NBA. Powrót najbardziej zażartej rywalizacji w dziejach koszykówki. Celtics i Lakers znów podbijają parkiety

Powrót najbardziej zażartej rywalizacji w dziejach koszykówki. Celtics i Lakers znów podbijają parkiety NBA
NBCSports.com
Mówisz koszykówka, myślisz Boston Celtics lub LA Lakers. Niezależnie od klubowych sympatii i zażyłości trzeba przyznać, że te dwie drużyny stały się prawdziwymi hegemonami NBA. Ich walka o miano tej jednej najlepszej toczy się od dekad, właściwie od momentu powstania ligi. W tym sezonie może zostać napisany kolejny rozdział tej wspaniałej batalii.
33 tytuły mistrzowskie, 52 mistrzostwa konferencji, 12 bezpośrednich starć w finałach NBA - to wszystko jest dorobkiem dwóch największych drużyn w dziejach koszykówki. Aby uzmysłowić wielkość Lakers i Celtics wystarczy przytoczyć statystykę mówiącą, że wszystkie pozostałe drużyny w historii ligi zdobyły zaledwie siedem pierścieni więcej, niż ten tandem.
Dalsza część tekstu pod wideo
Niewykluczone, że po zakończeniu tego sezonu przewaga Lakers i Celtics nad resztą stawki jeszcze się powiększy. Po kilku latach posuchy w wykonaniu obu drużyn wreszcie, zarówno “Jeziorowcy” i “Celtowie”, wracają na właściwe tory. Patrząc na wyniki z bieżących rozgrywek można dojść do wniosku, że w NBA znów zapanowała harmonia.

Historyczne finały

Ale zanim pomówimy o teraźniejszości warto pochylić się nad dotychczasowymi konfrontacjami bostończyków z zawodnikami Lakers w finałach NBA. Oczywiście żadne inne dwie drużyny nie mierzyły się ze sobą tak często w meczach, których stawką były pierścienie mistrzowskie. Co najważniejsze, ilość tych starć szła w parze z jakością.
Obfita historia finałowych pojedynków między Lakers, a Celtics rozpoczęła się w 1959 roku. Tamta seria była pierwszym, a zarazem najboleśniejszym doświadczeniem dla ekipy z “Miasta Aniołów”, która uległa “Celtom” aż 0:4. Wielkim bohaterem finałów został Bill Russell, który w ciągu tej stosunkowo krótkiej serii zanotował 118 zbiórek, średnio prawie 30 (!) na mecz.
Lata 60. również zostały zdominowane przez “Koniczynki”. Na 10 możliwych do zdobycia tytułów mistrzowskich Celtics zgarnęli...9. Przy okazji 8 z nich zostało zdobytych z rzędu, co oczywiście stanowi rekord, który prawdopodobnie nigdy nie zostanie pobity. W ówczesnej dekadzie aż 6 razy to właśnie Lakers musieli uznać wyższość ekipy z Bostonu.
Upragniona zemsta “Jeziorowców” nastąpiła dopiero w 1985 roku. Wtedy to z rywalizacji na linii Lakers-Celtics wreszcie to ci pierwsi wyszli “z tarczą”. Niewątpliwym architektem tego sukcesu był Kareem Abdul-Jabbar, który notował średnio ponad 25 punktów, 9 zbiórek i 5 asyst na mecz. Legendarny środkowy zgarnął pierścień oraz nagrodę MVP.
2 lata później w ślady Abdul-Jabbara poszedł Magic Johnson, który również poprowadził Lakers do kluczowych zwycięstw nad Bostonem. Rozgrywający, który rozsławił numer “32” dzięki średniej ponad 26 punktów oraz 13 asyst na mecz został zasłużenie wybrany najbardziej wartościowym graczem finałowej serii.
Na kolejny pojedynek najlepszych z najlepszych trzeba było czekać aż do XXIw. konkretnie do roku 2008. Wtedy to “Koniczynki” prowadzone przez Doca Riversa zdobyły swoje ostatnie mistrzostwo. 2 lata później Lakers dokonali wendety. 7-meczowa batalia zakończyła się zwycięstwem “Jeziorowców”, dla których było to szesnaste mistrzostwo w historii. Składy obu drużyn z tamtych finałów również zasługują na zaszczytne miejsce w annałach. Większość ówczesnych zawodników Lakers i Celtics można zaliczyć do prawdziwej Galerii Sław NBA.

