LM. Zawrzało w SSC Napoli, Antonio Conte obraża piłkarzy, a Ernesto Valverde podąża śladami Niko Kovaca

Neapol płonie, Conte obraża piłkarzy, a Valverde podąża śladami Kovaca. Co wiemy po Lidze Mistrzów?
bestino / shutterstock.com
To były dwa udane wieczory z Ligą Mistrzów. Emocji nie brakowało od Zagrzebia po Londyn, a piłkarze zaserwowali nam prawdziwą futbolową ucztę. We wszystkich spotkaniach padło łącznie aż 56 goli, co jest najlepszym wynikiem w tegorocznej edycji rozgrywek. W niektórych klubach piłkę nożną na dalszy plan zrzucił temperament. We włoskiej odmianie.
Jako, że zestaw par tej serii spotkań składał się z rewanżów za poprzednią, możemy dokonać łatwego porównania. Niektóre zespoły przeszły przez dwa tygodnie sporą metamorfozę. Piłkarze “nudnej jak flaki z olejem drużyny Borussii Dortmund”, jak ostatnio określiliśmy ekipę Luciena Favre'a, byli tym razem bohaterem fantastycznego comebacku, a Achraf Hakimi zanotował prawdopodobnie najlepszy występ w karierze.
Dalsza część tekstu pod wideo
Podobne odczucie może mieć niesamowity Rodrygo, który powtórzył wyczyn Raheema Sterlinga z ostatniej kolejki i zanotował hat-tricka. Znów na brawa zasłużyli gracze Slavii Praga. Czesi dołożyli następny kamyczek do ogródka zagrożonego dymisją Ernesto Valverde. Niespodziewanie widmo utraty pracy wisi też nad Carlo Ancelottim, a jego krajan, Antonio Conte był na tyle zniesmaczony grą swoich zawodników, że w przeciwieństwie do nich, sam postanowił dać show, które odbiło się szerokim echem w Italii.

Seccantonio Conte

Mało kto w przerwie meczu w Dortmundzie mógł się spodziewać, że Antonio Conte zmieni się we wściekłego Seccantonio (z włoskiego seccato to rozgniewany, zirytowany). Piłkarzy Interu próżno było jednak szukać na boisku w drugiej połowie, co bezlitośnie wykorzystali gospodarze. “Nerazzurri” sprawiali wrażenie, jakby przyjechali do Niemiec na wycieczkę krajoznawczą, a ich rywale wcielili się w rolę przewodników po dortmundzkiej murawie.
Gdy ich obronną konstrukcją Hakimi zachwiał po raz pierwszy, Conte miał strach w oczach. Gdy Marokańczyk robił to po raz drugi, wyprowadzając Borussię na prowadzenie, włoski menedżer nie dowierzał w to, co widzi. A po końcowym gwizdku szybko przykrył katastrofalną grę drużyny w drugiej połowie spotkania. Jego występ zostanie zapamiętany dłużej niż błędy mediolańskiej defensywy i nieskuteczność Lukaku.
Mamy zbyt ograniczony, zbyt mało liczny skład, by skutecznie rywalizować zarówno w Serie A, jak i Lidze Mistrzów. Teraz płacimy za to, że niektórzy piłkarze są zmuszeni grać non stop, bez chwili odpoczynku. Jestem wściekły, bo to niweczy całą dobrą pracę, którą wykonujemy - grzmiał Conte na konferencji prasowej.
I faktycznie był wściekły. Jakby to zobrazować: Antonio wziął kamień i rzucił nim prosto w okno gabinetu władz klubu, rozbijając szybę w drobny mak. A po wszystkim pozwolił sobie jeszcze na sarkastyczny ton.
- Ja teraz już nie proszę nikogo o nic - dodał Włoch, choć wszyscy wiedzą, że Conte dobitnie, co jakiś czas publicznie żąda transferów w styczniowym okienku.
Gdyby szkoleniowiec zakończył show po werbalnych ciosach w stronę zarządu Interu, pewnie zyskałby duże poparcie. Postanowił jednak poświęcić kilka słów swoim piłkarzom, tylko że nie miał nic do powiedzenia o samym przebiegu przegranego spotkania.
- Mamy takich piłkarzy, jakich mamy. Oni, poza Diego Godinem, nic jeszcze nie wygrali - wypalił Conte. Na kogo miałem postawić? Na Nicolo Barellę, którego kupiliśmy z Cagliari? Na Stefano Sensiego, sprowadzonego z Sassuolo? Zawsze będę wdzięczny graczom za oddane serce na boisku ale wiem, że proszę o rodzaj wysiłku, z którym kilku z nich trudno sobie poradzić - powiedział.
Furia. Wymówki. Krytyka. Wszyscy winni, tylko nie Antonio. Kibice Juventusu i Chelsea skądś to chyba znają.
Paradoksalnie, wściekły trener przyczepił się akurat do Bogu ducha winnych Sensiego i Barelli, których transfery można ocenić jednoznacznie pozytywnie. Zważywszy na to, że jest listopad, a Inter znajduje się na drugim miejscu w lidze ze stratą punktu do Juventusu, to Conte szybko puściły nerwy. Pierwsza lampka ostrzegawcza dla władz “Nerazzurri” już się zapaliła. A Antonio jest na tyle nieobliczalny, że następne mogą świecić się znacznie bardziej wyraźnie.

