Niedawno nie mieli niczego, teraz mogą mieć wszystko. Mały klub sensacyjnie bije się o Premier League

Niedawno nie mieli niczego, teraz mogą mieć wszystko. Mały klub sensacyjnie bije się o Premier League
fot. Geraint Nicholas/Pressfocus.pl
Gdyby dziesięć lat temu kibic Luton Town usłyszał, że w ciągu najbliższych ośmiu sezonów jego drużyna będzie miała realną szansę na awans do Premier League, zapewne zareagowałby pustym śmiechem. Nic bowiem nie wskazywało na to, że "The Hatters" dźwigną się z peryferii angielskiego futbolu w tak szybkim tempie. Teraz jednak bramy piłkarskiego Edenu uchylają się coraz szerzej. Głównie dzięki kibicom.
W 1987 roku wprowadzono zasadę awansów z piątej ligi angielskiej, która była linią graniczną między zawodowstwem a amatorstwem. Od tamtej pory żaden zespół nie zdołał przebić się przez wszystkie szczeble i zakończyć swojego marszu w Premier League. Niedługo może się to zmienić.
Dalsza część tekstu pod wideo
Przed szansą na napisanie niezwykłej historii staje bowiem Luton Town. W sezonie 2013/14 "The Hatters" rywalizowali na poziomie Conference Premier, którą obecnie znamy pod nazwą Vanarama National League. Nie była to dla tego klubu żadna nowość, bowiem swój pobyt w piątej lidze zaczęli kilka lat wcześniej, gdy w konsekwencji wielu zaniedbań nie zdołali utrzymać się na poziomie League Two.
Od tamtego momentu smutna historia Luton Town zaczęła nabierać koloru. Zespół nie tylko zdołał ostatecznie wrócić do lig zawodowych, ale też zaliczyć błyskawiczny skok, który może zakończyć się wyczynem historycznym. Nie minęło bowiem dziesięć lat od współzawodnictwa "The Hatters" na peryferiach angielskiego futbolu do momentu, w którym klub staje przed realną szansą awansu do Premier League.
Podopieczni Nathana Jonesa potrzebują tylko dwóch punktów w dwóch ostatnich meczach by być pewnym udziału w tegorocznych play-offach w Championship. Apetyt oczywiście rośnie w miarę jedzenia, lecz już sam fakt istnienia wspomnianej sposobności jest dla Luton sprawą niebagatelną. Mówimy w końcu o zespole, który na zapleczu Premier League wyróżnia się niemal pod każdym względem. Mówimy o klubie, który nie tak dawno znajdował się na granicy upadku.