Upadek i odrodzenie w Staples Center

Następne lata w wykonaniu obu ekip nie były już tak udane. Większy regres zanotowała drużyna z Los Angeles, która w ostatnich sześciu latach ani razu nie występowała choćby w play-offach, o finałach nie wspominając. Fatalna passa w tym sezonie musi dobiec końca.
Wydawało się, że “Jeziorowcy” powrócą do play-offów już w poprzednim sezonie, jednak zakontraktowanie LeBrona Jamesa nie wystarczyło do osiągnięcia tego celu. Przepaść dzieląca 34-latka i resztę rosteru była zbyt duża. Wszak nawet najlepszy aktor nie zrobi nic jeśli do pomocy będzie mieć samych statystów, którzy nic nie wnoszą do spektaklu.
Na szczęście dla wszystkich sympatyków Lakers, okres przedsezonowy został przez “Jeziorowców” przepracowany perfekcyjnie. Do Miasta Aniołów trafili m.in. Dwight Howard, Danny Green i przede wszystkim Anthony Davis, dzięki czemu LeBron już nie musi sam stroić, dźwigać i grać na fortepianie o nazwie LA Lakers.
Na szczególną uwagę zasługuje współpraca na linii James-Davis. Obaj wielcy zawodnicy od razu znaleźli wspólny boiskowy język, dzięki czemu od startu sezonu możemy podziwiać multum ich akcji typu pick’n’roll. 26-letni uniwersalny center idealnie wpasował się w schematy taktyki Franka Vogela, co potwierdzają wszelkiego rodzaju statystyki. Były zawodnik New Orleans Pelicans osiąga średnio 25.5 punktów, 9,9 zbiórek i 3,2 asysty na mecz. Do tego jest najlepszym blokującym w lidze, przeprowadzając średnio 3 udane akcje w każdym spotkaniu.
Do formy po kontuzji wraca także teraźniejszość i przyszłość LA Lakers, Kyle Kuzma. Włodarze “Jeziorowców” zrobili wszystko, aby 24-latek nie był częścią wymiany z “Pelikanami” i ostatnie spotkania pokazują, że wiara w KK była słuszna. Kuzma notuje w tym sezonie prawie 20 punktów na mecz, pełniąc na razie zaledwie rolę rezerwowego. Najlepszy bilans w tym sezonie NBA w postaci dwunastu zwycięstw i zaledwie dwóch porażek jest w dużej mierze zasługą skutecznej ławki Lakers. Rok temu o jej “sile” stanowili zawodnicy pokroju Reggiego Bullocka, Lance’a Stephensona i Michaela Beasleya. Z takim zapleczem rady nie dał nawet LeBron James.
A co do samego 34-latka, to mogę jedynie napisać, że LeBron pozostaje...LeBronem. Mimo upływu lat 3-krotny mistrz NBA robi wszystko, aby zdobyć przynajmniej jeszcze jeden pierścień. Nam - kibicom nie pozostaje nic innego, jak tylko uważnie obserwować kolejne spektakularne akcje w wykonaniu Jamesa.