Neapol płonie

Płonie, ale nikt nie przyznaje się do rozniecenia ognia i oskarża o to drugą stronę. Wydarzenia po zremisowanym spotkaniu ze Salzburgiem zwiększyły płomienie przynajmniej kilkakrotnie.
Zignorowanie konferencji prasowej przez Carlo Ancelottiego, za co klub zostanie ukarany przez UEFA, było początkiem domina, w efekcie którego “Carletto” otarł się o zwolnienie. Wewnątrz-klubowym konfliktem pachniało już w weekend, gdy po kolejnym słabym meczu ligowym prezydent klubu Aurelio De Laurentiis zarządził tygodniowe zgrupowanie zespołu w ośrodku treningowym Castel Volturno. Ancelotti od razu zasugerował, że nie jest zwolennikiem trzymania piłkarzy pod kluczem. Jak łatwo można się domyśleć, ten pomysł nie spodobał się drużynie.
Według informacji włoskich mediów, po meczu ze Salzburgiem do szatni wparował syn prezydenta, Edoardo, który jest bezpośrednim zastępcą ojca. De Laurentiis junior nie cieszy się, delikatnie mówiąc, uznaniem zawodników. Atmosfera była tak napięta, że prawie doszło do rękoczynów. Ancelotti nie pojawił się na wspomnianej konferencji, bo próbował obniżyć temperaturę sporu, a następnie opuścił stadion i udał się wraz ze sztabem szkoleniowym do ośrodka.
Z San Paolo ewakuowali się też zawodnicy, którzy ogłosili młodemu De Laurentiisowi, że mają w poważaniu zalecenia jego ojca i udają się do domów.
Jak powiedzieli, tak zrobili, a ich stronę wziął “Carletto”, co tak rozwścieczyło prezydenta, że czołowi włoscy dziennikarze informowali o bardzo prawdopodobnym zwolnieniu doświadczonego szkoleniowca. Na obecną chwilę Ancelotti zachował posadę, ale napięcie wciąż jest ogromne. Piłkarze nie mają zamiaru zmieniać zdania, bo po wczorajszym treningu prędko wyjechali z Castel Volturno.
Carlo Ancelotti miał kontynuować projekt Maurizio Sarriego i wreszcie uzupełnić klubową gablotę trofeami, a na razie bliżej mu do uzupełnienia listy osób, z którymi ma na pieńku Aurelio De Laurentiis. Z drugiej strony, może i dobrze, że to Ancelotti, a nie Antonio Conte pracuje w Neapolu.
Jeśli chodzi o zachowanie zespołu we wtorkowy wieczór, klub chce poinformować, że zrobi wszystko co w jego mocy, by chronić swoich interesów na polach ekonomicznym i wizerunkowym w odpowiednich organach.
Bo Conte takiej treści oficjalnego oświadczenia klubu mógłby nie przełknąć.

Quo vadis, Ernesto?

