Miał być drugim Pele, czeka na wyrok za gwałt. Zmarnowana kariera Robinho

Miał być drugim Pele, czeka na wyrok za gwałt. Zmarnowana kariera Robinho
CP DC Press/shutterstock.com
Jeśli Anglia to ojczyzna futbolu, Brazylia jest jego świątynią. “Canarinhos” od niepamiętnych lat święcą sukcesy na turniejach reprezentacyjnych, a ich kolejne generacje zawodników niemal zawsze są kopalnią talentów. Niestety, sukces poprzedników dla jednych może być tylko kolejnym czynnikiem motywacyjnym, a dla innych wewnętrznym powodem, aby zbyt szybko osiąść na wyimaginowanych laurach. Do tej drugiej kategorii zaliczyć trzeba Robinho.
Brazylijczyk znajduje się na zakręcie swojej kariery, chociaż trudno tak naprawdę odnaleźć i wskazać jeden moment, gdy wychowanek Santosu spokojnie kroczył po prostej drodze. Paradoksalnie, najlepsze chwile w trakcie swojej przygody z futbolem Robinho przeżył jeszcze jako młody chłopak.
Dalsza część tekstu pod wideo
Filigranowy zawodnik w wieku 9 lat dołączył do akademii jednego z największych klubów w “Kraju Kawy”, Santosu. Co ważne, pieczę nad młodocianymi adeptami sprawował wówczas legendarny Pele, człowiek, który był wzorem, natchnieniem, a wręcz półbogiem dla większości nieopierzonych perełek. Sam Robinho wyróżniał się ze względu na swoją technikę, szybkość myślenia, łatwość w ogrywaniu rywali. Wiele można mu odmówić, ale w zakresie dryblingu Robinho należy do wąskiego grona wirtuozów.

Zbyt szybki sukces

W wieku 18 lat Robinho trafił do pierwszej drużyny “Czarno-Białych”. Kibice Santosu wiele oczekiwali od nastoletniego napastnika, po którym widać było naturalny talent, dryg do tego, co w Brazylii jest cenione najmocniej, czyli gry efektownej, płynnej, z nutką fantazji i niebanalności.
Przeskok na poziom seniorski nie zrobił na Robinho najmniejszego wrażenia. W pierwszym sezonie Brazylijczyk poprowadził Santos do krajowego mistrzostwa, a już dwa lata później do gabloty na Estadio Urbano Caldeira trafił kolejny tytuł. O Robinho zaczęło się robić głośno nie tylko w rodzimych stronach, ale w mediach na całym świecie. Wydawało się, że na naszych oczach rodzi się kolejna wielka gwiazda brazylijskiego futbolu.
Na Starym Kontynencie triumfy święcił wówczas zjawiskowy Ronaldinho, który niemal w pojedynkę prowadził Barcelonę do sukcesów. Sternik głównego rywala “Dumy Katalonii”, Florentino Perez również chciał mieć swojego magika rodem z Copacabany. I tak oto Real Madryt przeznaczył na Robinho astronomiczną wówczas sumę wynoszącą 24 mln euro.
Mimo zmiany klubu, konieczności opuszczenia ojczyzny, a nawet kontynentu, Robinho nie potrzebował zbyt wiele czasu na aklimatyzację. W tym samym okienku na Santiago Bernabeu trafili również Cicinho i Julio Baptista, a w składzie “Królewskich” znajdowali się jeszcze Ronaldo i Roberto Carlos. Do tego kilku mentorów w osobach Gutiego, Beckhama czy “Zizou”. Prawdziwa era “Galacticos”, wśród których najjaśniejszą gwiazdą miał zostać młodziutki Robinho.

