Mieli wygrywać MLS drużyną pełną gwiazd, a trofeów wciąż brak. Problemy "bliźniaka" Manchesteru City

Mieli wygrywać MLS drużyną pełną gwiazd, a trofeów wciąż brak. Problemy "bliźniaka" Manchesteru City
lev radin/shutterstock.com
Mieli nawiązać do legendy słynnego New York Cosmos, ale w swoim szóstym sezonie w MLS wciąż będą próbowali powalczyć o pierwsze trofeum w historii. W New York City FC próżno szukać już gwiazd światowego formatu. Klub za to wciąż zmaga się z problemami infrastrukturalnymi i po prostu nie spełnia pokładanych w nim nadziei.
Kluby z miasta określanego mianem “Wielkiego Jabłka” w czystej teorii mają wszystko, by stać się ligową potęgą. Nowy Jork jest przecież jedną z największych aglomeracji na świecie, do której ściągają nie tylko turyści, ale także gwiazdy i najbardziej znane osobistości z całego globu. Dlatego jeśli już od któregoś z zespołów MLS należałoby się spodziewać sprowadzania gwiazd o uznanej już renomie, to właśnie od ekipy z tego regionu Stanów Zjednoczonych.
Dalsza część tekstu pod wideo
Projekt New York City FC rzeczywiście był zapowiadany z wielką pompą, jednak pięć lat po debiucie w MLS ten klub nadal czeka na pierwszy znaczący sukces. Choć jest regularnym uczestnikiem play-offów, a dwukrotnie udało mu się nawet zająć w sezonie zasadniczym drugie miejsce w ligowej tabeli, klubowa gablota wciąż świeci pustkami. W składzie “Gołębi” nie ma już przy tym tak znanych zawodników, jak ci, którzy bronili jego barw w początkach istnienia, kilka lat temu. Choć akurat oni spisywali się w klubie z Bronksu z różnym skutkiem.

Jeden zdał egzamin w 100%

Plany utworzenia drugiego klubu MLS w Nowym Jorku po raz pierwszy pojawiły się już w 2006 roku, ale wówczas wszystko skończyło się jedynie rebrandingiem MetroStars na New York Red Bulls. Ostatecznie dopiero siedem lat później ogłoszono, że 20. franczyzą w historii ligi będzie właśnie New York City FC. Na debiut w rozgrywkach klub utworzony wspólnie przez City Football Group, właściciela Manchesteru CIty, wraz z Yankee Global Enterprises, czyli mocodawcą baseballowego New York Yankees, musiał natomiast poczekać do sezonu 2015.
Tak jak do New York Red Bulls przeszedł swego czasu Thierry Henry, tak i nowo powstały klub postanowił ściągnąć do siebie gwiazdy dużego formatu. Wizytówką projektu miał być David Villa, mistrz świata i Europy, a także zdobywca m.in. Ligi Mistrzów. Kontrakt z nowojorczykami podpisał on zresztą już w czerwcu 2014 roku, stając się tym samym pierwszym Designated Player w historii klubu, czyli zawodnikiem, którego kontrakt nie jest uwzględniony w budżecie limitu płac. I trzeba przyznać, że akurat Hiszpan zdecydowanie spełnił pokładane w nim nadzieje.
- Projekt promowały europejskie gwiazdy i nie było to złe założenie. Nie dokonano jednak odpowiedniej selekcji piłkarzy. Oczywiście tacy zawodnicy wzbudzili zainteresowanie europejskiego kibica, ale niekoniecznie przyczynili się do rozwoju sportowego. To zadanie spełnił w stu procentach właśnie tylko David Villa. Kapitan i lider z prawdziwego zdarzenia - opowiada Katarzyna Przepiórka, redaktor naczelna “Amerykańskiej Piłki”..
- Obserwowałam tego piłkarza w kilku drużynach i w żadnej nie “zasuwał” w defensywie tak bardzo, jak właśnie w NYCFC - kontynuuje. - Do tego dokładał liczby w ofensywie, był mentorem dla młodych zawodników takich jak grający obecnie w Leeds Jack Harrison czy występujący teraz w Granadzie Yangel Herrera, nie mówiąc już o potencjale marketingowym - podkreśla Przepiórka.

