"Misiu, co tam jest 0:0?". Wpadki i anegdoty piłkarskie: kontakty "Świra", chrzest Bońka, dżentelmen Smuda

"Misiu, co tam jest 0:0?". Wpadki i anegdoty piłkarskie: kontakty "Świra", chrzest Bońka, dżentelmen Smuda
screen z youtube.com
Piłka nożna to przede wszystkim emocje, ale również towarzyszące im boiskowe wtopy oraz drużyny, w których jest na pęczki kawalarzy. Niektórzy zawodnicy śmiało mogliby zrobić wielkie kariery na deskach kabaretowych estrad, ale postanowili realizować talenty komediowe, kopiąc profesjonalnie futbolówkę. Wytypowaliśmy dla Was osiem niezbędnych anegdot opartych na historii naszej ulubionej dyscypliny sportu. Zapraszamy!

Chrzest „Bello di notte”

Dalsza część tekstu pod wideo
Obecny prezes PZPN, Zbigniew Boniek, to nie tylko wybitny piłkarz, dzięki któremu nasz kraj został rozsławiony na mapie futbolowego świata, m.in. jego nazwisko znalazło się na renomowanej liście stu najlepszych graczy w dziejach piłki nożnej według Pelego, lecz także człowiek lubiący świetną zabawę w doborowym gronie, mistrz ciętej riposty, kopalnia złotych myśli. Oto znamienite stwierdzenia „Zibiego”:
„Blokowanie dostępu do internetu, to jak przybijanie kisielu do ściany”, „Tym, którzy chcieli trenera z zagranicy mogę pokazać włoski paszport, a tym, którzy chcieli krajowego paszport polski”, „Widzew można ugiąć, ale nie można go złamać”, „Ballack uderzał z pół-okazji”, „Lepiej trzymać piłkę krótko, ale mądrze niż długo i niemądrze”, „Odwrócił się Ramos, ale zostawił plecy zawodnikowi niemieckiemu”, „Torres jest młody, ładny, dużo zarabia, zobaczymy co pokaże w drugiej połowie”, „Kaziu, jak się zdenerwujesz, to daj, ja strzelę”.
Gdy „Bello di notte” doczekał się transferu do Juventusu Turyn, znał niewiele słów po włosku. Raczej podstawowe zwroty grzecznościowe. Młodych wilków zawsze traktowano na zasadzie, że na dzień dobry trzeba im zrobić psikusa. Giovanni Trapattoni do spółki z Dino Zoffem wzięli ogromny kubeł wypełniony po brzegi zimną wodą i oblali „Zibiego” z hotelowego balkonu, śmiejąc się mu prosto w twarz.
Nazajutrz role się odwróciły, ponieważ Boniek – widząc dwóch żartownisiów – sam nabrał dziesięciolitrowy pojemnik z H2O i odpłacił im pięknym za nadobne. Siedzący na tarasie przemoczeni od stóp do głów panowie puszczali wiązanki przekleństw, natomiast pan Zbigniew ukrył naczynie i natychmiast zbiegł z miejsca zdarzenia, bo „kocurowi” nie wypada podskakiwać do „starszyzny”.
Rozpętała się afera, przeczesano cały hotel w poszukiwaniu dowcipnisia, a Boniek zachował przytomność umysłu, znajdując azyl pod łóżkiem... Trapattoniego. Najciemniej pod latarnią. Podczas kolacji na drużynę oczekiwała niespodzianka. Na stoły zaserwowano szampana z karteczką, której treść brzmiała: "Drodzy koledzy, przepraszam bardzo. To ja sprawiłem wam ten zimny prysznic. Nie miejcie mi za złe. Zbigniew Boniek. Najlepszego. Salute!". Bądź co bądź, sytuacja rozeszła się po kościach, jednak od tamtej pory każdy członek zespołu „Starej Damy” doskonale wiedział, że z tym człowiekiem nie warto zadzierać.

