Najwyższa pora zaciągnąć ręczny. Manchester United z Ole Gunnarem Solskjaerem u sterów nigdzie nie dojedzie

Najwyższa pora zaciągnąć ręczny. United z Solskjaerem u sterów nigdzie nie dojedzie
CosminIftode / shutterstock.com
„Ole’s at the wheel!” - krzyczeli kibice Manchesteru United na początku roku. Legenda klubu weszła w rolę menedżera „Czerwonych Diabłów” z niebywałym przytupem, zaliczając fenomenalną serię. Potem jednak było coraz gorzej, konsekwentnie zmierzając ku bolesnej weryfikacji. I choć wciąż w gronie fanów zespołu z Old Trafford znajdziemy ludzi wierzących w pomysł Solskjæra, to trzeba chyba sobie powiedzieć szczerze – United pod wodzą Norwega zmierza ku katastrofie, nawet jeśli sam trener robi dobrą minę do złej gry.
20-krotni mistrzowie Anglii zajmują aktualnie 10. lokatę w ligowej tabeli. W erze Premier League jeszcze nie rozpoczęli sezonu w tak fatalny sposób. Na wyjazdową wygraną, którą odnieśli w końcu 24 października w Belgradzie, czekali aż 232 dni.
Dalsza część tekstu pod wideo
Manchester United jest w dołku i wiele osób twierdzi, że Ole Gunnar Solskjær jest odpowiednim człowiekiem do tego, aby wyprowadzić z niego drużynę. Moim zdaniem Norweg to jeden z głównych winowajców takiego stanu rzeczy i, co więcej, nie ma żadnego pomysłu na wyprowadzenie go z kryzysu.

„Oleball”, czyli jak dać się nabrać

Wydawało się, że pożegnanie z Jose Mourinho „uwolniło” piłkarzy przywdziewających trykoty z diabełkiem na piersi. Gdy do klubu przyszedł Solskjær, jego podopieczni zaczęli grać jak z nut. Początkowo wygrywali wysoko, z czasem niżej, aż w końcu zaczęli tracić punkty.
I tak, mniej więcej od marca i fenomenalnego comebacku w Paryżu, Manchester United to jedynie cień drużyny, o której marzą kibice. I, czego wiele osób nie chce przyznać, zespół gorszy, niż ten, który zostawił w spadku Portugalczyk. Nie tylko pod względem kadrowym, ale i ogólnego przygotowania do poszczególnych spotkań.
Jeszcze gdy „Czerwone Diabły” wygrywały ze wszystkimi po kolei, widać było, że uchodzi z nich powietrze. Efektowne kombinacje, błyskotliwe, pełne pomysłu akcje, zostały zastąpione przez coraz bardziej statyczne, pozbawione polotu rozegranie. Aż wreszcie doszło do tego, że zespół nie potrafił złamać rywali na poziomie Huddersfield, Cardiff i dostawał „czwórkę” od Evertonu.
Z każdym przepracowanym pod batutą Norwega tygodniem stawali się coraz bardziej słabsi; „szarzy” i bez wyrazu. Trafiłem gdzieś na opinię, że początkowo jechali jeszcze na przygotowaniu taktycznym poprzednika Ole, a potem ten stopniowo zaczął wpajać im swoją filozofię, która nie działa. I chociaż może była ona jedynie żartobliwa, to możliwe, że jest prawdą.