Ernesto Valverde i jego piłkarze mocno starają się, by władze FC Barcelony wzięły przykład z Monachium. Mecz ze Slavią Praga miał uspokoić sytuację w stolicy Katalonii po ligowej porażce z Levante, a tymczasem Valverde jest na dobrej drodze do zbicia piątki z Niko Kovacem.
Bohaterscy Czesi paradoksalnie zagrali gorsze zawody niż na własnym stadionie, ale za to wrócili do domu z jakże cennym punktem. Szacunek dla Slavii to jedno, zasłużona krytyka “Blaugrany” i jej opiekuna to drugie. Tak jak Robert Lewandowski długo utrzymywał na stanowisku wspomnianego Kovaca, tak Valverde też by nie miał pracy bez Leo Messiego. We wtorek wprawdzie nie pomógł nawet argentyński gwiazdor, ale nietrudno odnieść, że koncepcja Valverde na grę Barcelony to mniej więcej “podajcie do Leo, on coś zrobi”.
Osobną kwestią jest postawa poszczególnych zawodników, wśród których negatywnie wyróżnia się Antoine Griezmann. Tygodnie mijają, czas leci, a Francuz dalej wygląda jak ciało obce w źle naoliwionej katalońskiej maszynie. Z kolei Clement Lenglet (choć ze Slavią zagrał “swoje”) czy Nelson Semedo zdecydowanie zbyt często sprawiają wrażenie piłkarzy, którzy do “Barcy” nie dorośli.
Choć “Duma Katalonii” lideruje tabeli grupy F, wcale nie jest powiedziane, że awansuje dalej. Potyczki z Borussią w domu i z Interem na wyjeździe zapowiadają się tyle emocjonująco dla kibiców, ile nerwowo dla drużyny. A nikt nie ma wątpliwości, że w przypadku realizacji czarnego scenariusza, dojdzie do zmiany szkoleniowca. Na razie władze klubu chcą jeszcze dać Ernesto czas.
Zaś najlepszą odpowiedzią na pytanie zadane na samej górze rozważań o Valverde będzie poniższa ilustracja.
Ernesto Valverde
Shaun Botterill/Getty Images

“Rodrygo is my best friend”

Znacie pewnie popularnego mema, który był przerabiany na tysiąc sposobów. “Friendship ended with X, now Y is my best friend”. Ten obrazek dobrze oddaje sytuację, która nastała w Realu Madryt, a jego bohaterami mogliby być Zinedine Zidane, Rodrygo oraz Vinicius Junior.
Rodrygo czerpie pełnymi garściami z szans otrzymywanych od francuskiego szkoleniowca, podczas gdy jego pół roku starszy rodak miewa problemy ze znalezieniem się w kadrze meczowej. Decyzje “Zizou” na razie bronią się w stu procentach. Rodrygo gra, Rodrygo strzela. Ma to coś, czego właśnie brakuje Viniciusowi - skuteczne i spokojne wykańczanie akcji.
Występ przeciwko Galatasaray był prawdziwym popisem 18-letniego Brazylijczyka. Wielka szkoda, że Sergio Ramos nie przekazał mu piłki przy rzucie karnym, bo Rodrygo miałby wielką szansę na ustrzelenie klasycznego hat-tricka w dziesięć minut. Aż się prosiło, aby to właśnie talent z Sao Paulo stanął oko w oko z Fernando Muslerą.
Kapitan “Królewskich” zadecydował inaczej, a młody gwiazdor i tak dopiął swego. Zapisał się w historii w inny sposób: jako najmłodszy strzelec “perfekcyjnego” (bramki prawą i lewą nogą oraz głową) hat-tricka w historii Ligi Mistrzów. Poprzedni rekordzista, Kylian Mbappe zrobił to, gdy był dwa lata starszy.
Porównanie do gracza PSG to nie przypadek. Choć Rodrygo jest dopiero na początku swojej drogi do sukcesu, to w stylu gry bardzo przypomina francuskiego atakującego.
- Rodrygo ma trochę wszystkiego. Mi najbardziej podoba się jego boiskowa inteligencja - powiedział Zinedine Zidane po rozbiciu “Galaty”.
I to “wszystko”... mówi wszystko. Rodrygo Goes to materiał na piłkarza z najwyższej światowej półki.
***
Nie sposób odnieść się do wszystkich ciekawych wydarzeń minionych dwóch dni, ale wyjątkowe słowa uznania należą się graczom Ajaksu i Chelsea, bo te drużyny stworzyły kapitalne widowisko, porównywalne do niedawnego starcia Liverpoolu z Arsenalem w angielskim Carabao Cup. W ich ślad poszli piłkarze Dinama Zagrzeb oraz Szachtara Donieck, choć w stolicy Chorwacji próżno szukać ludzi zadowolonych z końcowego rezultatu.
Warto też docenić Kyle’a Walkera, który szybko pojął wszystkie elementy bramkarskiego rzemiosła i błyskawicznie odnalazł się w nowej roli.
Plus tradycyjnie można postawić przy nazwisku Roberta Lewandowskiego, ale kapitan reprezentacji Polski na tyle przyzwyczaił nas do seryjnie strzelanych goli, że kibiców bardziej zainteresowała jego cieszynka. Cóż, może tym razem będzie chłopiec?
Liga Mistrzów w takiej formie mogłaby być co wtorek i środę, tym większa szkoda, że wróci dopiero za trzy tygodnie. Do zobaczenia!
Mateusz Hawrot

Przeczytaj również