Legenda futbolu, która skończyła na ulicy. Kulawy magik pił, znikał, szokował i czarował

Legenda futbolu, która skończyła na ulicy. Kulawy magik pił, znikał, szokował i czarował
footballparadise.com
Analfabetyzm, utrata dziewictwa ze zwierzęciem, chroniczne problemy z chodzeniem, łowienie ryb w czasie finału mundialu, zakaz latania jednym samolotem z Pele, zbieranie niedopałków z ulicy, spłodzenie czternaściorga pociech, doprowadzenie do śmierci teściowej, wybicie zębów znanej piosenkarce, zgniłe miliony, śmierć w oparach alkoholu. Brzmi ciekawie? To tylko wycinek z barwnego życia brazylijskiej ikony futbolu, Manuela Francisco dos Santosa, znanego całemu światu jako Garrincha.
Gdyby historia skrzydłowego nie wydarzyła się naprawdę, zapewne nikt by w nią nie uwierzył. Skala ekstrawagancji tego człowieka przerastała cały świat futbolu i do dziś musi wywoływać szok i zdumienie. W realiach do bólu cukierkowych historii pokroju "Last Dance" o Michaelu Jordanie, losy Garrinchy są prawdziwe, pełnokrwiste. Reprezentant "Canarinhos" wdrapał się na szczyt w iście niecodziennych okolicznościach.
Dalsza część tekstu pod wideo

Inicjacja

Zanim przejdziemy do podsumowań jego piłkarskiego dorobku, a jest co podsumowywać, warto poświęcić chwilę dzieciństwu Garrinchy. Chłopak przyszedł na świat w robotniczej dzielnicy Pau Grande, która leży na obrzeżach Rio de Janeiro. Jego ojciec, eufemistycznie mówiąc, nie przyłożył wielkiej wagi do wychowania swojej latorośli. Pił i pił i pił, aż w końcu umarł z tego przepicia, nim jego dziecko stało się jednym z najlepszych piłkarzy w historii. Niestety tata nie zaszczepił potomkowi miłości do futbolu, a jedynie do napojów wyskokowych. Ale o tym może później.
Słowo "Garrincha" można przetłumaczyć na "mały ptaszek". Pseudonim ten wiązał się z obecnością w okolicy wielu strzyżyków, które chłopczyk lubił łapać. Brazylijczyk w wolnych chwilach uwielbiał także spędzać czas z prowizoryczną wędką, łowiąc ryby. Legenda głosi, że w trakcie pamiętnego finału mundialu z 1950 r., gdy gospodarze przegrali na Marakanie z Urugwajem, Garrincha siedział nad brzegiem rzeki, zapominając o bożym świecie. Kto by pomyślał, że 8 lat później ten sam człowiek osobiście wzniesie najważniejsze piłkarskie trofeum.
Brak zainteresowania futbolem wiązał się z faktem, że Garrincha w ogóle nie miał predyspozycji do tej dyscypliny. Urodził się ze zdeformowanym kręgosłupem i lewą nogą skrzywioną do zewnętrznej strony. Dla odmiany, prawa kończyna była o sześć centymetrów krótsza, co powodowało, że utykał nawet, gdy chodził. Doktor House w boiskowym wydaniu.
Specyficzny sposób poruszania się sprawił, że dziewczyny z okolicy raczej nie poświęcały mu należytej uwagi. Popchnęło go to do incydentu, który aż trudno sobie wyobrazić. Ruy Castro w biografii pt. "Garrincha. Samotna Gwiazda" napisał, że Brazylijczyk odbył pierwszy stosunek seksualny z… kozą. Miał wtedy 12 lat. Podobno myślał wcześniej o zapłacie jakiejś kobiecie, lecz w okolicy nie znajdował się żaden dom publiczny. O szczegóły lepiej nie pytać.