“Nowe wcielenie Pele”

Masz 21 lat, trafiasz do szatni pełnej najgrubszych ryb piłkarskiego świata, a na deser zostajesz obdarowany numerem innym, niż wszystkie, czyli “dziesiątką”, dzierżoną wcześniej przez fenomenalnego Luisa Figo. Pierwszy mecz, debiut, ślady presji, oznaki tremy? Żadnych, jeśli nazywasz się Robinho. Brazylijczyk wszedł na 24 minuty w starciu z Cadiz, a na boisku zapanował wówczas karnawał.
Dryblingi, przekładanki, sombrero, asysta drugiego stopnia, a to wszystko w przeciągu kilkunastu minut. Madryckie dzienniki oszalały na punkcie Robinho, który momentalnie trafił na pierwsze strony gazet. “AS” napisał wprost “I Bóg stworzył Robinho”. “Marca” nie pozostawała dłużna. 21-letni Brazylijczyk w tamtym momencie znajdował się na ustach wszystkich. Florentino Perez mógł wówczas przypuszczać, że właśnie sprowadził, nawet nie nowego Ronaldinho, ale następcę Pele.
W pierwszym sezonie spędzonym w stolicy Hiszpanii Robinho otarł się o tzw. double-double, notując 12 bramek i 9 asyst. W międzyczasie zaprowadził, -przypominamy, w wieku zaledwie 21 lat - reprezentację “Canarinhos” do triumfu w Pucharze Konfederacji. Świat leżał u jego stóp, jadł mu z “nogi”, śledząc każdy następny drybling, sztuczkę, ruletkę. Bardzo, bardzo miło, ale... szybko się skończyło.

Nocne życie, bójki i inne grzeszki

Drugi sezon na Bernabeu był już mniej udany, a szczególnie zastanawiać mogło, że Robinho nadal nie ugruntował sobie pozycji w pierwszym składzie. Za zapalnik posłużył także artykuł “Mundo Deportivo”, według którego szatnia Realu “pachnie alkoholem” za sprawą zamiłowania Robinho do nocnego życia. Wiele mówiło się o tym, że Brazylijczyk odstaje na sesjach treningowych, ponieważ w trakcie większości z nich jest “wczorajszy”, jeśli nie nawet przedwczorajszy. Robinho bardziej, niż do zajęć, przykładał się choćby do konfliktu z Thomasem Gravesenem, jednym z największych zakapiorów ówczesnej ekipy “Los Blancos”.
Niedługo po tej sprzeczce Duńczyk został sprzedany do Celtiku, ale i na Robinho wreszcie przyszedł czas. W pewnym momencie przelała się czara goryczy włodarzy madrytczyków, którzy mieli dosyć nieprofesjonalnego podejścia Brazylijczyka do klubu. Częstotliwość imprez, w których partycypował Robinho była zbyt duża, a wkład w grę drużyny zbyt lichy, aby wychowanek Santosu pozostał na Bernabeu. Łatka talentu nie z tej ziemi sprawiła jednak, że Real zarobił na Robinho aż 43 mln euro. Brazylijczyk został pierwszym wielkim zakupem Manchesteru City.
W Anglii nastąpiła swoista powtórka z rozrywki. Podczas pierwszego sezonu Robinho oczarował wszystkich kibiców, zdobywając 14 bramek w Premier League i będąc jednym z największych objawień na Wyspach. Następna kampania to niestety przeplatanka różnego rodzaju kontuzji z do bólu przeciętnymi występami.
Kontrowersje wzbudził także fakt, że Robinho został aresztowany w jednym z nocnych klubów za… napaść na tle seksualnym. Ostatecznie Brazylijczykowi niczego nie udowodniono, ale sama noc spędzona na zabawie z pewnością nie przysporzyła Robinho sympatyków. Zwłaszcza, że wychowanek Santosu już wcześniej miał na pieńku z trenerem City, Markiem Hughesem.
Były pomocnik “Obywateli”, Elano opowiedział po latach o sytuacji, w której angielski szkoleniowiec na przedmeczowym zgrupowaniu tłumaczył Robinho, aby ten nie zapominał o powrotach do obrony. Zdziwiony Brazylijczyk odparł Hughesowi coś w stylu “I come back, no goal” przeplatając jeszcze portugalskie słowa z łamaną angielszczyzną. Hughes odparł tylko “Pierd***ny brazylijski szaleniec”.
W końcu i w Manchesterze powiedziano “basta”, oddając Robinho do Milanu. Nikogo raczej nie zdziwi, że we Włoszech styl życia Brazylijczyka nie uległ najmniejszej zmianie. Najlepszy okres pod względem boiskowej jakości obejmuje oczywiście pierwszy sezon, który stanowił wstęp do powolnego zjazdu w oparach alkoholu, nadwagi oraz zbyt luźnego podejścia do życia i wykonywanego zawodu.
W końcu Robinho wrócił do Brazylii, gdzie znów błysnął talentem… przez jeden sezon, co oczywiste. W debiutanckich rozgrywkach zdobył dla Atletico Mineiro 12 goli i dołożył do tego 8 asyst, aby w kolejnej kampanii grać tak słabo, żeby zmusić klub do sprzedaży. Następnym przystankiem była Turcja i występy dla Sivassporu oraz Basaksehiru, który Robinho reprezentuje do dziś. Chociaż nie powinien.

