Myślał, że trafi do Realu Madryt, kontrakt z FC Barceloną podpisał po pijaku. Dla niego zbudowano Camp Nou

Myślał, że trafi do Realu, kontrakt z Barceloną podpisał po pijaku. Dla niego zbudowano Camp Nou
Youtube
Na przełomie lat 50. węgierscy piłkarze zmagali się w dużej mierze nie z boiskowymi rywalami, ale komunistycznym reżimem. Największe perły pokroju Ferenca Puskasa czy Sandora Kocsisa musiały opuścić rodzinne strony w walce o swoją przyszłość. Do grona uciekinierów trzeba także zaliczyć człowieka, który jak nikt inny zasłużył na miano obieżyświata. Ladislao (Laszlo) Kubala urodził się w Budapeszcie, miał polsko-słowackie korzenie, a w trakcie kariery tułał się po całej Europie. Zakotwiczył dopiero w stolicy Katalonii.
Wybór zawodnika, który wywarł największy wpływ na koleje losów FC Barcelony, nie należy do najłatwiejszych. Z jednej strony mamy Johana Cruyffa, będącego uosobieniem klubowej filozofii. Z drugiej, gracze pokroju Ronaldinho czy Messiego przyłożyli ręce do wielu tytułów. Jednym z poważnych kandydatów trzeba też nazwać Kubalę. To on po raz pierwszy zaprowadził "Dumę Katalonii" na szczyt. Jego wyczyny posłużyły za kamień węgielny pod konstrukcję Camp Nou.
Dalsza część tekstu pod wideo

Uciekinier

Talent Kubali objawił się błyskawicznie, o czym świadczą dziesiątki bramek zdobytych dla rodzimej ekipy Ferencvarosi. Sęk w tym, że aspekty sportowe zeszły na dalszy plan, gdy nastolatek otrzymał wezwanie do odbycia obowiązkowej służby wojskowej. Węgier nie miał zamiaru zamieniać prowizorycznych korków na kamasze, zatem po raz pierwszy w życiu uciekł z kraju.
Zdecydował się na grę w Slovanie Bratysława, gdzie spędził dwa lata. W międzyczasie zadebiutował w barwach narodowych Czechosłowacji. Zapewne sam nie przypuszczał wówczas, że przyjdzie mu grać dla czterech (!) różnych reprezentacji. W późniejszych latach przywdziewał trykoty Węgier, Hiszpanii i, w meczach towarzyskich, Katalonii.
Pech chciał, że jego ucieczka na nic się zdała, ponieważ komunistyczny wpływ Związku Radzieckiego narastał w zastraszającym tempie. W 1948 r. doszło do przewrotu, który obalił dotychczasowe struktury władz Czechosłowacji. W nadziei, że dawne winy zostaną zapomniane, wrócił w rodzinne strony. Niestety po kilku miesiącach ZSRR przejęło kontrolę nad kolejnym państwem. Węgry zmieniły się w Węgierską Republikę Ludową. Kubala znów musiał uciekać. Legenda głosi, że z fałszywymi dokumentami przejechał całą Austrię, aby dostać się do Włoch.
Nazwisko ofensywnego pomocnika kojarzył każdy sympatyk futbolu, zatem Węgier miał ogromne szanse na znalezienie zatrudnienia w Serie A. Jedna z ofert pochodziła z Torino, które uznawano za jedną z najlepszych ekip na świecie i hegemona włoskich boisk. Został nawet zaproszony na rozegranie wyjazdowego meczu z Benfiką. Odmówił, ponieważ jego synek się rozchorował, a miłość do swojego potomka dosłownie uratowała mu życie. Samolot z turyńskimi zawodnikami rozbił się w drodze powrotnej na zboczach wzgórza Superga. Wszyscy na pokładzie zginęli.

Drużyna uchodźców

Ladislao Kubala mógł mówić o wielkim szczęściu. Szkopuł w tym, że jego kariera zahamowała, ponieważ węgierska federacja zgłosiła dezercję. FIFA przychyliła się do oskarżeń i nałożyła na zawodnika roczny zakaz gry w oficjalnych spotkaniach. Jeden z najlepszych graczy na Starym Kontynencie został pozbawiony możliwości wykonywania zawodu.
Włoska "Ziemia Obiecana" okazała się być jałowa. Sam Kubala oczywiście nie zamierzał się poddać, więc w 1950 r. założył własną drużynę, która przyjęła nazwę Hungaria. W jej szeregach występowali uciekinierzy ze środkowowschodniego bloku Europy, którzy również nie mogli robić tego, co kochają - grać profesjonalnie w piłkę. Ladislao stworzył futbolowy ruch oporu. Awangardową ekipę zaproszono na serię sparingów, które odbyły się w Hiszpanii. Hungaria miała towarzysko zmierzyć się z Espanyolem, reprezentacją narodową gospodarzy oraz Realem Madryt. I to właśnie konfrontacja przeciwko "Los Blancos" naznaczyła dalsze losy Kubali, który wylądował… w Barcelonie.

