Od maminsynków do chluby włoskiego futbolu. Jak bracia Inzaghi zamienili się rolami

Od maminsynków do chluby włoskiego futbolu. Jak bracia Inzaghi zamienili się rolami
Antonio Balasco, Marco Cannoniero/shutterstock.com
Jeden niezwykły w polu karnym, goleador, maszynka do strzelania goli. Drugi? Fantastyczny mentor, taktyk i człowiek z ponadprzeciętną charyzmą. Obaj zasłużyli na powszechne uznanie od wielu lat będąc na świeczniku we Włoszech, kraju żyjącym z piłki. Filippo i Simone – bracia trzymający się osobno, z innymi talentami, lecz ciągle z tą samą pasją do futbolu.
Historia zaczęła się w pewnej rodzinie z wioski San Nicolo, położonej kilkanaście kilometrów od Piacenzy. 46 lat temu Marinie Inzaghi (to również i o niej historia) urodziło się dziecko. Chłopiec. Zostało ochrzczone jako Filippo. Trzy lata później kobieta urodziła mu brata Simone. Nim jeszcze mały „Simo” skończył osiem lat, już kapitanował wiejskiej drużynie swojego starszego brata.
Dalsza część tekstu pod wideo
A jednak, mimo wyraźnych zdolności przywódczych, to „Pippo” zrobił większą karierę piłkarską. Te „miękkie umiejętności” pomogły w karierze Simone, ale dopiero kilkanaście lat później. Do tego jeszcze dojdziemy.

Mamma mia!

Bracia wyrośli na wysokich chłopców o cienkich włosach i niezwykłym talentem do strzelania goli. Obaj zostali zawodowcami, lecz kiedy “Pippo” dotarł prawie na sam szczyt, do Juventusu, młody Inzaghi wciąż tkwił w trzeciej lidze. Potem los uśmiechnął się też i do niego, podpisał umowę z lokalnym klubem Piacenza, zdobył dla niej 15 bramek w Serie A, a następnie dołączył do wspaniałego w owym czasie Lazio.
Byli sławni, zgadza się, ale nie w połowie tak sławni jak ich mama. Każdego dnia dawała wywiady dla któregoś z dużych włoskich dzienników. Kiedy chłopcy opuścili dom, typowa matka-Włoszka wybrała dla nich gospodynie, którym najpierw zrobiła casting – jej synami mogły się opiekować tylko najlepsze kobiety.
To i tak mało, bo Marina, gdy “Pippo” mieszkał w Turynie, przyjeżdżała do niego co weekend, by zrobić pranie i zakupy. Przynosiła synom niedzielny lunch. „Uwielbiają każdy rodzaj gotowanego przeze mnie jedzenia, od tortellini po cannelloni” – zwierzała się mediom.
Tajemnicą poliszynela jest, czy to to właśnie nie „Madre Marina” przeszkodziła w dalszym rozkwicie kariery Filippo – ten sam przyznawał, że odrzucił oferty z Manchesteru United, Chelsea i Atletico. „Moja mama wie, jak dla mnie gotować. Gdybym wyjechał za granicę, nie cieszyłbym się z jej posiłków” – mówił pół-żartem, pół-serio.
To teoria spiskowa. Wszyscy kibice też pamiętają, że Pippo był napastnikiem dosyć jednowymiarowym, lisem pola karnego, nieprzydatnym w akcjach innych niż przystawieniem ostatecznego stempla, wbicia prostej piłki do siatki. A to i tak wtedy, gdy nie znalazł się akurat na pozycji spalonej.
Do historii najlepszych piłkarskich wypowiedzi wszedł bowiem cytat Sir Alexa Fergusona, który przecież nigdy z Inzaghim nie miał do czynienia. Słynny Szkot miał bowiem stwierdzić o Pippo, że „ten facet na spalonym to już się urodził”.