Do trzech razy przypał

Argentyna posiadała zatrzęsienie wspaniałych napastników w annałach narodowej piłki nożnej, np. Alfredo di Stefano, Mario Kempesa, Gabriela Batistutę czy chociażby – żeby nie grzebać w odległej historii – Lionela Messiego. Każdy z nich prezentował na boisku magiczną łatwość do zdobywania bramek, instynkt strzelecki godny pozazdroszczenia. Swego czasu do tej wyjątkowej kompanii aspirował niejaki Martin Palermo, który w 2001 roku trafił z Boca Juniors do hiszpańskiego Villarealu.
Sympatykom argentyńskiego futbolu już zawsze będzie kojarzył się zwłaszcza z grupowego meczu przeciwko Kolumbii w trakcie Copa America 1999. „Albicelestes” kończyli spotkanie w dziesiątkę, kiedy arbiter ukarał Javiera Zanettiego czerwoną kartką. Porażka 0:3 była gorzką pigułką do przełknięcia dla mocnych Argentyńczyków, ale prawdziwy koszmar stał się udziałem wspomnianego Palermo, który nie wykorzystał żadnej z trzech podyktowanych „jedenastek”.
Trzy rzuty karne, do wykonania każdego pchał się chcąc udowodnić własną wartość, trzy uderzone inaczej i wszystkie fatalnie. Najpierw piłka wylądowała na poprzeczce, potem Palermo przymierzył panu Bogu w okno, by zwieńczyć festiwal pudeł strzelając anemicznie, zbyt czytelnie, w związku z czym kolumbijski golkiper nie miał najmniejszych problemów z wybronieniem próby napadziora Argentyny. Tutaj bez żadnego skrępowania można pokusić się o podsumowanie wysłużonym frazesem, że poprzeczkę zawieszono mu za wysoko.

Płomienne rewolucje

U schyłku sportowej kariery Tomasz Iwan zdążył zaliczyć krótką przygodę w zespole Austrii Wiedeń, ale jakże kapitalnie uświetnioną figlami płatanymi kolegom, z którymi dzielił szatnię. Po zakończeniu każdego treningu nie pędził do domu, tylko rozglądał się, jaką by tu jeszcze łobuzerkę odstawić, a że miał ugruntowaną pozycję w hierarchii drużyny, mógł sobie pozwolić na multum wybryków.
Pewnego razu wierchuszka wiedeńskiej ekipy, do której Iwan należał, zdecydowała się na numer rozpalający do czerwoności uszczęśliwione twarze psotników wszelkiej maści. Brygada piłkarskich urwisów posmarowała jednemu z młodziutkich adeptów sztuki kopania futbolówki, absolutnemu debiutantowi w drużynie, bieliznę tzw. Bengayem, czyli po prostu maścią rozgrzewającą. Reakcja chłopaka – jak wspomina pan Tomasz – do dziś stanowi nierozłączny suplement encyklopedii kultowego kawalarza. Po kwadransie od zainicjowana intrygi można było powiedzieć, że ten gołowąs wręcz palił się do gry. Dosłownie!

Piłkarski łącznik

Na naszej liście przebojów nie sposób pominąć człowieka, którego sieć kontaktów wykracza poza granice ludzkiego pojmowania piłki nożnej. Podczas najlepszych czasów swojej kariery grał pierwsze skrzypce w zespołach Saint-Etienne, Bastii czy Olympique Marsylii, gdzie przez pewien okres dzierżył nawet opaskę kapitana drużyny. Jednak na krajowym podwórku popularny „Świr” wrył się w umysły kibiców ze względu na swoje koneksje.
Odkąd sięgamy pamięcią, Świerczewski zawsze uchodził za zawadiakę, więc bierzemy do serca przytoczoną przez Przemysława Rudzkiego opowiastkę ku przestrodze, upiększoną uroczym pytaniem: „Chcesz ostrzeżenie, czy od razu z liścia?”. Ostatnio w wywiadzie z Karoliną Szostak pan Piotr przyznał, że wypromował się na waśni z Zinedinem Zidanem:
- To był najlepszy swego czasu zawodnik na świecie. Doszło między nami do małego spięcia. Byłem wtedy młodym piłkarzem Saint-Etienne, on grał w Bordeaux. Zrobił mi główeczkę, a ja potraktowałem go łokciem, jak stary góral. A łokieć, jak to bywa, powędrował wysoko. Dziś wspominam to z uśmiechem na twarzy, bo przy tej głupiej sytuacji trochę się wypromowałem.
W sumie dobrze się złożyło, ponieważ „Świr” wkrótce wejdzie do oktagonu, aby stoczyć premierowy pojedynek w formule MMA. Sporty walki są kontaktowe, lecz znajomości ze świata futbolu raczej okażą się zbędne, natomiast niewykluczone, że nawiąże nowe układy, które przydadzą mu się na obszarze bojów ringowych. Istotne, żeby były reprezentant Polski przedwcześnie nie zapoznał się z deskami, ponieważ tych relacji bez wątpienia nie wklepie do książki telefonicznej osobistego smartfona.