Narcos po angielsku

W latach 80. i na początku lat 90. XX wieku Luton Town było stałym elementem kolorytu angielskiej piłki. Drużyna nieźle radziła sobie w First Division, regularnie utrzymując się na najwyższym poziomie rozgrywkowym. Słabsze sezony też się zdarzały, lecz "The Hatters" traktowano niemal na równi z takimi markami jak Norwich City czy Coventry City. Swoje robiła też osławiona grupa kibicowska, która w 1985 roku doprowadziła do czegoś, co obecnie jest nazywane "powolną śmiercią angielskiego futbolu".
Mimo tych zamieszek oraz zaangażowania Margaret Thatcher w walkę z "kibicami", jeszcze w sezonie 1991/92 Luton znajdowało się w elicie. Szczęście dobiegło jednak końca. W rzeczonym sezonie klub nie radził sobie już tak dobrze. Ostatecznie zajął dopiero 20. miejsce i spadł z ligi, w której spędził dziesięć ostatnich sezonów. Dla Luton był to spory cios, ale nie tylko ze względów sportowych lub ambicjonalnych. W najbardziej dobitny sposób ucierpiały finanse - "The Hatters" w ostatnim momencie wypadli z grona założycielskiego Premier League, która zadebiutowała w 1992 roku. Podobny los spotkał wówczas Notts County oraz West Ham United.
"The Hammers", dziś zespół krążący pod wodzą Davida Moyesa wokół TOP6, byli jednak w stanie stosunkowo szybko przepracować ten trudny moment i ostatecznie w Premier League prędko zagrali. Tego samego nie było w stanie osiągnąć Notts County oraz Luton.
Oba te kluby rozpoczęły swoją tułaczkę po niższych ligach, która była przeplatana tylko nielicznymi sukcesami i powodami do euforii. "The Hatters" w nowej rzeczywistości radzili sobie tak źle, że już w sezonie 2001/02 grali na czwartym poziomie rozgrywkowym. A był to tylko początek rozkładu i drogi do bycia jednym z najbardziej niechlubnych rekordzistów angielskiego futbolu.
W 2002 roku klub trafił w ręce Johna Gurneya. Była to historia niezwykła, bowiem biznesmen zapłacił za Luton całe cztery funty. Nie tysiące, nie miliony. Cztery funty - tyle wówczas wystarczyło. Ta śmieszna kwota była spowodowana trudną sytuacją finansową "The Hatters", którzy tracili około 500 tysięcy funtów miesięcznie z powodu upadku "ITV Digital", które transmitowało mecze całej Football League, i które nie było w stanie wypłacić pieniędzy licznym klubom zrzeszonym w jej strukturach.
Właściwych zwrotów nie otrzymali ani abonenci, ani spółki.
Wydawało się zatem, że Gurney ratuje ekipę, która znajduje się w arcytrudnej sytuacji. Z jednej strony tak było, z drugiej zaś Gurney rodził więcej obaw niż powodów do optymizmu. Kontrowersyjny bogacz nie tylko podniósł rękę na szkoleniowca, Joe Kinneara, którego zwolnił mimo popularności i dobrych wyników, ale także miał za sobą głośno komentowaną przeszłość. W 1999 roku oskarżono go o współudział w przemycie blisko pół tony kokainy.
Biznesmen został oczyszczony z zarzutów, lecz wątpliwości nie znikały. Tym bardziej, że w przeszłości Gurney pokazał się z dość despotycznej strony. W swoich rękach miał także Bedford Rugby Club (kupione za jednego funta), gdzie najpierw zwolnił pierwszego trenera, a następnie obciął pensje zawodnikom. W Luton Town również nie planował spokojnych rządów.
Już na samym początku współpracy zapowiedział, że powstanie stadion, który pomieści 70 tysięcy osób. Jego lokacja miała być osobliwa - konstrukcję wzniesioną na palach moglibyśmy podziwiać z poziomu angielskiej autostrady M1. Co więcej, obiekt ten miał być również przystosowany do rozgrywek bejsbolowych i wyścigów Formuły 1. Mówiono także o współpracy z NBA. Efekt tych fantasmagorycznych wizji był oczywisty - efektu nie było.
Było natomiast coraz więcej problemów, także tych finansowych. Już w 2003 roku Gurney chciał przemianować klub na London-Luton FC, podkreślając związek z lokalnym lotniskiem. Pojawiła się także propozycja fuzji z Wimbledonem. Ostatecznie przeciwko właścicielowi obrócili się kibice, którzy zarządzili bojkot i przestali nabywać karnety. Gurney znalazł się wówczas w poważnym kryzysie wizerunkowym, który usiłował rozwiązać na swój osobliwy sposób.
Podsumowaniem tragikomedii związanej z jego panowaniem było głosowanie urządzone przez zarząd "The Hatters". Gurney, który chciał poprawić sytuację finansową klubu i swój PR, zorganizował głosowanie telefoniczne, w wyniku którego fani mieli wybrać nowego szkoleniowca. Koszt połączenia? 50 pensów.
Kandydatów było kilku, lecz ostatecznie grono zawężono do trzech osób. Kinnear - faworyt fanów, Cotterill oraz Newell - faworyt Gurneya.
Kinnear otrzymał 82% głosów, lecz zapowiedział, że nie chce mieć z Gurneyem nic wspólnego. Możliwość współpracy odrzucił też Cotterill. Posadę otrzymał zatem Newell, a Gurney zareagował bardzo w swoim stylu. Uznał, że to właśnie Newell wygrał głosowanie - w końcu zebrał najwięcej głosów z całej listy szkoleniowców, którzy chcieli z nim współpracować.
- Powstał chaos. Tego nie ma, tego nie ma, a Newell jest. Powiedzieliśmy, że ktokolwiek będzie dostępny i się z nami dogada, będzie trenerem. Więc Newell nim będzie - argumentował właściciel.

