Mbappe się od niego uczył, Capello stawiał w rzędzie z Messim. Historia niespełnionego “El Tigre”

Był najlepszą "9" świata, a poszedł do... beniaminka. W Lidze Mistrzów zagrał osiem meczów przed trzydziestką
Natursports / shutterstock.com
Uwaga! Tekst może zawierać śladowe ilości nostalgii. Wszystko przez napastnika, który prawie dekadę temu zrobił na mnie takie wrażenie, że szybko trafił na listę piłkarzy zdecydowanie ulubionych. Był kompletny. Siła, technika, gra głową, nos w polu karnym, uderzenie zza szesnastki. Co to jest za gość?! - myślałem, czekając na jego przenosiny do klubu ze ścisłego topu. Nie doczekałem się. Falcao najpierw obrał nietypową ścieżkę kariery, a później mocno zahamowały go kontuzje.
Na początek oddam głos tym, którzy z Kolumbijczykiem grali. Albo przynajmniej oglądali go z bliska. Nie jestem bowiem w swoich przemyśleniach odosobniony.
Dalsza część tekstu pod wideo
- Grałem już z wieloma dobrymi piłkarzami, wszyscy zawodnicy FC Porto są bardzo dobrzy, jednak Falcao jest najlepszym partnerem, jakiego kiedykolwiek miałem w swojej karierze. Jest wspaniałym strzelcem, a duet jaki razem tworzymy działa znakomicie - mówił brazylijski napastnik Hulk.
W podobnych tonach o rodaku wypowiadał się choćby James Rodriguez. Zapytany o to, kto jest najlepszym napastnikiem, z którym miał okazję grać, odparł bez wahania. - Falcao i Cristiano Ronaldo.
No dobra, zaliczyliśmy już zestawienie ze sobą Kolumbijczyka i CR7. To jeszcze pora na tego drugiego.
- Jest tylko jeden piłkarz, który robi na mnie takie wrażenie jak Leo Messi. To Radamel Falcao. Pamiętam go jeszcze z czasów pracy w Juventusie. To fantastyczny napastnik, obecnie najlepszy na świecie - mówił w 2012 roku Fabio Capello.

Porto się nie myli

Cały artykuł mógłbym na dobrą sprawę oprzeć na komplementach kierowanych przez piłkarskie środowisko w stronę Kolumbijczyka, ale nie pójdę na taką łatwiznę. Pierwszy raz z nazwiskiem Falcao zetknąłem się grając w Football Managera 2007. Wyczyniał cuda w barwach River Plate, więc ściągałem go do kolejnych prowadzonych przez siebie drużyn.
W rzeczywistości do Europy trafił minimalnie później niż w mojej wirtualnej rozgrywce. Było lato 2009 roku, gdy znane ze smykałki do ściągania południowoamerykańskich perełek FC Porto zapłaciło za Falcao nieco ponad 5 mln euro. Na Estadio do Dragao szybko zorientowali się, że zrobili kolejny interes życia.
Pierwszy mecz - gol. Drugi mecz - gol. Trzeci mecz - gol. Czwarty mecz - gol. Piąty mecz… bez gola. Szósty mecz - gol. Siódmy mecz - dwa gole. No dobra, koniec wyliczanki. Ale nie dlatego, że już do siatki nie trafiał. Po prostu musiałbym tak wymieniać, wymieniać i wymieniać.
Skończyło się na 34 bramkach zdobytych przez pierwszy sezon. Strzelał Falcao w lidze portugalskiej, krajowym pucharze, Lidze Mistrzów, a ludzie łapali się za głowy, patrząc na to, co wyczynia na murawie. Znakomicie układała się zwłaszcza jego współpraca z Hulkiem. Mało kto w Europie miał wtedy taki duet.

Król Ligi Europy

W kolejnym sezonie kolumbijsko-brazylijski atak poprowadził “Smoki” do wygrania Ligi Europy. Błyszczał zwłaszcza Falcao, który tylko w tych rozgrywkach strzelił… 17 goli. To nie żart. Taka liczba to przecież dobry bilans w sezonie ligowym, gdzie gra się kilkadziesiąt meczów. A tymczasem jemu wystarczyło 14 spotkań. Rapidowi Wiedeń strzelił hat-tricka, Spartakowi Moskwa też, a gdy do Porto na mecz półfinałowy wpadł Villarreal, przez 90 minut zapakował Hiszpanom cztery gole. Trafił jeszcze w rewanżu. No i w finale, gdy jego drużyna pokonywała Bragę 1:0.