Proces, który nawet się nie zaczął

W wypowiedziach Ole Gunnara możemy stale usłyszeć, że odbudowa wielkiego klubu to proces, który wymaga czasu. Trzeba wpoić zawodnikom filozofię gry, trzeba nauczyć ich tego, jak wygląda duch United itp., itd. Generalnie, nie można od Solskjæra wymagać za dużo, bo to jeszcze nie jest jego zespół, tak? No i tutaj się nie zgadzam.
Norweg na Old Trafford trafił ponad 10 miesięcy temu, a jeszcze nie widać, jaki futbol ma docelowo grać jego drużyna. Cały czas mówi o intensywności, pressingu, ofensywnej grze, a tymczasem... kompletnie tego nie widać. A już na pewno nie widać zwiastunów niczego lepszego, niż pod koniec kadencji Jose Mourinho, kiedy to Portugalczyka mieszano z błotem.
Piłkarze Manchesteru United biegają, jakby nie do końca wiedzieli, czego się od nich oczekuje. Nie ma powtarzających się zagrań, nie ma spójności w ich poczynaniach. Gdy przychodzi grać w ataku pozycyjnym, najczęściej w środku pola mamy wielką dziurę, a wszyscy gracze ofensywy natychmiastowo uciekają za plecy defensorów, tym samym uciekając... od piłki. Brakuje Paula Pogby.
Dlaczego to nie działa? Oglądając każdy mecz w ich sezonie zauważyłem jeden, powtarzający się schemat, który stwarza zagrożenie. Długa piłka na Jamesa. Problem w tym, że najczęściej, tak jak w meczu z Bournemouth, działa on raz, może dwa na 90 minut. Aby się przed nim obronić, wystarczy ustawić się niżej i Walijczyk nie ma już przestrzeni, którą mógłby wykorzystać.
Ten chłopak jest dla obecnego trenera kimś, kim dla „Mou” był Marouane Fellaini. To gość, który ma jeden ogromny atut. Belg miał siłę i grę w powietrzu, a ściągnięty ze Swansea skrzydłowy ponadprzeciętną szybkość i to, że lubi zaryzykować. I tak, jak doświadczony zawodnik, którego pozbył się Ole, jest w stanie pomóc w kryzysie.
„Fella” swoimi główkami i umiejętnością przepchnięcia się nieraz gwarantował punkty i to samo na początku sezonu robił James. Z Crystal Palace czy Southampton nie kombinował, tylko uderzał – wpadało. Raz nie dało nic, raz prowadzenie, które zmieniło się w remis. Jego „gaz” z Liverpoolem załatwił gola Rashforda, a z Arsenalem to on wrzucał w pole karne przed wycofaniem do McTominaya. To chłopak, który może stać się naprawdę dobrym piłkarzem, ale do tego jeszcze daleka droga.
Drużyna, która ma grać „ofensywny futbol”, jak zapowiadał jej trener, wygląda fatalnie. Przykładowy remis z AZ Alkmaar nie był wypadkiem przy pracy. Takim można określić raczej wygrane z Chelsea czy remis z Liverpoolem.

Stawianie na młodych czy tylko zasłona dymna?

Ole uparcie wspomina o mitycznym „duchu United”, którego chce przywrócić do życia. Prawda jest jednak taka, że Norweg doprowadza do tego, że ten coraz bardziej odchodzi w zapomnienie, przynajmniej w moim rozumieniu.
Czym bowiem on właściwie jest? Solskjær nieustannie powtarza o wierze w młodych zawodników i faktycznie, jego skład jest jednym z młodszych w lidze, ale... stawia w dużej mierze na piłkarzy, którzy grali u Mourinho oraz na nowe nabytki.
Chyba jedynym graczem, który nie miał okazji regularnie wąchać murawy u Portugalczyka, a gra często u Norwega jest 23-letni już Andreas Pereira, o którego występach lepiej nie mówić za wiele. Co jeszcze ciekawsze, uparcie ustawiany jako prawoskrzydłowy, chociaż brakuje mu dynamiki. Skutek? 90% akcji kończonych odegraniem do środka – prawa flanka prawie w ogóle nie istnieje, gdy na niej gra.
Co do młodzików United, to ich sytuacja w zespole wcale nie wygląda zbyt ciekawie. Mason Greenwood, Tahith Chong, Angel Gomes, Axel Tuanzebe, James Garner i Brandon Williams zagrali w lidze łącznie 342 minuty. Dla porównania, sam Bukayo Saka z Arsenalu ma ich na koncie 327, a jego klubowy kolega, Joe Willock – 353.
Ole za to nie ufa swoim młodzianom. Nie grają w istotnych meczach, nawet w obliczu plagi urazów. No, może poza Tuanzebe. Tak naprawdę z reguły dostają po 5-10 minut w końcówkach, chyba że trzeba na gwałt ratować wyniku i do boju rzucany jest 18-letni Greenwood, jedyna alternatywa w ofensywie.
Nie ważne, jak dobrze ci chłopacy nie spiszą się w spotkaniach Ligi Europy czy Pucharu Ligi – w Premier League będą mogli liczyć jedynie na ogony. Stawiam dolary przeciwko orzechom, że Brandon Williams, który naprawdę dobrze spisywał się przeciw Partizanowi i Chelsea, wystąpi w czwartkowym meczu z Serbami, a w lidze w miejsce wykartkowanego Younga, przy absencji Luke’a Shawa, na lewej obronie pojawi się Marcos Rojo.
Wypowiedzi Solskjæra o jego zaufaniu do młodzieży to nic innego, jak gra pod publiczkę. Gdyby chociaż jeden z tych chłopaków dostał od niego prawdziwą szansę, jak chociażby Lingard od van Gaala czy McTominay od Mourinho, to można by Norwega chwalić za wprowadzanie wychowanków. A tak? Trudno cokolwiek powiedzieć.