Niechlubni rekordziści

Problemy jednak rosły i wykraczały daleko poza ramy humoreski. W 2003 roku sytuacja finansowa Luton Town była w ruinie. Gurney obiecywał 300 tysięcy funtów, ale tej kwoty nikt nigdy nie widział. Co więcej, sprawę zaczęła badać Football League, która nie miała jasności co do źródła finansowania "The Hatters". Właściciel klubu zatajał bowiem informacje o domniemanym konsorcjum, które go wspierało. Ian King, jeden z brytyjskich dziennikarzy, uważa, że taka spółka nigdy nie istniała.
Istniały natomiast kolejne protesty kibiców oraz kary nałożone przez EFL. Luton Town otrzymało zakaz transferowy, natomiast fani ponownie zbojkotowali kupno karnetów. Cel tego działania był prosty - chciano wykurzyć Gurneya za wszelką cenę. Ten jednak nie zamierzał się poddać.
- Jeśli kibice oczekują, że odejdę z Luton bez niczego, upewnię się, że nie będzie z czego odchodzić - rzucił biznesmen.
Było to jedynie machanie szabelką. Wspólne działanie sympatyków "The Hatters" zrzeszonych w ramach oficjalnego stowarzyszenia, doprowadziło do przejęcia klubu z rąk Gurneya i umieszczenia spółki w zarządzie komisarycznym. Ten ryzykowny manewr się opłacił - Luton przetrwało, sprzedało kilka tysięcy karnetów i ostatecznie zostało kupione przez grupę Billa Tomlinsa, byłego prezesa klubu.
Szczęście nie może jednak trwać zbyt długo. W sezonie 2005/05 Luton grało już w Championship, zajęło nawet 10. miejsce. Ponownie jednak właściciel klubu znalazł się na cenzurowanym władz angielskiej piłki. FA wykrył nieprawidłowości w opłacaniu agentów przez partnera biznesowego "The Hatters". To spowodowało, że Tomlins opuścił swoje stanowisko, natomiast klub ponownie trafił pod skrzydła zarządu komisarycznego. A na boisku wiodło się coraz gorzej.
Luton Town ponownie zostało uratowane przez kibiców, którzy tym razem utworzyli Luton Town Football Club 2020. Udało się wyciągnąć klub z administracji, ale problemy nie zniknęły niczym mydlana bańka. Przed sezonem 2008/09 "The Hatters" odjęto aż 30 punktów. Ukarano ich za wspomniane już nielegalne płatności (-10 "oczek") oraz nieosiągnięcie korekty wartości kredytowej (-20 "oczek). To była, jest i prawdopodobnie będzie największa redukcja punktowa w historii angielskiego futbolu.
W 2008 roku była zaś dla Luton podpisaniem długoterminowego kontraktu z piłkarską śmiercią. "The Hatters" nie mieli wówczas prawa utrzymać się w League Two i chociaż walczyli bardzo dzielnie, na koniec sezonu od bezpiecznego miejsca dzieliło ich aż 15 punktów. Luton Town trafiło wówczas do piątej ligi angielskiej i skończyło swój 89-letni związek z czterema najwyższymi ligami.

Zmiana warty

Kibice mają jednak tę dziwną przypadłość, że nie zostawiają swojej drużyny nawet w największej potrzebie. Ba! Oni właśnie wtedy scalają wszystkie wartości, które stanowią fundamenty danego zespołu. Tak też było w wypadku Luton Town, które odrodziło się niczym feniks z popiołów właśnie dzięki swojej niezwykłej społeczności.
We wspomnianym już sezonie 2008/09 "The Hatters" spadli z League Two, ale... wygrali Football League Trophy. Był to niezwykle osobliwy przypadek - w kolejnej edycji pucharu Luton nie mogło bronić swojej zdobyczy, ponieważ formalnie nie znajdowało się w strukturach Football League. Złożono w tej sprawie odwołanie do FA, lecz zażalenia ponownie zostały odsunięte i ponownie skonsolidowały grupę, która - niczym Phil Collins w 1981 - zamierzała odbudować coś mimo wszystkich przeciwności.
W kolejnych latach bardzo ostrożnie podchodzono do klubowych finansów. Sprzedano właściwie każdego piłkarza, który potrafił kopnąć futbolówkę na tyle prosto, że ktoś był w stanie za niego zapłacić. Kadrę uzupełniano zawodnikami pochodzącymi z wolnych transferów oraz wypożyczeń. Efekty były dobre, ale nie rewelacyjne - "The Hatters" konsekwentnie potykali się na ostatniej prostej. Zajmowali kolejno 2., 3., 5. i 7. miejsce, a awans zawsze przechodził im koło nosa.
Przełamanie nastąpiło dopiero w sezonie 2013/14, gdy klub prowadził John Still. Doświadczony szkoleniowiec miał już wówczas status legendy w środowisku, głównie za sprawą swojego dziewięcioletniego pobytu w Dagenham & Redbridge. Ukochaną drużynę opuścił dopiero w wyniku kłótni z zarządem, który bez jego zgody sprzedał Dwighta Gayle'a do Peterborough (na ten moment Gayle ma za sobą siedem sezonów i 26 goli w Premier League).
W nowym klubie Still z miejsca odniósł sukces - zagwarantował Luton powrót na salony Football League. Jego zespół był najlepszy w rozgrywkach piątej ligi, którą wygrał z przewagą 19 punktów nad drugim Cambridge United. "The Hatters" strzelili wówczas 102 gole i zdobyli 101 punktów.
Jednym z współautorów tamtego sukcesu był Pelly Ruudock Mpanzu. Pomocnika początkowo wypożyczono z West Hamu United, lecz ostatecznie udało się skłonić "The Hammers" do sprzedaży gracza. Dla Luton Town był to strzał w dziesiątkę, ponieważ po ośmiu latach od tamtych wydarzeń Mpanzu nadal jest w klubie i dzielnie walczy o kolejny awans. Tym razem do Premier League.

