Mógł zrobić wielką karierę, ale ją skończył, bo... bał się końca świata. Historia szalonego bohatera MŚ 1998

Mógł zrobić wielką karierę, ale ją skończył, bo... bał się końca świata. Historia szalonego bohatera MŚ 1998
thesefootballtimes.co
Najlepsi autorzy science-fiction nie potrafiliby napisać lepszej opowieści niż to, co zasmakował Carlos Roa. Był swego czasu najlepszym bramkarzem, ale los zaoferował mu znacznie ciekawsze życie od pławienia się w luksusach i sukcesach. Oto człowiek, który zaryzykował swoimi przekonaniami, a następnie trzymał się ich, by mogły go uratować przed przerażającą chorobą.
Do momentu przybycia na Stary Kontynent jego kariera wyglądała stosunkowo normalnie, może z wyjątkiem przejścia malarii, kiedy jego argentyński klub, nie wiedząc w sumie czemu, postanowił odbyć przedsezonowe treningi i sparingi w Kongo.
Dalsza część tekstu pod wideo
Trafił do Majorki, ekipy, która właśnie wypływała na szerokie wody, uzyskała awans do hiszpańskiej elity, a wewnątrz tworzyła się świetna paczka gotowa na dużo więcej niż jedynie utrzymanie łajby na powierzchni. Wraz z Carlosem na Baleary poleciał także jego trener z Lanus, Hector Raul Cuper, późniejszy finalista Ligi Mistrzów.

„Nie będziesz miał klubów cudzych przede mną”

Argentyński zaciąg (tego samego lata do składu włączono jeszcze innego gracza Lanus, Oscara Menę, a także Gabriela Amato z Herculesa) miał dodać beniaminkowi odrobinę polotu i szaleństwa. Rządzący Mallorcą żądali bowiem nie tylko wyników, ale i ładnej, stylowej piłki. Wrzucenie do gotowej, ostrej zupy, z takimi składnikami jak Ivan Campo i Juan Valeron, następnych pikantnych papryczek w osobach Argentyńczyków przyniosło znakomite efekty.
Pomimo kiszenia się w drugiej lidze pięć lat, „Los Bermellones” natychmiast odnaleźli się wśród silniejszych przeciwników i w premierowym sezonie zajęli piąte miejsce, kwalifikując się nawet do Pucharu Zdobywców Pucharów dzięki miejscu zwolnionemu przez Barcelonę, triumfatora ligi i Copa del Rey.
Roa z całą pewnością nie mógł być zaliczany do zwyczajnych bramkarzy. Oddawał się religii i naturze. W szatni dostał pseudonim „Lechuga”, sałata, ponieważ w trakcie kariery przeszedł na wegetarianizm, a trzeba wiedzieć, że liberalny pogląd na mięso w diecie u sportowca w tamtym czasie należał do absolutnych wyjątków.
Najważniejsze jednak było to, co pokazywał między słupkami. A zdaniem większości ekspertów, hiszpańscy kibice obserwowali nadzwyczajny talent. Od pierwszych kolejek jakość występów Carlosa nie uciekła uwadze przedstawicieli argentyńskiej kadry. Niemal natychmiast od przybycia do Hiszpanii dostał powołanie od Daniela Passarelli. Decyzja o tyle zaskakująca, że selekcjoner stronił od „dziwaków”, „locos” i zapowiedział, że nie zamierza dawać szans piłkarzom o skłonnościach homoseksualnych, zapuszczających włosy i noszącym kolczyki. Od reprezentacji odsunął Fernando Redondo i Claudio Caniggię, Roa natomiast ze swymi natręctwami nie dość, że się ostał, to jeszcze wygrał rywalizację na pozycji numer 1.
Mundial we Francji miał twarz argentyńskiego golkipera. Zdjęcia i filmy z turnieju w 1998 roku oglądano na całym świecie, a wiele z tych momentów to klisze z fantastycznych interwencji Carlosa. W trzech meczach grupowych „Albicelestes” nawet nie straciło gola, czego zasługą jest dyspozycja całego bloku obronnego, z Roberto Ayalą i Nestorem Sensinim na czele.
Dopiero w fazie pucharowej mur został przebity, a Roa mógł się jedynie pocieszać tym, że kapitulował przy najpiękniejszych akcjach mistrzostw. Solowym rajdzie wschodzącej gwiazdy Michaela Owena i genialnej bramce strzelonej przez Dennisa Bergkampa po wcześniejszym magicznym przyjęciu piłki. Generalnie do pracy bramkarza nie było żadnych zastrzeżeń, nie zrobił niczego, co mogłoby zaszkodzić rosnącej reputacji. To w końcu dzięki niemu i jego postawie w konkursie jedenastek udało się wyrzucić z turnieju Anglików.

