Jak "Leo" złamał nogę Lionelowi Messiemu. Historia kontuzji, która mogła odmienić losy FC Barcelony

Jak "Leo" złamał nogę Messiemu. Historia kontuzji, która mogła odmienić losy FC Barcelony
Cordon Press / PressFocus
Gdy jeden strzelał bramkę w finale Ligi Mistrzów, drugi świętował zwycięstwo “Dumy Katalonii” na La Rambli w Barcelonie. Gdy ten słynniejszy odbierał trzecią Złotą Piłkę, ten “zwykły” przygotowywał się do egzaminów na studiach. Dwa zupełnie różne światy zbiegły się dosłownie w kilku sekundach. A kiedyś, w efekcie pewnego incydentu z udziałem obu postaci, kariera małego Leo Messiego zawisła na włosku.
Wydarzyło się to pewnego lutowego dnia w 2001 roku. Już od rana coś dziwnego wisiało w powietrzu. Federacja omyłkowa podała delegatom Infantil B z Barcelony i Ebre Escola Esportiva inne godziny rozpoczęcia meczu 27. I Ligi Preferente. Aby oszczędzić stresów, sekcja młodzieżowa Barcelony zaprosiła gości na śniadanie i na krótko przed pierwszym gwizdkiem zawodnicy obu ekip zrobili sobie pamiątkowe zdjęcie na boisku. Los sprawił, że Marc Baiges ustawił się nad klęczącym Leo Messim, na którego twarzy jawił się bezduszny uśmiech. Jakby już coś przeczuwał.
Dalsza część tekstu pod wideo
Mały Messi
revistalibero.com

Drugi mecz i gips

Co jasne, Leo nie wyglądał jak typowy 14-latek. Raczej jak małe dziecko. Nie mierzył nawet 150 centymetrów. Z problemami fizycznymi i komunikacyjnymi: nigdy się nie odzywał, nikt w drużynie nie typował go na przyszłą gwiazdę. Ówczesny szkoleniowiec Barcy Infant B, Xavi Llorens, tak wspomina pierwsze wrażenia pozostawione przez introwertycznego Argentyńczyka, który przybył do Katalonii w środku sezonu. - Z piłką wyczyniał niesamowite rzeczy, to prawda, ale ledwo odrastał od ziemi, fizycznie odstawał od kolegów, którzy go niszczyli siłą i kondycją - opowiada Llorens.
Nie to było jednak najważniejsze. W budynkach “Dumy Katalonii” dochodziły głosy, że mają do czynienia z prawdziwym brylantem, ale żeby nie zaprzepaścić talentu, należało się bardzo spieszyć i dopisywać Messiego do każdego składu meczowego. Gdyby nie wystąpił w dwóch pierwszych oficjalnych spotkaniach, mógłby ponownie pojawić się na hiszpańskich boiskach dopiero po ukończeniu 18. roku życia. Taki wymóg stawiała tamtejsza federacja.
Leo wybiegł więc na boisko, dwie głowy niższy od swych rówieśników. W pewnym momencie tańczył z piłką na połowie przeciwnika, a następnie wycofał się trochę do linii bocznej, szukając partnera do podania. Kiedy zrobił zamach z zamiarem kopnięcia futbolówki, z jego prawej strony wyskoczył jak cień zawodnik z numerem 10. Krótkotrwały kontakt słychać było na całym boisku. Rozległo się ciche “kliknięcie”, jakby ktoś rozwierał udko kurczaka, po czym obaj piłkarze położyli się na ziemi. Sędzia nie przerwał gry, nie widział tam faulu. Messi próbował wstać, ale bardzo szybko się poddał. To w tej niefortunnej sytuacji doznał pierwszego i ostatniego złamania w życiu.
Napastnik przeprosił, a “ofiara” zeszła z boiska z pomocą sztabu. W sumie normalny obrazek. Epizod został zapomniany przez tych, którzy widzieli go na żywo. Sprawca, wspomniany Marc Baiges, nigdy nie dowiedział się o tym, co się stało, dopóki po latach dziennikarze nie dotarli do niego i nie opowiedzieli mu post scriptum tej historii. - Mówisz, że go połamałem? Na litość boską! - nie dowierzał. Nie chodzi o to, że nie miał pojęcia, że Messi po tym starciu wyszedł ze złamaną kością strzałkową. Po prostu nigdy nikomu nie zrobił krzywdy.
Gra toczyła się dalej. Barcelona prowadził 2:0, ale w 22. minucie Baiges otrzymał doskonałe podanie od swojego przyjaciela, Jordiego Pitarque, a następnie pokonał bramkarza strzałem tuż przy słupku. Szalona radość. Marc uciekał przed chcącymi go uściskać kolegami, żeby najpierw podziękować “Pite”. Po latach tego też nie pamiętał, dopóki nie zobaczył starego nagrania. - Byliśmy zbyt młodzi, aby to wszystko rozumieć. Messi? Nikt go nie znał - przyznaje. Nawet nie skojarzył, że przeciwko niemu grał.