Anioł z połamanymi nogami

W wieku 14 lat Manuel rzucił szkołę i zaczął pracować w miejscowej fabryce, która stanowiła źródło utrzymania wszystkich rodzin w okolicy. W tym samym czasie po raz pierwszy posmakował lokalnej wódki, Cachaçi, która po latach doprowadziła do jego śmierci.
Nim jednak odszedł na tamten świat, dał się poznać jako absolutnie wybitny skrzydłowy. Dysponował nieziemskim dryblingiem, na który żaden defensor nie znalazł sposobu. Znany południowo-amerykański pisarz, Eduardo Galeano, w książce “Soccer in Sun and Shadow” stworzył mu taką oto laurkę:
- Kiedy był w formie, boisko zmieniało się w cyrk. Piłka stawała się posłusznym zwierzęciem, a gra zaproszeniem na spektakl. Garrincha osłania swój skarb i z piłką u stóp oczarowuje cały świat, zaskakując każdego zainteresowanego widza.
Najważniejszym klubem Garrinchy było Botafogo, gdzie dopiero w wieku 20 lat przyszedł na testy, ponieważ jeden z zawodników wypatrzył go na pobliskim boisku. Gdy trener Gentil Cardoso ujrzał przed sobą utykającą kalekę, chciał z marszu odesłać go do domu. Skoro ledwo umiał chodzić, jak miał sobie poradzić w ferworze boiskowej walki. Do akcji musiał wkroczyć Nilton Santos. Ówczesny defensor reprezentacji Brazylii poprosił Garrinchę, aby zmierzył się z nim 1 na 1. Rezultat miał być klarowny. Nikt nie dawał młokosowi żadnych szans, lecz gdy otrzymał futbolówkę, z łatwością przedryblował legendarnego stopera, zakładając mu siatkę. W kolejnej akcji znów doświadczony obrońca musiał przełknąć ośmieszenie przez nieznanego nastolatka. Wszyscy stali osłupieni. Nilton osobiście zaprowadził Garrinchę do prezesa Botafogo i nakazał podpisanie z nim kontraktu, żeby nie musiał już grać przeciwko niemu.
I chociaż z dzisiejszej perspektywy gra Garrinchy może nas śmieszyć, trzeba uczciwie przyznać, że skrzydłowy był prekursorem w kwestii dryblowania. Oczywiście, że jego ekwilibrystyczne zamachy nie wywołałyby wrażenia na graczach z późniejszej epoki, pokroju Maldiniego czy Baresiego, ale w tamtym okresie wychowanek Botafogo zrewolucjonizował piłkę. Grał tak, jak nikt inny.
O tym jak wielką (r)ewolucję przeszedł futbol, świadczy również podejście Garrinchy do aspektów taktycznych. Reprezentant "Canarinhos" w ogóle nie skupiał się na tym, co mówi trener, ponieważ na boisku i tak wszystko robił po swojemu. Nie do pomyślenia w nowoczesnym świecie futbolu, gdzie każdy gracz ma zakodowane informacje na temat półprzestrzeni, asymetrii ustawienia rywala i trójkątów, które ma zbudować na etapie konstruowania akcji.
A Garrincha wychodził na murawę, dostawał piłkę i następowała magia, "Joga Bonito". Sekret tkwi w prostocie. Ruy Castro opisał go jako "najbardziej amatorskiego z zawodowych piłkarzy". On nie przykładał uwagi do treningów, na większość w ogóle nie przychodził, a wszystko co dokonał na boisku, wynikało z naturalnego talentu, drygu do piłki, który otrzymał od losu.

