jerzego Brzęczka muszą zwrócić dziś uwagę. Jego partnerem w ataku będzie zapewne Munas Dabbur, od tego sezonu reprezentujący barwy Sevilli, który w pierwszej potyczce Polski z Izraelem nie grał ze względu na... swój ślub.
Dabbur póki co nie błyszczy na hiszpańskich murawach. Ba, w La Liga nie miał nawet okazji zadebiutować. Do tej pory grał jedynie w Lidze Europy, gdzie w czterech spotkaniach zdobył dwie bramki. To jednak niezwykle groźny piłkarz, co udowadniał jeszcze do niedawna grając w Red Bullu Salzburg. Zanim w ataku austriackiej ekipy zaczął błyszczeć Erling Haaland, za strzelanie bramek odpowiadał tam właśnie Izraelczyk. Efekt? 72 bramki i 31 asyst w 128 meczach.
Czy polska defensywa okaże się murem nie do skruszenia dla bramkostrzelnych napastników z Izraela? Dowiemy się już dziś wieczorem. Początek rywalizacji w Jerozolimie o godzinie 20.45.
Dominik Budziński

Przeczytaj również