Zabijanie „ducha United”

Dla mnie jednak duchem United było coś kompletnie innego. Coś, co za kadencji Norwega odeszło w niepamięć. Umiejętność odrabiania strat i wiara w to, że stracona bramka nie jest końcem spotkania. Może i zespół „Mou” pod koniec jego kadencji nie spisywał się zbyt dobrze, ale potrafił odwrócić losy meczu – chociażby z Juventusem czy Bournemouth, podając pierwsze przykłady z brzegu.
Tymczasem ekipa Ole pokazuje coś dokładnie odwrotnego. Gol na 1:0 dla rywali niemal zawsze oznacza porażkę. Gol na 1:0 dla United nie jest żadną gwarancją pewności, bo piłkarze natychmiast się cofają i stają się zwierzyną do upolowania – nawet dla Southampton czy Wolverhampton. Nawet trzecioligowe Rochdale zdołało odebrać United prowadzenie. I to na Old Trafford! Pojedyncze przebłyski, jak dwa spotkania z Chelsea czy starcie z Norwich tego nie zmienią.
„Mentalność”, o której tyle mówi Solskjær, w ogóle się nie materializuje. Nie widać nawet zalążka wiary w siebie, nie widać pewności. Jest jedynie strach przed rywalem, a nie „duch United”. A po praktycznie każdym meczu, w którym ekipa Norwega otwiera wynik i traci prowadzenie, słyszymy, że musi strzelać drugą bramkę. I co się zmienia? No właśnie, nic.
Do siatki rywali więcej niż raz udało się zaledwie trzykrotnie, z tego w starciu z „The Blues” w Carabao Cup oba gole zostały zdobyte ze stałych fragmentów gry. Przy okazji, Marcus Rashford zakończył inną fatalną serię 20-krotnych mistrzów Anglii pod wodzą norweskiej legendy.
Sposób rozgrywania stałych fragmentów gry to kolejny dowód na to, że Norweg nie ma pomysłu na swoją drużynę. Przecież jego piłkarze nie mają nawet wytycznych co do tego, jak mają zachować się przy wrzutce z rzutu rożnego!

„Bronimy kolegi”