Dwie kolejne gwiazdy

Chwilę później do Villi dołączyli kolejni gwiazdorzy europejskiego futbolu: Frank Lampard oraz Andrea Pirlo. Anglik początki miał średnie, ale koniec końców przez półtora roku zdołał strzelić dla NYCFC aż 15 goli. Z o wiele gorszej strony za oceanem pokazał się natomiast Włoch. Pirlo wystąpił tam w sumie w 60 meczach, ale zdołał tylko raz trafić do siatki i dołożyć ledwie dziewięć asyst, co jak na piłkarza, który jeszcze chwilę wcześniej wraz z Juventusem walczył w finale Ligi Mistrzów, jest raczej średnim osiągnięciem.
- Pirlo przyjechał do USA na emeryturę. Szybko został zweryfikowany, bardzo często będąc jednym z najgorszych zawodników na boisku, a później tracąc miejsce w wyjściowej jedenastce na rzecz młodego chłopaka wypożyczonego z klubu-matki, Yangela Herrery. Pirlo wśród kibiców MLS stał się synonimem gracza z Europy, przed którym każdy klub z USA powinien się wystrzegać. Brak zaangażowania, duże braki w przygotowaniu fizycznym, czyli mówiąc krótko - kompletny brak profesjonalizmu - przyznaje Bartek Kiernicki, redakcyjny kolega Przepiórki.
Lampard karierę zakończył szybko, bo wraz z końcem sezonu 2016. Pirlo poszedł w jego ślady po roku, natomiast Villa w grudniu 2018 zdecydował się na przeprowadzkę do japońskiego Vissel Kobe. Od odejścia tego ostatniego do klubu nie trafił już żaden piłkarz o nazwisku porównywalnym do wyżej wymienionej trójki. “Gołębie” zmieniły nieco strategię, co jest zresztą zgodne z tendencją dotyczącą całej ligi.

Należy stawiać na młodych

MLS, utożsamiana jeszcze dekadę temu z rozgrywkami stanowiącymi bezpieczną przystań dla podstarzałych gwiazd ze Starego Kontynentu, próbuje od pewnego czasu zerwać z tą łatką. Kluby chcą skoncentrować teraz uwagę na młodych i perspektywicznych zawodnikach, szczególnie tych z Ameryki Środkowej i Południowej, dla których gra w Stanach Zjednoczonych może być przystankiem i trampoliną do dalszej kariery.
- Dzięki stabilności finansowej, dobrym warunkom do życia i możliwości rozwoju młodzi piłkarze z Ameryki Południowej z chęcią przenoszą się do MLS, a kluby są w stanie rywalizować o podpisy takich perełek z europejskimi zespołami. Nie utożsamiałabym tej zmiany jako nowej drogi, którą obiera NYCFC, to dotyczy całej MLS. Na Bronksie po prostu dostosowali się do tego, co się dzieje na rynku i wychodzi im to naprawdę nieźle - zauważa Przepiórka.
Potwierdzeniem zmiany tej strategii powinien być choćby jeden z najnowszych transferów “Gołębi” - Talles Magno. Młodzieżowy reprezentant Brazylii, mistrz świata do lat 17. z 2019 roku, w połowie maja przeniósł się z Vasco da Gama do właśnie NYCFC za nieco ponad siedem milionów euro. Ta kwota czyni go drugim najdroższym piłkarzem w historii klubu, zaraz po rumuńskim skrzydłowym Alexandru Mitricie.

Problemy

Oprócz zmiany samej filozofii New York City FC jest jednak potrzebne bardzo wiele, by choć w jakimś stopniu nawiązać do sukcesów New York Cosmos. Przede wszystkim w obecnych czasach w MLS koniecznie trzeba posiadać własny, dostosowany do piłki nożnej stadion. Tymczasem domowym obiektem dla ekipy z Bronksu wciąż pozostaje baseballowy Yankee Stadium, choć w najbliższych miesiącach drużyna będzie też rozgrywała mecze w roli gospodarza na m.in. Red Bull Arenie, czyli obiekcie derbowego rywala.
- “Gołębie” są z powodu braku stadionu piłkarskiego pośmiewiskiem ligi. Choć grają już szósty sezon w MLS, dalej na horyzoncie nie klaruje się nawet miejsce i czas budowy stadionu. Taka sytuacja jest niezgodna z zasadami (przy wejściu do ligi, od klubów wymagane są plany budowy stadionu) i tylko dzięki dwóm powodom są dalej w MLS. Pierwszy to możliwości finansowe właściciela klubu, czyli City Football Group, a druga to brak chęci przyznania się do błędu przez komisarz ligi, Dona Garbera - opisuje tę sytuację Kiernicki.
Stadion, a właściwie jego brak, jest więc obecnie jednym z największych problemów NYCFC, lecz nie jedynym. Wydaje się bowiem, że klub nie do końca wie, czego sam chce, a przez to nie też nie potrafi znaleźć złotego środka, który pozwoliłby mu dołączyć do elity amerykańskiego futbolu.
- Cały czas czegoś brakuje, żeby dołączyć do tej elity. Aktualnie najmniej przekonuje mnie osoba trenera Ronny’ego Deili, który momentami wydaje się zagubiony. Nie mówmy, że awans do play-offów jest sukcesem, bo to wręcz obowiązek, a brak NYCFC w tej fazie będzie katastrofą. Potencjał tego zespołu jest znacznie większy, niż wyniki. Oczywiście, że stać ich na lepszą grę i rezultaty. Problem w tym, że na Bronksie na razie sami nie wiedzą, czego dokładnie brakuje w tej układance - podsumowuje Przepiórka.

Przeczytaj również