Złe dobrego początki

Kontuzja Leo nie należała do najgroźniejszych, ale rodzina Messich miała i tak dość problemów. Osiedlili się w Les Corts, dzięki życzliwości klubu. Żyli w małym mieszkaniu w szóstkę - rodzice przyszłego “cracka”, dwaj bracia i młodsza siostra. Rodzeństwo nie potrafiło przystosować się do nowego środowiska. Wkrótce Jorge, ojciec i głowa rodziny, zobaczył, jak trener młodzieżówki przywozi jego syna z meczu. “Wielki sportowy projekt”, jak mówili o Leo, z gipsem na lewej nodze. Młody wyglądał nieporadnie i żałośnie. Jorge wciągnął go do domu i odbył ważną rozmowę:
- Co robimy? Jeśli chcesz, możemy wrócić do Argentyny. Wracamy?
- Nie, tato. Chcę wygrywać w Barcelonie.
Podczas rekonwalescencji często widywano go stojącego o kulach obok boiska, na którym trenowali koledzy. Patrzył na piłkę z nieskrywaną tęsknotą.
- Wyobraźcie sobie, jak bardzo miał przewalone. Chłopak przegrał cały sezon - wyjaśnia Xavi Llorens. Faktycznie, patrząc wstecz, nie ma wątpliwości, że to był najgorszy okres Messiego od momentu przybycia do Barcelony. Kiedy kość się zrosła, Leo stał się częścią słynnej drużyna La Quinta del ‘87, rocznika Gerarda Pique czy Cesca Fabregasa, zarówno w Infantil A, jak i w kadetach.
Nie minęły dwa lata lata od urazu, a Messi dawno zapomniał o bolesnym urazie. Piął się po szczebelkach hierarchii całej kadry Barcelony. Debiuty w ekipach U-18, U-20, Barcelona B i wreszcie debiutancki występ w pierwszym teamie, zarządzanym przez Franka Rijkaarda. Mecze, gole, puchary, triumfy. Wszyscy znają tę drogę do sławy na pamięć. To, co się działo później, to część wielkiej piłkarskiej historii.

“Leo” nie lubi świata Leo

Zapewne chcielibyście wiedzieć, co stało się z drugim uczestnikiem (nie)pamiętnego meczu w Barcelonie? Długo w błogiej niewiedzy żył sobie spokojnie z żoną kilkaset kilometrów na południe od stolicy Katalonii. Marca Baigesa również uznawano za talent. Przyglądali się jemu nawet skauci m.in. Realu Madryt. To był świetny, dynamiczny napastnik, z umiejętnością zdobywania goli z różnych pozycji. Niestety, jego dobrze zapowiadającą się karierę przerwała kontuzja kręgosłupa.
Całkowicie ze sportem nie skończył, bo zapisał się na studia na fizjoterapię, a teraz zajmuje się pomaganiem wyczynowym sportowcom. Przyjaciele dawno temu nazwali go “Leo”, ale bynajmniej nie ze względu na dawny “kontakt” z legendarnym piłkarzem. Baiges jest fonetycznie zbieżne z nazwiskiem Biagini, należącym do byłego argentyńskiego napastnika Atletico Madryt, Mallorki i Rayo Vallecano.
Gdy Baiges studiował, dzielił mieszkanie z kolegą, od którego otrzymał wspaniałego krosa, dzięki któremu zdobył honorową bramkę na 1:5 we wspomnianym spotkaniu. Jordi Pitarque zmarł jednak we wrześniu 2005 roku na atak serca w wieku 23 lat. Marc wspomina go po dziś dzień jako uśmiechniętego życzliwego chłopaka, z darem typowym dla wspaniałego skrzydłowego. - Tak to już jest na świecie, że odchodzą najlepsi - mówi wyraźnie wzruszony.
Czy tęskni za rywalizacją piłkarską. Tak. Czy żałuje, że nie osiągnął tego, co “ten pierwszy” Leo? Ani trochę. Przyznał nawet, że gdyby go spotkał nie podszedłby z nim porozmawiać.
- To nie mój świat - przyznaje. Amatorskie granie zdecydowanie mu wystarczyło. A że kiedyś przypadkowo los zetknął go z piłkarskim geniuszem? Cóż, właśnie z takich dziwnych historii składa się życie.

Przeczytaj również