Fakt, że Solskjær zapisał się na kartach historii United, a także dobrze zna się z klubowymi legendami, sprawia, że ma ogromne poparcie u osób, które mają posłuch wśród kibiców. Gary Neville czy Paul Scholes po kolejnych żenujących występach drużyny nieustannie powtarzali, że Ole potrzebuje przecież trzech, czterech okienek transferowych na skompletowanie kadry, którą dopiero później będzie musiał ułożyć.
To te same osoby, które z dezaprobatą wypowiadały się na temat van Gaala czy Mourinho, podczas gdy ich podopieczni spisywali się po prostu lepiej. Trudno jednak wymagać obiektywności w ocenie kumpla z szatni.
Członkowie słynnej „Class of ‘92” z pewnością wierzą w te same ideały co Norweg, ale nie widzą, że, przynajmniej pod jego wodzą, nie dają one żadnego rezultatu. Czym innym są bowiem wypowiedzi na konferencjach prasowych, a czym innym to, co tak naprawdę dzieje się na murawie. Podobnie, jak czym innym była Premier League za czasów wczesnego Sir Alexa Fergusona.
Gdy Rio Ferdinand wygłaszał w studiu „BT Sport” swoją słynną już „improwizację”, nawołującą do zatrudnienia Solskjæra na stałe po comebacku z PSG, z pewnością nie spodziewał się, że po zaledwie miesiącu klub znajdzie się w zapaści, z której wciąż jeszcze nie wyszedł.
Dlatego też on i również najbardziej zagorzali obrońcy Ole, jak chociażby Gary Neville, ostatnio nie udzielają mu aż takiego poparcia. Były prawy obrońca „Czerwonych Diabłów” przyznał w rozmowie z „The Sun”, że jego koledze może osuwać się grunt spod nóg. Człowiek, który uporczywie broni Norwega jako odpowiedniego człowieka do pracy na Old Trafford mówił nawet, że nie wierzy w wygraną z Norwich. Z Norwich!

Po co właściwie przyszedł Solskjær?

I tutaj przechodzimy do meritum. Zatrudnienie Ole miało być jedynie rozwiązaniem tymczasowym, awaryjnym. Miał dograć sezon do końca i mówiło się, że stałą umowę zagwarantuje mu jedynie awans do Ligi Mistrzów.
Dziś jednak Solskjær wciąż jest menedżerem United, bo ktoś zdecydowanie się pospieszył i poszedł na fali „hajpu”. Sam dałem się trochę nabrać. Pomimo mojego sceptycyzmu, którego nie zmazała nawet seria kilkunastu meczów bez porażki, byłem w stanie zrozumieć to, że zatrudniono go na stałe.
Po przepracowanym przez niego okresie przygotowawczym i okienku transferowym wypadałoby jednak wymagać od niego jakiegokolwiek progresu. A takiego nie ma. Kadra jest niesamowicie wąska, będę upierał się, że więcej jakości straciła niż zyskała. I to w bardziej newralgicznych miejscach.
Osoby, które bronią Ole tym, że zrobił świetne transfery do klubu, jednocześnie zaznaczają, że to nie on oddał Lukaku i Sancheza i nie znalazł dla nich zastępstwa. Zwracają uwagę na to, że przede wszystkim ma zbudować kadrę na przyszłość, dla kolejnego menedżera, ale powtarzają nieustannie, że problemem jest to, jaki skład zbudował Mourinho – czy zatem nie istnieje ryzyko, że sytuacja się powtórzy, gdy stery obejmie ktoś inny?
Ja osobiście uważam, że Norwega zatrudniono nie z przyczyn sportowych, ale wizerunkowych. Władze klubu chciały poprawy stosunków z kibicami, więc dały im człowieka, który mogą kochać. Uśmiechniętego, nieustannie hołdującego klasycznemu „United way” Solskjæra.
Władze, które również mają swoje za uszami i też doprowadziły do obecnego stanu rzeczy. Za nami już 11 kolejek, a więcej punktów, stylu i pomysłu na bardziej atrakcyjną grę mają Brighton czy Sheffield.
I chociaż jestem mu wdzięczny za comeback z Paryża, za wygraną 4:0 z Chelsea czy odwrócenie losów w spotkaniu z Southampton, gdzie United wygrało 3:2 (to był mecz w stylu dobrego, fergusonowskiego Manchesteru), to będę szczery. Ole trzyma kierownicę i niespecjalnie wie dokąd jedzie. Ktoś musi, prędzej czy później, zaciągnąć ręczny i zgasić silnik.
Kacper Klasiński

Przeczytaj również