Na podbój Hiszpanii

Porto zrobiło się dla niego zdecydowanie za małe. Taki snajper byłby wtedy chętnie widziany w szeregach większości europejskich potęg, ale Falcao wcale nie rzucił się na najgłębszą wodę. Za 40 mln euro odszedł do Atletico Madryt, które nie było jeszcze wówczas tym samym Atletico. Sezon w Hiszpanii kończyło właśnie na… siódmym miejscu, a Diego Simeone usiadł na trenerskim stołku dopiero kilka miesięcy po przybyciu Kolumbijczyka.
Nowy klub. Nowe rozdanie. Stara forma. Czas na aklimatyzację? “El Tigre” nie znał tego określenia. Mogło się wydawać, że liga hiszpańska będzie dla niego dużo bardziej wymagająca. Że przestanie strzelać na potęgę, bo rywale mimo wszystko groźniejsi, lepiej przygotowani taktycznie, a i “Rojiblancos” to nieszczególnie ofensywny zespół.
Ale Falcao nic sobie z tego nie robił. Strzelił w ligowej kampanii 2011/2012 aż 24 gole, ustępując tylko Messiemu i Ronaldo, którzy odlecieli jednak wtedy na inną planetę, zdobywając kolejno 50 i 46 bramek.

Powtórka z rozrywki

Znów upodobał też sobie Ligę Europy. Najpierw wygrał ją z Porto. Rok później właśnie z Atletico. Tym razem nie trafił do siatki 17 razy, a “tylko” 12. Być może pamiętacie finał między podopiecznymi “Cholo”, a Baskami z Bilbao. To był prawdziwy koncert kolumbijskiego snajpera.
Najpierw zakręcił defensorami Athletiku, po czym posłał lewą nogą pięknego rogala po długim słupku, a niedługo później wysłał na grzyby jednego z rywali, po chwili pakując futbolówkę pod samą poprzeczkę. Teatr jednego aktora.
Później Atletico pokonało jeszcze w Superpucharze Europy londyńską Chelsea, a Kolumbijczyk trafił do siatki trzy razy. Nieco wcześniej “The Blues” mogli swojego kata zakontraktować, jednak nie chcieli wyłożyć 35 mln funtów. No to dostali nauczkę.
- Człowiek meczu. Genialny, rewelacyjny, ogląda się go niesamowicie. Najgorętszy numer 9 na świecie - pisało "Mirror".

Real? Barcelona? Nie. Beniaminek Ligue 1

Wszystko pięknie, ale niemal każdy myślał - okej, fajnie, ale weź to chłopie w końcu zacznij robić w Lidze Mistrzów, bo tu się marnujesz. Pech chciał, że Atletico ligę znów zakończyło poza czołową czwórką. Przed Falcao rysował się więc kolejny sezon w pucharze drugiej kategorii…
Kolumbijczykowi wcale nie brakowało jednak motywacji. Tym razem w ówczesnej Primera Division strzelił przez cały sezon 28 bramek. Z Porto odleciał po dwóch kosmicznych sezonach. Podobnie postanowił zrobić i tym razem. Ale jego wybór był... mocno zaskakujący.
Mogło się wydawać, że w końcu “Tygrysa” zobaczymy w którymś klubie ze ścisłego topu, a tymczasem on postanowił przenieść się do… AS Monaco. Nowo budowanej potęgi, która dopiero co wchodziła do Ligue 1. Ruch niezwykle ryzykowny, bo wiadomo, że nawet grube miliony wpompowane w budowanie zespołu nie zawsze przynoszą szybkie i oczekiwane rezultaty. Falcao poradziłby sobie wtedy pewnie w każdym europejskim klubie. Wybrał dość nieoczekiwanie. Nie trudno domy$lać się, co nim kierowało.