Strzelając śmiechem

Wróćmy na chwilę do postaci Zbigniewa Bońka, bo bez dwóch zdań jest tego wart. Pomijając już rewelacyjne popisy „Bello di notte”, gdy grał z orzełkiem na piersi, i jego zachwycającą lekkość prowadzenia futbolówki, kiedy brylował w Juvenstusie czy Romie, istną perełka w CV prezesa jest mecz w barwach łódzkiego Widzewa przeciwko Górnikowi Zabrze. „Zibi” zanotował wtedy samobójcze trafienie przy rzucie rożnym tuż przed upływem regulaminowego czasu gry.
87. minuta spotkania. Dośrodkowanie ze stałego fragmentu, dwóch walczących w powietrzu zawodników minęło się z piłką, ta jakimś cudem odbiła się od kolana Bońka, który był zasłonięty i skierował ją w okienko własnej bramki. 2:1 dla Górnika. Pan Zbigniew wszedł do szatni jako ostatni, wszyscy siedzą z nosami na kwintę, nagle podnieśli wzrok, wskazując winowajcę, na co „Zibi” wypalił: „Co się tak, ku**a, patrzycie?! Tyle meczów dla nas wygrałem, to chyba jeden w życiu mogłem przegrać”. Trzeba z ukłonem przyznać, że aktualny szef polskiego futbolu umiejętnie rozładowywał napięcie w drużynie Widzewa.

Wędkarski instynkt

Wpadki bramkarzy stały się pewnego rodzaju gatunkiem filmowym z cyklu „komedia kryminalna”. Np. zupełnie nieatakowany przez rywala Janusz Jojko, który dopuścił się takiej akcji, że gdyby Woody Allen reżyserował kiedykolwiek etiudę na temat futbolu, to bez momentu zawahania umieściłby ją w swoim dziele. Facet trzyma piłkę w dłoniach, po czym bierze zamach i wrzuca ją do własnej bramki. Komentarz jest tu zbędny, ale kibiców wciąż nurtuje pytanie: Jojko zbłaźnił się nieświadomie, czy było to działanie z premedytacją? Jedno nie wyklucza drugiego.
Inny golkiper, który utkwił w naszych sercach, to Artur Boruc. Cenimy „Króla Artura”, bo wielokrotnie ratował reprezentacji Polski skórę na dużych imprezach, jednak nie możemy wymazać sprzed oczu kiksa w potyczce z Irlandią Północną w Belfaście. Oczywiście, że Michał Żewłakow nie powinien zagrywać pomiędzy słupki bramki strzeżonej przez Boruca, zwłaszcza na obiekcie, który bardziej przypominał kartoflisko niż boisko do gry, natomiast błąd i tak przypięto Borucowi. To małe piwo w porównaniu do fantastycznego „swojaka” Antolina Alcaraza podczas meczu Southampton-Everton w ramach rozgrywek Premiership.
Wspaniały okaz. Szczupak, którego zaprawiony w wędkarskich wyprawach Grzegorz Lato by się nie powstydził. Tylko co na tak wyjątkowej urody uderzenie ówczesny podstawowy bramkarz Evertonu, Tim Howard? Współczujemy, gdyż minę miał niczym z wiersza Jana Brzechwy: „Cóż za dziwne obyczaje, że okoniem szczupak staje?”.