Pod mocnym aniołem

Grając przeciwko "Królewskim", zdobył dwie bramki i poprowadził Hungarię do nieoczekiwanego zwycięstwa. Porażkę swoich podopiecznych z wysokości trybun obserwował ówczesny prezes, Santiago Bernabeu. Pomimo banicji FIFA, sternik Realu nakazał swoim podwładnym stanąć na głowie, aby pozyskać Węgra. Z loży madryckiego stadionu Chamartin całemu zajściu przyglądał się także wysłannik Barcelony, Josep Samitier.
Po ostatnim gwizdku jeden z pracowników "Królewskich” poinformował Kubalę o zainteresowaniu. Bernabeu tak zafascynował się jego zdolnościami, że podpisanie kontraktu miało być tylko drobną formalnością. Marzenia 24-latka wreszcie stawały się rzeczywistością. A wszem i wobec wiadomo, że sukces tej rangi trzeba… hucznie opić. Tego wieczoru Kubala zapewne miał ledwie kilka promili krwi w alkoholu, który pulsował w rozpalonych żyłach.
Do nietrzeźwego wirtuoza nagle przysiadł się pewien Hiszpan, który poinformował go, że w tym momencie powinien odejść od stołu i pojechać podpisać umowę. Kubala był tak pijany, że nawet nie zdziwił się na konieczność jazdy pociągiem. Wysokoprocentowe napoje przyczyniły się do tego, że Węgier uwierzył w konieczność podróży z Madrytu… do Madrytu.
- Jedziemy do Realu, prawda? Do Realu… - miał wydukać, opierając się na ramieniu Samitiera. - Zaraz będziemy w klubie, o nic się nie martw - odpowiedział skaut "Blaugrany", który w niewyjaśnionych okolicznościach zaprowadził go do klubowych biur. Parafka Ladislao zniweczyła marzenia Santiago Bernabeu. Węgier trafił w szeregi największego rywala "Królewskich".

Fundament Camp Nou

Papierkowe problemy sprawiły, że możliwość oficjalnego debiutu nastąpiła dopiero po kilku miesiącach. Warto było czekać, ponieważ dyspozycja Kubali oczarowała wszystkich sympatyków Barcelony. Chwilowa pauza od zawodowego futbolu zupełnie nie wpłynęła na zakres możliwości magicznego Węgra. Zdobywając siedem bramek w meczu ligowym, ustanowił rekord, do którego nie zbliżyli się nawet Messi czy Ronaldo.
W swoim pierwszym sezonie poprowadził "Barçę" do zdobycia pięciu trofeów. Szczególnie ważnym tytułem okazał się odpowiednik Copa del Rey, który nosił miano Pucharu Generała. Represjonowana Katalonia choć przez chwilę mogła poczuć wyższość nad dyktaturą gen. Franco.
"Blaugrana" rozgrywała swoje spotkania na obiekcie zwanym Les Corts, który mieścił ok. 60 tys. widzów. To nie wystarczało. Cała Barcelona chciała na żywo oglądać popisy fenomenalnego Węgra. Miasto Gaudiego na kilka lat przemieniło się w miasto Kubali, kolebkę światowej piłki na najwyższym poziomie. Remont dotychczasowej areny nie miał większego sensu, więc podjęto decyzję o wybudowaniu nowego stadionu, który pomieści rekordowe 100 tys. kibiców. Tak powstało Camp Nou.
W bordowo-granatowym trykocie sięgnął po cztery tytuły mistrzowskie, pięć pucharów krajowych, zanotował ponad 200 trafień, ale jego największą spuścizną pozostaje barceloński kolos. Kilka lat po jego śmierci wybudowano pomnik, który przyozdabia okolicę Camp Nou. Patrząc na mosiężną statuę, nikt nie uwierzyłby, że Kubala był o krok od przywdziania trykotu Realu. Dziś Węgier jest uznawany za symbol narodzin wielkiej Barcelony.
Mateusz Jankowski

Przeczytaj również