Plany poKRZYŻOW(E)ane

Start w Monaco miał zgodny z planem. Strzelił siedem goli w pierwszych siedmiu meczach, a niedługo później zaczęło się to, co potrafi zrujnować nawet najlepiej zapowiadającą się karierę. Kontuzje. Najpierw jeszcze nieszczególnie groźny uraz uda, a po chwili największy koszmar - zerwanie więzadeł krzyżowych w kolanie. Nie ma dla sportowców, zwłaszcza piłkarzy, gorszej kontuzji. Minimum pół roku przerwy, czasami przedłużające się nawet do roku. A po powrocie zazwyczaj już dużo gorsza dyspozycja i zwiększone ryzyko kolejnych urazów.
Co gorsza, kontuzja przyszła akurat w roku mundialowym. Falcao nie pojechał z kolegami do Brazylii, gdzie przecież Kolumbia doszła aż do ćwierćfinału, ulegając tam dopiero gospodarzom. Rozbłysła wówczas na dobre gwiazda Jamesa Rodrigueza, a napastnik Monaco mógł się temu tylko przyglądać. Debiut na mistrzostwach świata zaliczył dopiero w wieku 32(!) lat w Rosji. Jedynego gola strzelił… Polsce.
Po ośmiu miesiącach przerwy wrócił do gry w lidze francuskiej, od razu trafił nawet do siatki i wydawało się, że pewnie wszystko wróci do normy. Wtedy został jednak wypożyczony do Manchesteru United. Można by rzecz - no w końcu! Co prawda “Czerwone Diabły” nie były już wówczas hegemonem, ale to jednak zawsze marka. No i Premier League! Liga dużo ciekawsza i bardziej wymagająca niż Ligue 1. Szkoda tylko, że Falcao nie trafił tam wcześniej. Jeszcze przed kontuzją.
A tak przygoda z Manchesterem usłana różami nie była. Coś tam przez cały sezon strzelił, dokładnie cztery bramki, ale często wchodził z ławki. Nie był to już ten bezlitosny snajper, który strzelał gole z każdej pozycji. Nie ten, który mógł mieć czterech defensorów przy sobie, a i tak radził sobie z nimi bez większych problemów.
Po niespełna roku spędzonym na Old Trafford powinien wrócić do Francji, ale Monaco wypożyczyło go jeszcze do innego klubu z Premier League, londyńskiej Chelsea. Tej samej, która jakiś czas wcześniej zmarnowała szansę na wykupienie go z FC Porto. Jednak na Stamford Bridge było jeszcze gorzej. Na początku sezonu wchodził jeszcze z ławki, zdobył jedną bramkę, ale później przyplątał się kolejny uraz i… pięć miesięcy w plecy.

Druga młodość

To tyle z podbijania Anglii. Z podkulonym ogonem Falcao wrócił do Monaco, a wielu zastanawiało się, czy jest w stanie grać jeszcze na wysokim poziomie. No to Kolumbijczyk pokazał, że jest. Nawet na bardzo wysokim. Klub z Księstwa zaliczył fenomenalny sezon, zwieńczony mistrzostwem Francji i awansem do półfinału Ligi Mistrzów, a rewelacyjny duet napastników stworzyli Kylian Mbappe i właśnie Falcao. Mieszanka młodości i rutyny okazała się strzałem w dziesiątkę.
- Uważam, że to ja jestem największym szczęściarzem w naszej drużynie. Jestem młody, mam wszystko przed sobą, a do tego mogą uczyć się u boku Radamela Falcao. W swojej karierze zdobył wiele bramek i zapisał się w historii światowego futbolu - mówił Mbappe, gdy występował w Monaco.
“El Tigre” został w lidze francuskiej jeszcze przez jeden sezon, także całkiem udany, bo zakończony strzeleniem 15 goli, po czym odszedł do tureckiego Galatasaray, gdzie występuje do teraz.
***
Dziś Falcao to 34-latek, który w niedalekiej przyszłości zapewne zawiesi buty na kołku. I chociaż przez te kilkanaście lat swoje zrobił, strzelając multum bramek, wygrywając nawet jakieś trofea, to jednak z pewnością będzie mógł mieć poczucie sporego niedosytu.
Bo był piłkarzem, który w swoim najlepszym okresie mógł grać w każdym klubie. A kręcił się - z całym szacunkiem do Porto, ówczesnego Atletico i AS Monaco - po szatniach zlokalizowanych trochę za nisko.
Rozumiecie, że Falcao zagrał tylko 29 spotkań w Lidze Mistrzów, a 21 z nich odbyło się już po jego poważnej kontuzji, w dodatku gdy stuknęła mu trzydziestka?! W czasach, gdy wielu nazywało go najlepszym napastnikiem świata, on słuchał hymnu Champions League prawie tak samo często jak Michał Kucharczyk. Niebywałe.
A jeśli ktoś pomyśli, że na salonach nie byłby wtedy takim kozakiem, niech przypomni sobie Superpuchar Europy z Chelsea. Po drugiej stronie najlepszy w tamtym czasie zespół Starego Kontynentu, a on bawi się jak na orliku.
Niedosyt. Spory niedosyt.
Dominik Budziński

Przeczytaj również