Obsesja, która prowadzi do katastrofy. Zanim Juventus Turyn spadnie w przepaść, musi zwolnić Sarriego

Obsesja, która prowadzi do katastrofy. Zanim Juventus spadnie w przepaść, musi zwolnić Sarriego
Bukharev Oleg/shutterstock.com
Klątwa i obsesja - dwa rzeczowniki, z którymi ludzie „Starej Damy” utożsamiają się z każdym nieudanym sezonem w Europie. Obserwowanie, jak drużyna zdobywa kilogramy srebra z krajowych rozgrywek, stało się rytuałem. Problemy piętrzą się, gdy trzeba udowodnić siłę wśród najlepszych na Starym Kontynencie. Zamiast racjonalnego planu widzimy chaotyczne decyzje, a w konsekwencji pogoń za własnym ogonem. Juventus traci nie tylko czas, ale też styl, wychowanków i masę, masę pieniędzy.
Ostatnio zmagania „Bianconerich” w Lidze Mistrzów przypominają historię z „Moby Dicka”. Nieustanny pościg za białym wielorybem owładniętego szaleństwem dowódcy, chwile nadziei, decydujące podejście i znów porażka. W kapitanie Ahabie odnajdzie się dziś każdy sympatyk Juventusu. Za każdym razem, gdy rozpoczyna się faza pucharowa, rzuca wszystkie swoje środki do zgarnięcia srebrnego trofeum z wielkimi uszami, ale nadal nie starcza sił.
Dalsza część tekstu pod wideo
Przed rozpoczęciem sezonu 2018/19 w Turynie gruchnęły nieprawdopodobne wieści: Cristiano Ronaldo podpisał czteroletni kontrakt ze „Starą Damą”. Nową wielką nadzieję uważano za ostatni element układanki w dążeniu klubu do europejskiego marzenia. Podpisanie umowy z piłkarzem, którego nazywają „Mr. Champions League” miało sens. Osłabić przeciwników i podbić konkurencję na Starym Kontynencie. Co mogło się nie udać?
Fani turyńczyków wkrótce zaufali Portugalczykowi, tej samej gwieździe, która zadała im ból w finale Ligi Mistrzów w 2017 roku w Cardiff i rok później w ćwierćfinale. Ale kiedy uwierzyli, że ich zespół może podnieść trofeum Ligi Mistrzów, znów spotkał ich zawód. Ponownie pękło im serce. Na nic te 117 milionów euro, klątwa jak wisiała, tak wisi niezmiennie. Już 24 lata.

Włoski bajzel

Przez kilka lat Juventus postrzegano jako doskonały przykład tego, jak należy prowadzić najlepszy europejski piłkarski klub. Zmonopolizowali krajowy rynek, kładli łapy na najbardziej błyskotliwe talenty z Serie A, upewniając się też, że za każdym razem ustawią się na pierwszym miejscu w kolejce do dowolnej potencjalnej gwiazdy. Zdominowali też niszę wypełnioną piłkarzami z wygasającymi kontraktami. Ramsey, Rabiot, Can - to tylko ostatni z pokaźnej puli zawodników, za których nie musieli zapłacić ani eurocenta.
To pomysł na zrównoważony projekt, który wielu chciało powielić. I choć zapewniał kolejne Scudetto, Puchar Europy wciąż pozostaje sferą niespełnionych marzeń. Im dłużej klub czeka, tym bardziej jest zdesperowany i wyłamuje się ze swojej w pocie czoła prowadzonej polityki transferowej, dokonuje dziwnych, czasem nielogicznych ruchów.
Przykład z Leonardo Bonuccim, 31-letnim obrońcą, ściągniętym na Allianz zaledwie 12 miesięcy po tym, gdy zmuszono go do przeprowadzki do AC Milan. A Gonzalo Higuain? Sprowadzony za olbrzymie pieniądze, 90 milionów euro, rzadko zawodził w Piemoncie i raczej nie schodził poniżej pewnego poziomu. Nagminnie wypychany do Milanu, a później do Chelsea, wrócił, ale tylko po to, by zaraz opuścić Italię i wylecieć do ojczyzny. Czy ktoś potrafi odczytać sens podobnych działań? Jak to umacnia kadrę? Co mówi o ludziach kreślących długoletnie perspektywy dla klubu?