Przesądny dżentelmen

Zapewne słyszeliście nieraz o rytuałach zawodników poszczególnych dyscyplin sportu. Ich zaburzenie może wiązać się z niepowodzeniem podczas turniejów, meczów, zawodów. Człowiekiem przesądnym był też Franciszek Smuda, który wierzył, że kobieta w szatni przed meczem to pechowy amulet. Zawsze dmuchał na zimne, żeby żadna przedstawicielka płci pięknej nie zawitała w progi futbolowej świątyni.
Kiedy „Franz” przybył z Legią do Łodzi, w jego zabobonach świetnie orientował się Tadeusz Gapiński, wieloletni działacz Widzewa. Smuda przeczuwał, że coś wisi w powietrzu, postawił przy wejściu do szatni kierownika drużyny i oświadczył, że ma zakaz wpuszczania kogokolwiek. Zupełnie wypadło mu z głowy, że na terenie są drugie, rzadko używane drzwi. To właśnie w nich pojawiła się dama, zwana pieszczotliwie „Barbie”. Na oko miała siedemdziesiąt wiosen i pracowała w strukturach łódzkiego klubu.
Smuda debatował na temat nadchodzącej potyczki, gdy jego uszu dobiegł chrypiący głos: „Komu kawa? Komu herbata?”. „Barbie”, jak gdyby nigdy nic, weszła z tacą z gorącymi napojami. Gapiński, pomysłodawca żartu, turlał się ze śmiechu za drzwiami, natomiast twarz pana Franciszka zaczęła zmieniać kolory: z purpurowego w blady, z bladego w granatowy. Aż ze wściekłości wrzasnął do starowinki: „Spier***aj!”. Reasumując: „Franz” w kulturalny sposób określił konieczność oddalenia się szybkim krokiem w dowolnie obranym kierunku. Dżentelmen!

Mecz podwyższonego ryzyka

Maciej Szczęsny ujawnił znakomitą anegdotę dotyczącą Janusza Wójcika, więc serwujemy ją Wam na deser. Odbywało się starcie wyjazdowe Legii Warszawa z Zawiszą w Bydgoszczy. „Wujo” obserwował boiskowe zmagania swoich podopiecznych, popijając przy tym sok z gumijagód, który wypełniał jego słynny bidon.
Po jednej z akcji ofensywnych „Legionistów” piłka spadła na górną siatkę bramki, ale pan Janusz był święcie przekonany, że padł gol. Co chwila z niedowierzaniem zerkał na tablicę świetlną i powtarzał: „Co jest?”. Przy ławce rezerwowych stał ochroniarz o potężnych gabarytach, umundurowany, uzbrojony w pałkę, gaz i inne akcesoria. Wójcik zagadnął do niego w swoim stylu: „Misiu, co tam jest 0:0? Idź, sprawdź, żeby jeden nam dodali”. Koleś odparł: „Odejdź, panie. Nie moja sprawa, ja tu jestem od ochrony”.
Na nic zdały się uprzejme misiowanki, zatem „Wujo” sięgnął do torby sportowej, z której wyciągnął giwerę. Gracze odwodowi przerażeni, Szczęsny z oczami jak pięciozłotówki, ochroniarz – dostrzegając ciążące widmo niebezpieczeństwa – wtargnął na murawę, a pan Janusz z wymierzonym pistoletem za nim.
Paweł Janas, który wiedział, że Wójcik posiada spluwę, chwycił za płaszcz, doścignął trenera, po czym zakrył płaszczem broń palną. Skończyło się na śmiechu, ale ileż emocji dostarczał „Wujo”, wiedzą wyłącznie jego piłkarze i otoczenie, które doświadczyło przyjemności obcowania z tym jegomościem. Jakie komiczne incydenty albo satyryczne wpadki piłkarskie wspominacie z uśmiechem? Dajcie znać w komentarzach.
Mateusz Połuszańczyk

Przeczytaj również