Świat się śmieje, chociaż awansowaliśmy. Jak grać fatalnie i osiągnąć sukces. "Jesteśmy po drugiej stronie"

Świat się śmieje, chociaż awansowaliśmy. Jak grać fatalnie i osiągnąć sukces. "Jesteśmy po drugiej stronie"
fot. ANP/Pressfocus.pl
Nazwijcie mnie głupcem, nazwijcie mnie szaleńcem, nazwijcie mnie idiotą. Nie potrafię się bowiem w pełni cieszyć z tego, że reprezentacja Polski pierwszy raz za mojego życia awansowała do fazy pucharowej mundialu. Zostałem brutalnie odarty z emocji, z radości i euforii, bo to, co zobaczyłem, nie było futbolem. Piłkę nożną uprawiali tylko Argentyńczycy, Wojciech Szczęsny i może Matty Cash. Reszta stała i modliła się o cud. Podskórnie czuję jednak, że to miłe, jeśli wreszcie jesteśmy po drugiej stronie.
Nigdy nie spodziewałem się, że reprezentacja Polski będzie grała niczym Hiszpania. Jakiekolwiek próby takiego podejścia do naszej reprezentacji kończył się dość nieprzyjemnymi doświadczeniami, jeśli idzie o same wyniki. Gubiliśmy się bowiem, gdy przyszło nam zbyt często i zbyt agresywnie atakować rywala. Nie potrafiliśmy zaczynać akcji od bramki, a to tylko napędzało frustrację. Jestem jednak przerażony tym, że owe uczucie nie zniknęło nawet wtedy, gdy nasi zawodnicy dokonali czegoś historycznego.
Dalsza część tekstu pod wideo
Dzisiejsza potyczka z Argentyną była tak jednostronnym starciem piłkarskim, że trudno mi znaleźć bardziej parlamentarne określenie niż spotkanie gołej dupy z batem. Nie ulega bowiem wątpliwości, że stosunkowo nikłe rozmiary porażki zawdzięczamy tytanicznej pracy Wojciecha Szczęsnego, prawdopodobnie najlepszego bramkarza na całym katarskim turnieju. Gdyby nie on, byłoby fatalnie. Nie ma sensu łudzić się, że w środowy wieczór stanowiliśmy jakiekolwiek zagrożenie dla przybyszy z Ameryki Południowej. Gdyby od zdobycia bramki przez "Biało-czerwonych" zależały losy Ziemi bylibyśmy zgubieni. Nie byłoby ani błyskawic i gromów, ani znaków i archanielskich trąb, tylko futbol, od którego bolało serce. A przecież powinno właśnie telepać się z radości.

Martyrologia futbolu polskiego

Polski kibic nie może się w pełni cieszyć. Został wprowadzony odgórny zakaz, którego w żaden sposób nie potrafimy przeskoczyć, ominąć, złamać. Przez dziesiątki lat czekaliśmy na to, aż nasza reprezentacja wyjdzie z grupy na mistrzostwach świata, a gdy w końcu się to udało, wielu z nas czuje... pustkę. Nie odbierzcie tego źle - podskórnie czuję, że byłem świadkiem czegoś niezwykłego, czegoś, co wydarzyło się pierwszy raz za mojego życia, ale w tym wszystkim zabrakło jakiejkolwiek iskry, pobudzającej cokolwiek poza łagodnym uśmiechem. Polska osiągnęła historyczny wynik, a ja nie potrafię podskoczyć do góry.
Na ziemię sprowadza mnie nie grawitacja, lecz ciężar i brud, który pozostawiło po sobie spotkanie z Argentyną. Nie widziałem w tym roku spotkania podobnego. Żaden Liverpool, żaden Manchester City, żaden Bayern nie zdominował swojego rywala w taki sposób, jak uczynili to podopieczni Lionela Scaloniego. Największą różnicą, która płynie z dzisiejszego meczu, wcale nie jest końcowy wynik. Jest nim to, że gdyby Argentyńczycy potrzebowali wygrać dziesięcioma bramkami, to prawdopodobnie by to zrobili i to bez konieczności sięgania po łapówki. Ten historyczny awans stoi w cieniu tego, że nasz rywal po prostu nie musiał się bardziej starać, a nam udało się przetrwać i to bez szczególnej determinacji.
Taki rodzaj futbolu mnie nie cieszy. Taki rodzaj futbolu nie wprowadza niczego nowego. Nie potrafię bronić Czesława Michniewicza, chociaż osiągnął wynik, na który czekaliśmy od czasów Antoniego Piechniczka. Boleśnie przekonałem się o tym, że to niekoniecznie wynik jest najważniejszy. Styl również ma gigantyczne znaczenie, bo co zostanie nam po dzisiejszym spotkaniu? Heroiczne wysiłki Wojciecha Szczęsnego, mit zwycięskiej porażki, memy ze zmian Artura Jędrzejczyka oraz Damiana Szymańskiego. Trudno nie być przeświadczonym, ze przy okazji kolejnego starcia z lepszym rywalem znowu zostaniemy bezlitośnie wypunktowani, a piłkarski ring opuścimy w stylu gorszym niż Andrzej Gołota przy okazji pojedynku z Lennoxem Lewisem.