Winny

23 listopada 2017 r. Robinho został skazany na 9 lat pozbawienia wolności za gwałt, którego dopuścił się cztery lata wcześniej na jednej z mediolańskich dyskotek. Wraz z piłkarzem skazanych zostało pięciu innych mężczyzn, którzy uczestniczyli w zbiorowej napaści seksualnej na 22-letnią kobietę pochodzącą z Albanii.
Włoski dziennikarz, Gabriele Marcotti w artykule dla “The Times” podał, że według informacji zebranych przez śledczych Robinho wraz z grupą znajomych dokonali gwałtu bez krępacji, świetnie się bawiąc, tak jakby wiedzieli, że za tę zbrodnię przeciwko ludzkości nie zostanie na nich nałożona żadna kara. W tym przypadku na usta i klawiaturę cisną się najgorsze słowa, ale żadne nie opiszą skali bestialskości Robinho i jego kompanów.
W świecie futbolu wypłynęło ostatnimi czasy wiele spraw dotyczących molestowania i chociaż niektóre z nich, jak w przypadku choćby Theo Hernandeza, okazały się fałszywe, tak tutaj mamy do czynienia z jasną i klarowną sprawą. Sześciu mężczyzn, w tym Robinho, dopuściło się jednego z najbardziej obrzydliwych przestępstw i żadne wytłumaczenia w stylu upojenia alkoholowego czy zachowania ofiary nie są jakąkolwiek linią obrony. Dlaczego zatem Robinho nie siedzi za kratkami?
Początkowo aresztowanie Robinho nie wchodziło w grę, ponieważ w trakcie ogłoszenia wyroku Brazylijczyk reprezentował barwy Atletico Mineiro. Brazylijskie prawo nie dopuszcza ekstradycji swoich obywateli, zatem nie było możliwości ściągnięcia piłkarza do Włoch, aby odbył wyrok.
Z kolei przed transferem do Sivassporu prawnicy Robinho wszczęli procedury apelacji, które mogą potrwać minimum kilka lat. Wszak 36-latek od dwóch lat występuje w Turcji i na razie nic nie wskazuje na to, aby wreszcie trafił tam gdzie jego miejsce, czyli za kratki. Na tym świecie niestety są równi i równiejsi, ci bezkarni, bezduszni. Steven Seagal zagrał kiedyś w dosyć głośnym filmie “Nico ponad prawem”. Robinho chyba również poczuł, że może uczynić wszystko bez konsekwencji. Bo on jest piłkarzem. On może. Kto mu zabroni?
Do niedawna można było współczuć Brazylijczykowi zmarnowanej kariery. Patrząc na czysto sportowe aspekty, Robinho dysponował ogromnym, ponadprzeciętnym potencjałem predestynującym do wielkich osiągnięć. Czas jednak pokazał, że jego największy problem nie dotyczył niesprawdzenia się w roli piłkarza. Owszem, Robinho nie można nazwać wielkim zawodnikiem. Ale co gorsze, nie zasługuje on także na miano człowieka.
Mateusz Jankowski

Przeczytaj również