Cudze chwalą, swoich usuwają

Przed nowymi rozgrywkami działacze „Starej Damy” ponownie sięgnęli głęboko do kieszeni. Za sporą gotówkę kupili Matthijsa de Ligta, typowanego do szefowania defensywie przez długie lata, wzmocnili obie flanki obrony Danilo i Lucą Pellegrinim (który chwilowo jeszcze będzie terminował w Cagliari), ale nadal nie daje się zauważyć postępu. Postępu, którego można oczekiwać po drużynie wydającej w ciągu ostatnich pięciu lat prawie miliard euro (według „La Gazzetta dello Sport” - dokładnie 913 mln).
Sprowadzanie obcej materii weszło „Bianconerrim” tak w krew, że zupełnie zapomnieli o czymś, co przez lata było oczkiem w głowie rządzących turyńskim klubem. Wychowankowie. Obecnie jedynym adeptem akademii w szerokiej kadrze pozostaje Carlo Pinsoglio, trzeci bramkarz, więc jego wpływ na drużynę nie jest nawet marginalny. Reszcie pokazano drzwi.
Wśród takich wygnańców bez trudu można wskazać Moise Keana, jednego z najbardziej ekscytujących talentów we włoskim futbolu, który, gdy dostawał szanse w „Starej Damie”, wykorzystywał je. Zamiast stopniowo wprowadzać nastolatka do dorosłego składu, postawiono na nim krzyżyk i rzucono na głęboką wodę do szalenie wymagającej Premier League. Z jakiego powodu? Za cenę czego? Odpowiedź nasuwa się sama: tylko po to, by generował pieniądze, które będzie można wydać na kolejnych importowanych graczy.
W momencie, gdy Cristiano Ronaldo zakończy przygodę z “Juve”, można byłoby użyć napastnika w pełni ukształtowanego, świetnie zorientowanego w strukturze klubu i gotowego na wymagający sezon na wielu frontach. Tymczasem, to pewne, turyńczycy dopiero będą szukać takiego materiału na rynku transferowym. To się nazywa marnotrawienie potencjału.
Powoli dochodzimy do problemu numer jeden. Największe zmiany zaszły na ławce trenerskiej.

Miał być Sarriball, jest zimny prysznic

Od kiedy Maurizio Sarri został mianowany nowym szkoleniowcem latem ubiegłego roku, nie dostarczył wielu dowodów na słuszność tej decyzji. Oczekiwano znacznie więcej. Fani, przyzwyczajeni do dominacji w Serie A, przed przerwą musieli drżeć o pierwszą pozycję w tabeli i liczyć, że Lazio oraz Inter sami złapią zadyszkę i pogubią punkty.
Zespół przechodził w styl diametralnie odmienny od tego, jaki prezentował przez ostatnie pięć lat. Juve straciło wiele cech związanych z prowadzeniem drużyny przez Massimiliano Allegriego, nie zyskując wielu tych, które przychodzą do głowy od razu, gdy myślimy o Maurizio. Sarriball? Były przebłyski, jak w Derby d’Italia przeciwko Interowi, ale w gruncie rzeczy powodów do optymizmu ubywało wraz z każdym miesiącem.
Mówi się, że Juve stoi nad przepaścią i zastanawia się, czy zrobić krok naprzód. Prosto w urwisko. Tak się może stać, gdy zdecyduje się na sprzedaż Miralema Pjanicia, o którego zabiega Barcelona. Z początku, Sarri był wielkim zwolennikiem talentu Bośniaka. - Jeśli mnie zapytasz o opinię, chciałbym zobaczyć, jak dotyka piłkę 150 razy na mecz - mówił podczas swojej prezentacji 11 miesięcy temu. Teraz pomocnik stoi w obliczu egzystencjalnego kryzysu w Turynie.
Od jednego z najbardziej zaufanych generałów u Allegriego do całkowicie pominiętego w planach jego następcy. Od przełomu roku stało się jasne, że Pjanić nie jest długoterminowym rozwiązaniem dla trenera Juventusu. Argumenty? Zbyt drobny, aby narzucić sobie rolę defensywnego pomocnika, zbyt wolny, aby wypuścić sobie piłkę i za nią pognać i niewystarczająco atletyczny, żeby walczyć z obrońcami w dalszych strefach boiska. Wystarczająco jednak dobry, żeby otwierać listę Barcelony wśród zawodników, którzy mogliby zastąpić Sergio Busquetsa i wspomóc jeszcze nie zawsze dobrze radzącego sobie Frenkiego de Jonga. Taki paradoks.
O ile Juventus nie będzie w stanie wygrać Ligi Mistrzów w czasie pobytu Cristiano Ronaldo (a ma na to jeszcze dwa lata), ten eksperyment zostanie uznany jako kosztowna katastrofa, a naprawienie spowodowanych szkód zajmie lata i raczej wydłuży, a nie skróci drogę do upragnionego trofeum. Zaczną cierpieć nie tylko w Europie. Bardzo możliwe, że ich status zacznie być podważany również w kraju. Zwłaszcza, jeśli okaże się, że rozwój Lazio nadal jeszcze nie dotknął sufitu, a Antonio Conte ze swoją paczką w Interze ponownie pokaże, jak świetnie potrafi wskrzeszać umarłe projekty.
Co wtedy? Prawdopodobnie znowu zobaczymy twist ze wznowieniem projektu, który wyglądał idealnie do momentu, w którym zaczęli majsterkować, próbując zapewnić sobie krótkoterminowy sukces. Ale żeby wrócić do punktu wyjścia trzeba jak najszybciej wyciąć zainfekowane chorobą tkanki. Dymisja Sarriego byłaby początkiem „nowej normalności”.
Tobiasz Kubocz

Przeczytaj również