Na szczycie

W debiucie dla Botafogo zdobył hat-tricka. Kolejne sezony stanowiły prawdziwy popis zdeformowanego skrzydłowego, który traktował rywali jak pachołki. Osobiście poprowadził swój macierzysty klub do kilku krajowych tytułów, co nie umknęło uwadze selekcjonera.
W wieku 25 lat pojechał na swoje pierwsze Mistrzostwa Świata, jednak na debiut musiał czekać do ostatniego grupowego meczu. Przeciwko ZSRR w ciągu pierwszych 180 sekund kilkukrotnie ośmieszył dosłownie wszystkich defensorów, po czym zanotował asystę do Vàvy. Miejsca w pierwszym składzie już nie oddał, a "Canarinhos" sięgnęli po tytuł. Szkopuł w tym, że wyczyny Garrinchy zeszły na dalszy plan, ponieważ świat oszalał na punkcie nastoletniego Pele. Na splendor i chwałę "Ptaszek" musiał czekać kolejne cztery lata.
Na mundial w Chile "Canarinhos" jechali z łatką faworyta. Huczne plany obrony tytułu stanęły jednak pod znakiem zapytania, gdy na początku turnieju urazu doznał dotychczasowy lider, Pele. Na niepozornym kalece, który ledwo umiał czytać i pisać, nagle spoczął ciężar odpowiedzialności za cały naród. Garrincha przyjął wyzwanie i w pojedynkę poprowadził kadrę na futbolowy Mount Everest. Przeciwko reprezentacji Anglii skompletował dublet. Swój wyczyn powtórzył w meczu półfinałowym przeciwko gospodarzom.
Przed finałem w 1962 r. miał pauzować za kartki, lecz prośbę o amnestię wystosował… premier Brazylii. Oficjalne pismo dygnitarza spotkało się z aprobatą federacji FIFA. Garrincha został dopuszczony do gry i poprowadził "Canarinhos" do kolejnego triumfu. Z pewnością tego najważniejszego w całej karierze. Bez wsparcia Pele. W pojedynkę, na własnych barkach i krzywych nogach. Chilijska gazeta, “El Mercurio”, napisała na okładce: "Z jakiej planety pochodzi Garrincha?". Jego wyczyny były kosmiczne, nadnaturalne, wykraczały poza ówczesną percepcję sympatyków futbolu. Został jednogłośnie wybrany najlepszym zawodnikiem Mistrzostw Świata.
Garrincha i Pele nadali brazylijskiej kadrze boski status. Przedefiniowali futbol na nowo, stwarzając podwaliny pod efektowny styl gry, który rozpowszechniono pod nazwą "Joga Bonito". O tym, jak wielką rolę dla "Kraju Kawy" odkrywał duet napastników, najlepiej świadczy fakt, że… nie mogli latać jednym samolotem. Brazylia nie mogła jednocześnie stracić obu gwiazdorów w razie ewentualnej katastrofy lotniczej. Prewencja ponad wszystko.

Żywot hedonisty

Carpe diem. Nie podejrzewamy Garrinchy o znajomość antycznej sentencji, chociaż gracz nieświadomie uchodził za jej naczelnego propagatora. Nie dbał o jutro. Czas poświęcał hulankom i swawolom w otoczeniu wysokoprocentowych alkoholi, tanecznej muzyki i pań najlżejszych możliwych obyczajów. Eduardo Galeano pisał:
- Garrincha potrafił uciec z treningu, bo czuł, że muzyka musi zostać zatańczona, butelka potrzebuje nowego właściciela, który ją opróżni, a jakaś kobieta właśnie pragnie, by ją pocałować.
Pewnego razu zniknął, rozpłynął się w powietrzu, przez kilka dni nie pokazywał się w Botafogo. Gdy opuścił mecz, rozpoczęto poszukiwania, które zakończyły się w błyskawicznym tempie. Zaspanego Garrinchę znaleziono w rodzinnych stronach w ramionach kobiety. Sądząc po liczbie butelek, które otaczały parkę, napastnik musiał być wczorajszy, albo i przedwczorajszy.
Dla niego liczyła się tylko zabawa. Nie troszczył się o losy swojej kariery i liczbę zer na koncie. Większość kontraktów podpisywał in blanco, ponieważ i tak nie umiał czytać, a pieniądze nie przedstawiały dla niego żadnej wartości. Pewnego razu odkryto, że pod swoim materacem trzymał pokaźne pliki banknotów, które… zgniły na skutek wilgoci. Garrinchy i tak to nie obchodziło.
Problemy rozpoczęły się w 1963 r., gdy nienaturalna budowa nóg zaczęła mu poważnie doskwierać. Z murawy schodził z ogromnym grymasem bólu. Klub jego życia niestety potraktował go jak luksusowy towar, który można nadużywać. Noga Garrinchy wymagała operacji, lecz włodarze przekonywali, aby zagrał jeszcze jeden sezon, chociaż parę meczów i wtedy odda się w ręce lekarzy.
Apatia działaczy Botafogo pogłębiła kalectwo zawodnika, który nie nadawał się już do gry, ledwo chodził, o dryblowaniu w pełnym biegu nawet nie wspominając. Po dwunastu latach opuścił szeregi klubu z Rio de Janeiro. Jego dalsze epizody w barwach Corinthians, Atletico Junior czy Flamengo nie były już tak udane, ponieważ stan zdrowia notorycznie się pogarszał.