Świat się śmieje

Środowe starcie oglądały dziesiątki zagranicznych dziennikarzy, którzy pojechali do Kataru. Ze zdumienia przecierali oczy, gdy Polska broniła wyniku 0:2, grając w ustawieniu 6-3-1. Gdy Krzysztof Piątek zmienił Karola Świderskiego tylko po to, by zająć jego miejsce nie u boku Roberta Lewandowskiego, ale po to, aby wspierać pomocników, przerażonych spotkaniem ze swobodnie grającymi Argentyńczykami. Niemniej w taki sposób narodził się wynik, który dla wielu jest spełnieniem marzeń.
- Polska w zasadzie gra o porażkę 0:2. To takie tchórzliwe w piłkarskim sensie, a jednak wiąże się z ogromnym ryzykiem. Proszą się o gola dla Meksyku - napisał Miguel Delaney z "The Independent".
Inni mogą przecierać oczy ze zdziwienia. Inni mogą kręcić głową z niedowierzeniem, bo przecież Polska wymieniła niewiele więcej podań niż Kostaryka w spotkaniu z Hiszpanią (0:7). Inni mogą żałować Meksyku, bo ten miał kilka doskonałych okazji w starciu z Arabią Saudyjską, ale kompletnie zawiódł pod względem finalizacji akcji. Inni mogą tego nie rozumieć, ale wreszcie to "Biało-czerwoni" znaleźli się po drugiej stronie piłkarskiego paradoksu.
Gdybologia w nas nie uderzy, to coś jeszcze bardziej zaskakującego, niż fakt, że wyszliśmy z tej przeklętej grupy. W końcu to nie my musimy zastanawiać się nad realnością światów niestworzonych. Nie trzeba konstruować machiny, która przeniesie nas do innego multiwersum, gdzie z otwartymi rękoma będzie na nas czekało spotkanie 1/8 finału mistrzostw świata. Mamy to tutaj, czujemy to, jesteśmy tego świadomi, bo upragnione 0:2 wydarzyło się na naszych oczach. Być może jest to świat złożony z zaprzeczeń i przeinaczeń, być może nie potrafię go przyswoić, wszak nigdy jeszcze nie znalazłem się w podobnej sytuacji. Nie znaczy to jednak, że zabraniam się komuś cieszyć. Z utęsknieniem będę czekał jednak na moment, gdy polska drużyna zdobędzie się na przynajmniej kilka podań, a nie wzywanie wszystkich Matek Boskich, by razem z bramkarzem broniły cudownego wyniku. Czuję, że w związku z wywalczonym awansem mogę obejść się smakiem nawet za kilka lat. A przecież chciałem tylko, żebyśmy zagrali cokolwiek. Dosłownie - cokolwiek.
Kto ma siły - niech się cieszy, paradoksalnie jest z czego, nawet jeśli w ten sposób udowadniam, że na przestrzeni krótkiego przecież tekstu potrafię się sam ze sobą pokłócić. Dla mnie jednak sukces reprezentacji Czesława Michniewicza jest wyjątkowo zimnym sukcesem. Koty śpią, miasto śpi, ja również zasnąłem, bo pod piłkarskim względem przeżyłem dziś jedno tylko uniesienie, za co dziękuję Wojciechowi Szczęsnemu. Jest bowiem wyjątkowy.

Przeczytaj również