Irving z wozu, Celtics lżej

Lakers odzyskali prym na zachodzie NBA, a Celtics znów sieją postrach w konferencji wschodniej.. Podopieczni Brada Stevensa w 13 dotychczasowych spotkaniach odnieśli aż 11 zwycięstw, pokonując po drodze m.in. Toronto Raptors, San Antonio Spurs czy Milwaukee Bucks.
“Kozły” to szczególny rywal dla Bostonu, ponieważ to właśnie drużyna z Milwaukee w poprzednim sezonie pokonała Celtics w drugiej rundzie play-offów. Był to zarazem ostatni mecz w koszulce “Koniczynek” dla Kyriego Irvinga. Sympatycy “Celtów” mogli odetchnąć z ulgą, gdy 27-letni rozgrywający zdecydował się przenieść do Brooklyn Nets.
Irving to zawodnik dysponujący znakomitymi umiejętnościami indywidualnymi, jednak zupełnie nie sprawdził się on w roli lidera projektu Brada Stevensa. W sezonie 2017/18 Kyrie z powodu kontuzji nie wystąpił w play-offach, a rok później walnie przyczynił się do klęski Bostonu. 27-latek w decydującym meczu oddał zaledwie 6 celnych rzutów, a na przestrzeni całej serii przeciwko “Kozłom” Kyrie mógł się “pochwalić” skutecznością rzutów za 3 na poziomie 20%. To była kompromitacja.
Odejście Irvinga oczyściło atmosferę w klubie oraz pozwoliło na znaczący rozwój pozostałych zawodników. Celtics przestali być w pełni uzależnieni od dyspozycji swojego rozgrywającego. Zamiast tego postawiono na siłę kolektywu. I tak oto aż czterech zawodników (Hayward, Tatum, Brown i następca Irvinga, Kemba Walker) wykręcają w tym sezonie średnio ok. 20 punktów na mecz.
Największy skok jakościowy zaliczył Jayson Tatum, który wreszcie nie musi w każdej akcji dzielić się piłką z Irvingiem. 21-latek w trakcie bieżących rozgrywek oddaje prawie 18 rzutów w każdym spotkaniu, będąc jednym z liderów ekipy z TD Garden. Z Kyriem na boisku byłoby to niemożliwe.
Obecnej ekipie Celtics niestraszne są nawet urazy. W meczu przeciwko San Antonio Spurs złamania ręki doznał Gordon Hayward, w trakcie starcia z Suns przedwcześnie parkiet musiał opuścić Marcus Smart, ale nie przeszkodziło to “Celtom” w odnoszeniu kolejnych zwycięstw.

Bo jak nie oni, to kto?

Zdaję sobie sprawę, że mamy dopiero początek sezonu i wszelkie rozstrzygnięcia nadejdą dopiero za kilka miesięcy, aczkolwiek trudno przejść obojętnie wobec wyników Celtics i Lakers. Obie drużyny prezentują się najlepiej na tle swoich konferencji i nic nie wskazuje na to, aby ta tendencja uległa zmianom.
Zarówno Brad Stevens, jak i Frank Vogel posiadają komfort w postaci szerokiego i wyrównanego składu, który jest podstawą sukcesu. Nawet nieprzewidziane zdarzenia w postaci urazów Kuzmy, Haywarda i Smarta nie przeszkadzają “Jeziorowcom” i “Celtom” w śrubowaniu swoich wyników.
W obliczu ogromnych pokładów talentu tkwiących w obu rosterach uważam, że to właśnie Celtics i Lakers są faworytami do zajęcia miejsc w przyszłorocznych finałach. Każda inna drużyna mierzy się z mniejszymi lub większymi problemami. Philadelphia 76ers mimo ciekawego składu gra w kratkę, Bucks wyglądają gorzej niż w ubiegłym sezonie, Denver Nuggets i Houston Rockets na razie grają nadspodziewanie dobrze, jednak obie te ekipy są w moim odczuciu nazbyt uzależnione od dyspozycji swoich liderów, Jokica i Hardena.
Na przeszkodzie do finału Celtics-Lakers mogliby stanąć rywale zza miedzy “Jeziorowców”, LA Clippers, ale obawy budzi stan zdrowia Kawhia Leonarda. 28-latek w ostatnich tygodniach opuścił wiele spotkań, co może być efektem nadmiernych przeciążeń z ubiegłego sezonu spędzonego w Toronto Raptors.
Z kolei Lakers i Celtics prezentują się wprost kapitalnie. Każda wygrana w ich wykonaniu powoduje tylko zwiększenie motywacji w następnym starciu. Mimo natłoku znakomitych indywidualności obie drużyny opierają się na koszykówce zespołowej, a dobrze wiemy, że najkrótszą drogą do finałów jest stawianie na kolektyw.
Jeśli nie wydarzy się nic nieoczekiwanego już za kilka miesięcy będziemy świadkami kolejnego epizodu w historii największej rywalizacji w dziejach NBA.
Mateusz Jankowski

Przeczytaj również