Żył jak król, umarł w samotności

Karierę w kadrze skończył już w 1966 r. Ostatni mecz z Węgrami był jedynym, który Garrincha przegrał w barwach "Kanarków". Skrzydłowy przez lata stanowił żywy symbol triumfu brazylijskiej piłki. Pożegnalny mecz na Marakanie obserwowało ponad 130 tys. kibiców.
Niestety, jego perypetie po zawieszeniu butów na kołku mogą wywołać jedynie smutek i politowanie. Kobiety zmieniał jak rękawiczki, ponieważ podobno został dość hojnie obdarzony. Jego biografa pozwano za napisanie, że penis Garrinchy miał długość 25 cm. Swoją żonę i ośmioro dzieci piłkarz zostawił na rzecz znanej piosenkarki, Elsy Soares. Ich związek nie układał się pomyślnie z powodu dwóch największych zamiłowań Garrinchy - spożywania alkoholu i prowadzenia samochodu. Pech chciał, że Brazylijczyk notorycznie łączył swoje pasje. W jednym z wypadków, spowodowanych przez kompletnie nietrzeźwego Garrinchę, jego ukochana straciła zęby. Innym razem były piłkarz jechał ze swoją teściową do rodzinnego Pau Grande, ale na skutek hektolitrów alkoholu we krwi nie zauważył… ciężarówki, w którą wjechał. Matka Elsy Soares zmarła na miejscu.
Alkoholizm pogłębiał się z każdym dniem, aż w końcu Garrincha wyjechał do Rzymu, aby zmienić środowisko, przedefiniować swoje życie. To nie pomogło. Brak szacunku do pieniędzy oraz odwrócenie się wszystkich dotychczasowych przyjaciół wpędziło go w depresję i skrajne ubóstwo. W Wiecznym Mieście potrafił żebrać, zbierać niedopałki i butelki w poszukiwaniu jeszcze jednej kropelki, która w jego mniemaniu mogłaby uśmierzyć wewnętrzny Weltschmerz.
Swój organizm doprowadził na skraj upadku, który ostatecznie nastąpił 20 stycznia 1983 r. Mając zaledwie 49 lat, zmarł z powodu niewydolności wątroby. Gdy medycy przyjechali po jego ciało, nie mogli rozpoznać znanego zawodnika. Alkohol doszczętnie zniszczył Garrinchę, po którym pozostały jedynie malownicze wspomnienia i opinie ludzi, którzy podziwiali jego grę na żywo.
Choć kariera oraz życie Garrinchy skończyły się przedwcześnie, pamięć o jego popisach pozostanie wieczna. "Ptaszek" ze zdeformowanymi kończynami wznosił się ponad murawę, w pojedynkę kładł fundamenty pod brazylijską szkołę gry. Dyskusje o najlepszym piłkarzu w historii ciągną się przez dekady, a ostateczny werdykt nigdy nie zostanie podjęty. Faworytami pozostają Maradona i Pele, ale ludzie, którzy widzieli Garrinchę na własne oczy utrzymują, że to właśnie on zasługuje na miano dobrze znanej mu kozy - GOAT (Greatest of All Time).
Mateusz Jankowski

Przeczytaj również