Bo liczy się pomysł

Gdy nowi właściciele przejmowali "The Hatters" i ratowali ich przed ostatecznym upadkiem, postawili sobie jedno zadanie. Głównym celem nie jest robienie wszystkiego w ekspresowym tempie, lecz niedopuszczenie do sytuacji, w której klub znowu znajdzie się nad finansową przepaścią.
W związku z tym w kolejnych latach po awansie do League Two Luton Town nie szarżowało z transferami. Bez większych skrupułów oddawano największe gwiazdy, polepszając tym samym stan kasy na Kenilworth Road. Z drużyny odszedł między innymi bramkostrzelny Andre Gray, za którego Brentford zapłaciło około 625 tysięcy funtów. "The Hatters" zarobili wówczas 600 tysięcy.
Odejścia gwiazd nie były jedynymi pożegnaniami. W końcu za współpracę podziękowano także Stillowi, którego drużyna utknęła na czwartym poziomie rozgrywkowym. 8. i 11. miejsce przyjęto ze spokojem, ale jednocześnie uznano, że tę grupę zawodników stać na coś więcej. Postanowiono zatem związać się z Nathanem Jonesem, który - co kolejny raz pokazuje skalę odwagi i pomysłowości włodarzy Luton - nie miał wtedy żadnego doświadczenia w byciu trenerem pierwszego zespołu.
Na efekty pracy Jonesa nie trzeba było długo czekać. W sezonie 2016/17 Luton było 4., natomiast rok później kończyło rozgrywki na drugim miejscu i przyklepało awans do League One. W osiągnięciu tego sukcesu pomagała polityka transferowa klubu, która dostosowywała się do sytuacji. Jones - stawiający pierwsze poważne kroki w trenerce - potrzebował zawodników z doświadczeniem w niższych ligach. W związku z tym ściągnięto między innymi Danny'ego Hyltona oraz Jamesa Collinsa, którzy z miejsca stali się gwiazdami "The Hatters" (Hylton nadal gra dla Luton).
O ile jednak sukces w League Two był rzeczą, na którą po prostu czekano, o tyle zdominowanie rozgrywek League One zostało okrzyknięte sensacyjnym. Ponownie ekipa z Kenilworth Road zadziałała wbrew rozsądkowi mądrych głów - główny architekt sukcesu, Nathan Jones, został bowiem przechwycony przez drugoligowe Stoke City. Walijczyka zastąpił Mick Hardford, który dokończył dzieła swojego poprzednika i wywalczył awans do Championship.
Anglikowi, który jest swoistą legendą "The Hatters", nie było jednak dane powalczyć na zapleczu Premier League. Pracę otrzymał Graeme Jones, który, podobnie jak Nathan Jones, nie miał wcześniej nic wspólnego z samodzielnym prowadzeniem zespołu. Tym razem jednak ryzyko nieomal zakończyło się katastrofą. Otóż sezon 2019/20 dla Luton Town ratował Nathan Jones, którego włodarze "The Potters" zdołali już bezceremonialnie wyrzucić ze swojego klubu.
I chociaż w tej wyliczance Jonesów można się pomylić, trudno odmówić zarządowi "The Hatters" jednej kwestii - oni zawsze mają pomysł. Przez wzgląd na swoją historię zdają się być przygotowani na wszystkie scenariusze. Ich opowieść to dowód na to, że w obecnym świecie futbolu mamy jeszcze miejsce na nieprzyzwoity romantyzm, o ile jest on podparty zdroworozsądkowym myśleniem.