„Nie mów fałszywego świadectwa”

Jeśli rok 1998 można uznać świetny dla Roa i Mallorki, to kolejny był wręcz kapitalny. Drużyna wygrała Superpuchar Hiszpanii, ukończyła ligę na pudle, dotarła nawet do finału PZP, ulegając w nim minimalnie Lazio. Sukces opierał się głównie na defensywie: wyspiarze stracili o połowię mniej goli niż sąsiadujący w tabeli Real Madryt. Niebagatelny wpływ na to musiał mieć także Argentyńczyk, który otrzymał Trofeo Zamora dla najlepszego golkipera rozgrywek.
Karuzela rozkręciła się na dobre. Transfer do Barcelony za rekordową sumę zapłaconą za golkipera umocnił pozycję największego specjalisty od bronienia strzałów. W reprezentacji nie oddał pozycji przez następną dekadę, w 2002 i 2006 roku cieszył się z mistrzostwa globu, w finałach wyłapując rzuty karne strzelane odpowiednio przez Ronaldo i Zidane’a. Przeszedł na emeryturę w wieku 40 lat, z masą tytułów i wyróżnień, ze statusem najlepszego bramkarza w historii i… Wystarczy. Wykreślcie ten akapit. To historia alternatywna, pewnie mocno przejaskrawiona, ale mowa o piłkarzu, znajdującym się w prime time. Wydawało się, że nie ma dla niego sufitu nie do przebicia. Tymczasem…
Carlos Roa wycofał się z zawodowego futbolu, ponieważ wierzył, że świat się za moment skończy.
Brzmi to jak dowcip, jak niewiarygodna anegdotka, opowiadana u wujka na pijackich imieninach. Ale to prawda. Roa jest członkiem Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego, gdzie z dnia na dzień oczekuje się powtórnego przyjścia Zbawiciela. Bardzo prawdopodobne, że bycie jednym z najlepszych bramkarzy na świecie nie miało dla niego znaczenia, a większą uwagę wzbudzała świadomość nadchodzącego końca.
Uciekł do kraju, aby w odosobnieniu spędzić ostatni rok na tej ziemi, łącząc się z Bogiem. Zniknął. Ani klub, ani agent nie mogli się z nim skontaktować. Wydał jedynie krótkie oświadczenie: „Na świecie są wojny, głód, plagi, wiele ubóstwa oraz powodzie. Mogę was zapewnić, że ci ludzie, którzy nie mają duchowego związku z Bogiem i rodzaju życia, którego on pragnie, będą mieli kłopoty”. Koniec przekazu. Nastała cisza, ale koniec świata nie nadszedł.

„Pamiętaj, aby dzień święty święcić”

Po roku do Carlosa dotarło, że skoro wkroczyło nowe tysiąclecie, a pomimo zmiany daty z trzech dziewiątek na trzy zera, niewiele się zmieniło, to może wyjść z ukrycia i ponownie cieszyć się życiem. Mallorca pozwoliła mu wrócić, chociaż Argentyńczyk, nie kajając się należycie, postawił nowe warunki. Jego Kościół uznaje sobotę za szabat, więc Roa oznajmił, że nie może występować i trenować w żadne soboty, ani piątkowe wieczory. Niezbyt komfortowa sytuacja dla zawodowego piłkarza, prawda?
To wykluczało go z większości meczów Mallorki, zwłaszcza, że europejskie puchary znacząco zmieniały piłkarski kalendarz. W międzyczasie jego rodak Leo Franco przejął bluzę z numerem 1, a rozczarowany bohater mundialu dotrwał do końca kontraktu, by następnie pomóc innej drużynie, Albacete, w awansie do La Ligi. Czyli jednak historia z happy endem? No nie do końca.
Doświadczył kolejnego ciosu, lekarze stwierdzili u niego raka jąder. Opisał to jako „zdecydowanie najgorszą rzecz, jaką kiedykolwiek doznał”. Został zmuszony do wycofania się z futbolu cztery lata po tym, jak sam udał się na wygnanie, ale i to nie zachwiało jego życiem. Pokonał nowotwór, ostatecznie przecież radził sobie ze wszystkimi przeciwnikami, jacy stawali mu na drodze. Będąc nadal bardzo aktywnym członkiem swego Kościoła, Roa oddał się trenerce, pracował w kilku klubach w Argentynie, najczęściej pod kierownictwem byłego kolegi z drużyny narodowej, Matiasa Almeydy.
Jego kariera to fascynująca historia prowokująca do zadania wielu pytań. Jak dobry mógł być? Co więcej by osiągnął? Do którego zespołu z ścisłej czołówki by trafił? Powiedział „adios”, gdy rozgościł się na szczycie, mając zaledwie 30 lat i szerokie perspektywy. Z drugiej strony, niewielu graczy może powiedzieć, że prowadzili tak interesujące życie. Bez względu na to, jak oceniasz jego kroki i decyzje, musisz przyznać: dodawał kolorytu w i tak już zwariowanych dla piłki latach 90.
Tobiasz Kubocz

Przeczytaj również