Z boiska na ławkę

Sytuacja się nieco zmieniła, gdy bracia zakończyli całkiem udane kariery zawodnicze i zajęli się trenerką. Także u ich rodziców. Giancarlo, ojciec, nie pali od poniedziałku do piątku. Gdy jednak nadchodzi weekend, zaciąga żaluzje, nalewa sobie „amaro”, włoski likier ziołowy, rozkłada się na kanapie i włącza telewizor.
Do każdego meczu wypala co najmniej dwadzieścia papierosów. Chyłkiem, bo żona tego nie lubi i każe synom strofować krnąbrnego ojca. „Bardziej cierpię teraz, gdy obaj są trenerami” – wyjawia dziennikarzom senior rodu Inzaghich.
Wygląda na to, że matka musiała z nimi poważnie porozmawiać, ponieważ bracia robią wszystko, co w ich mocy, aby oglądanie futbolu było jak najmniej stresujące dla papy. Zamiast sączenia likierku, Giancarlo może swobodnie otwierać szampana, choć byłoby to na przekór włoskim przesądom, według których przedwczesne świętowanie przynosi pecha.
Jego dzieci idą w swoim fachu jak burza, żaden z nich, ani Simone w Lazio, ani “Pippo” w drugoligowym Benevento nie przestaje wygrywać, od listopada łącznie stracili tylko dwa punkty.
Rok po rozczarowujących wynikach i zwolnieniu z Bolonii, starszy z braci szybko wskrzesił karierę szkoleniową u „Czarownic”, które w rekordowym czasie, błyskawicznie zapewnią sobie powrót do włoskiej ekstraklasy. Trudno przypuszczać, by ktoś mógł zatrzymać ekipę mającą 16 punktów zapasu nad trzecią pozycją, niedającą awansu.
„Jestem szalenie zakochany w tym zawodzie. Lubię w tym wszystko. Dla mnie nie ma znaczenia, czy pracuję w Serie A czy Serie C. Pragnę tylko robić to, co kocham” – wyjawia obecny trener Benevento.
Nie spodziewano się chyba we Włoszech, że los może się tak bardzo odmienić. Będąc bardziej dyskretnym i pewnie mniej utalentowanym graczem, to jednak Simone okazuje się być lepszą „miotłą”. Jego CV mówi samo za siebie.
Jako trener Lazio (jedynej zresztą drużyny, jaką prowadził) wygrał dwa razy Coppa Italia i dwa Superpuchary, ostatni nie tak dawno przeciwko Juventusowi, gdzie w składzie dowodzi Cristiano Ronaldo, a ten nie zwykł często przegrywać finały.
„Simo” przeżywa swoje najlepsze lata. Niedawno świętował 120. rocznicę powstania klubu z dziesiątą z rzędu wygraną, później przyszło jedenaste zwycięstwo. Passa mistrzowskiej drużyny Svena-Gorana Erikssona z 2000 roku (gdzie niebanalną rolę Simone odegrał jako piłkarz) została pobita. Zapytany, ile obecnemu Lazio brakuje do Interowi i Juventusowi, Simone, największy „elegancik” w lidze, odpowiedział: „Niewiele”. W istocie. Do mediolańskiej drużyny znajdującej się na drugim miejscu dzielą ich tylko dwa oczka.

Bossowie wybrali Inzaghich

Bracia mieli różne drogi do ławki trenerskiej. Simone wcześniej przez cztery lata szkolił młodzików i musiał wygrać z nimi kilka turniejów, zdobyć trochę trofeów, by zainteresował się nim ekscentryczny właściciel Lazio – Claudio Lotito. Przejęcie seniorskiej drużyny i tak nastąpiło w bólach po skandalu z udziałem Marcelo Bielsy, który zrezygnował z prowadzenia rzymskiej ekipy po… dwóch dniach.
Od tamtej pory młodszy z rodzeństwa był ulubioną ofiarą frustracji Lotito.
„Ciągle ci mówię, to ja decyduję, ty nie decydujesz. Wiecznie narzekasz! Masz skład dziesięć razy lepszy od innych i udajesz, że tego nie rozumiesz! Pomyśl o byciu trenerem!” – takie nagranie zamieścił dwa lata temu „Il Messagero”, a cała Italia współczuła Inzaghiemu pracy.
„Super Pippo” miał za to wydeptaną ścieżkę i nieco bardziej komfortowe warunki, choć też trafił na, powiedzmy sobie, skomplikowanego szefa – Silvio Berlusconiego. Jego Milan grał paskudną piłkę i przybycie Filippo niewiele wniosło. Mimo niekorzystnych wyników, chroniła go Barbara, córka wielkiego magnata.
Znana jest historia, gdy były premier Włoch po prostu wchodził do szatni przed meczem i krzyczał do piłkarzy „Ataccare! Ataccare!” (Atakować! Atakować!), a następnie kazał zdumionemu trenerowi powtarzać za nim.
Ex-zawodnik utrzymał się w siodle i tak wystarczająco długo, został zwolniony dopiero po zakończeniu sezonu, kompromitującego dla Milanu, który zajął dopiero dziesiąte miejsce. Od tamtej pory ze zmiennym szczęściem krąży pomiędzy Serie C (Vicenza), a Serie A (Bologna), a prawdziwe katharsis przeżywa w Benevento.
W przyszłym sezonie – to niemal pewne, będziemy świadkami bratobójczego starcia, a w kolejnych – kto wie – może „Fratelli Inzaghi” całkowicie zdominują ligę? Pozostaje trzymać kciuki za tatę piłkarzy i zazdrościć mu takich emocji.
Tobiasz Kubocz

Przeczytaj również