Rzecz ludzi

Angielscy eksperci szacują, że budżet Luton Town jest ponad pięć razy mniejszy niż środki, którymi dysponują Fulham oraz Bournemouth. Zgodnie z danymi portalu "Capology.com" najlepiej opłacanym zawodnikiem "The Hatters" jest obecnie Henri Lansbury. Anglik inkasuje nieco ponad 10 tysięcy funtów tygodniowo i jest gdzieś w trzeciej setce zawodników Championship pod względem zarobków.
Kolejnym dowodem na mocne powstrzymywanie wodzów fantazji są wydatki transferowe Luton. W całej historii tego klubu tylko raz (sic!) przekroczono kwotę jednego miliona funtów za piłkarza. W 2019 roku Rijeka sprzedała Simona Slugę za około 1,3 miliona funtów. Chorwat spędził w Anglii trzy udane lata i odszedł do Łudogorca Razgrad za 500 tysięcy funtów, chociaż jego kontrakt wygasał za sześć miesięcy. Kolejnym małym mistrzostwem było umieszczenie atrakcyjnych bonusów - jeśli Bułgarzy wejdą do Ligi Mistrzów, a Sluga zaliczy w niej występ, Luton de facto zarobi.
To jednak żadna nowość, bo "The Hatters" regularnie nakręcają dobre wyniki sprzedażowe. Wciąż przyświeca im myśl - kup tanio, sprzedaj drogo. Lata temu ubili świetny interes na Andre Grayu, lecz obecnie lista znacznie się wydłużyła. Znajdują się na niej między innymi Cameron McGeehan (do Barnsley; zysk ~1 mln funtów), Jack Stacey (do Bournemouth; ~4mln funtów) oraz wychowanek James Justin (do Leicester City; ~6,5 mln funtów).
Na tak wyjątkowych fundamentach Nathan Jones zdołał zbudować klub, który w tym sezonie Championship okazał się konkurencyjny dla całej stawki. Wydawało się, że przez wzgląd na swoją praktykę oraz powierzenie faktycznej decyzyjności w ręce kibiców, którzy mają choćby prawo do zawetowania pomysłów zarządu, Luton Town jest skazane na bycie średniakiem. Intrygującym, ale średniakiem, który nie przeskoczy pewnego pułapu.
Teraz jednak marzenia nabierają realnych kształtów. To już nie jest myślenie życzeniowe, lecz poważna szansa na to, by powalczyć o awans do Premier League. Na dwie kolejki przed końcem sezonu "The Hatters" są na piątym miejscu w tabeli i mają dwa punkty przewagi nad siódmym Boro. Do zapewnienia sobie udziału w barażach potrzebują tylko dwóch punktów w meczach z Fulham oraz Reading, jednak mniejsza zaliczka też może okazać się wystarczająca.
Ten niewielki klub - którego stadion mieści nieco ponad 10 tysięcy kibiców - już zapisał jedną z najbardziej spektakularnych kart w dziejach wyspiarskiej piłki, lecz to nie musi być koniec. Luton Town pokazało, że na boisku jest równie zgrane, jak na trybunach Kenilworth Road. A pod tym względem należy rozpatrywać ich jako element ścisłej angielskiej czołówki.
Koniecznie obejrzyjcie poniższy filmik, koniecznie poczujcie ten klimat, który wylewa się hektolitrami z każdego metra infrastruktury.
Niektórzy ludzie mogą dziwić się, gdy widzą zaangażowanie społeczeństwa w budowanie Luton Town. Abstrahując od tego, że w Anglii tego rodzaju terytorialność i poświęcenie są rzeczą często spotykaną, Luton Town stanowi dla wielu ludzi coś więcej niż klub. Ten wyświechtany frazes ma w tym wypadku rację bytu, nie zakłamuje bowiem rzeczywistości w najmniejszym calu.
Mówimy wszak o drużynie, która nie tylko jest tworzona przez kibiców, ale jest też tym kibicom dedykowana. "The Hatters" regularnie walczą z islamofobią, homofobią czy rasizmem, które stanowią realny problem dla podlondyńskiego miasteczka. Być może na awans do Premier League podopieczni Jonesa nie są jeszcze gotowi, być może nigdy tak naprawdę nie będą. Jeśli jednak idzie o to, co dzieje się na trybunach, Luton Town zdecydowanie gra w najwyższej lidze. A to zawsze pozwala wierzyć mocniej.
Źródła informacji niewymienione w tekście:
- Luton are proof that clubs can survive huge points deductions - Ian King,
- Trouble at the top - BBC,
- The Remarkable Rise of Luton Town - HITC Sevens,
- Luton Town: A club left to rot - now pushing for the Premier League - Nancy Frostick.

Przeczytaj również