Ogrywali City, bili się z Juventusem. Tamten Lech był jedną z najlepszych drużyn w historii polskiej piłki

Ogrywali City, bili się z Juventusem. Tamten Lech był jedną z najlepszych drużyn w historii polskiej piłki
Piotr Matusewicz / PressFocus
12 lat temu rozpoczął się być może najlepszy okres w historii Lecha Poznań. „Kolejorz” jako wizytówka Ekstraklasy zapisał się na kartach historii polskiego futbolu dzięki dwóm sezonom w Pucharze UEFA i Lidze Europy. To właśnie do tych sukcesów spróbuje dzisiaj nawiązać ekipa trenera Dariusza Żurawia.
Dwie różne drogi do fazy grupowej. Trzech różnych trenerów. Jeden wspólny mianownik - żądza sukcesu. „Duma Wielkopolski” z okresu 2008-2011 do dziś wspominana jest przez wielu kibiców, nie tylko z Poznania, z nutką nostalgii. Sporo polskich fanów zalicza nawet tamtego Lecha do grona najlepszych drużyn w historii naszej klubowej piłki. Bez wątpienia poznaniacy zaprezentowali się wówczas z dobrej strony na tle naprawdę solidnych europejskich marek. Nie grali kunktatorsko. Starali się zademonstrować ciekawą dla oka, ofensywną piłkę. Bez znaczenia był fakt, czy rywalizowali z odradzającym się Juventusem, czy dopiero wschodzącym na szczyt Manchesterem City. Lech chciał wygrywać. I to naprawdę w wyjątkowym stylu.
Dalsza część tekstu pod wideo

Kluczem piłkarze o poznańskim DNA

Kiedy w 2006 roku w wyniku fuzji z Amicą właścicielem Lecha został Jacek Rutkowski, było wiadome, że od tego momentu „Kolejorz” znów będzie w stanie walczyć o najwyższe laury. To właśnie w tym celu do stolicy Wielkopolski został sprowadzony Franciszek Smuda. „Franz” wraz z prezesem Andrzejem Kadzińskim i dyrektorem sportowym Markiem Pogorzelczykiem wylali wówczas fundamenty pod drużynę, która w przyszłości miała jak równy z równym walczyć nie tylko w polskiej lidze, lecz w całej Europie.
- Ten zespół był budowany od 2006 roku. Do Poznania ściągnięci zostali piłkarze o odpowiednim profilu, którzy mieli tego Lecha w sercu. Ta kombinacja wychowanków, piłkarzy wcześniej grających w Amice oraz dobrych obcokrajowców okazała kluczem do sukcesów. Ci piłkarze spoza Polski byli wtedy charakterologicznie skrojeni pod Lecha. Dima [Injac] czy Ivan [Djurdjević] mieli w sobie prawdziwe DNA i tożsamość „Kolejorza” - przyznaje Marcin Kikut, obrońca Lecha w latach 2006-2012.
Dzięki czwartemu miejscu w lidze zespół Smudy w sezonie 2008/2009 przystąpił do eliminacji Pucharu UEFA. Po rozprawieniu się w fazie przedwstępnej z Chazarem Lenkoran i Grasshopper Zurych, w spotkaniu I rundy “właściwej” doszło do legendarnego już starcia z Austrią Wiedeń, które przez samych piłkarzy z tamtej drużyny wspominane jest dzisiaj najmocniej.
- Siedziałem wtedy na trybunach, moje kule latały wokół krzesełka, tak to wszystko przeżywałem. Mimo że ze względu na kontuzję oglądałem ten mecz tylko jako widz, emocje towarzyszące temu spotkaniu były ogromne! - opowiada Kikut.
Gol Rafała Murawskiego w 120. minucie spotkania z Austriakami sprawił, że ostatecznie to Lech wszedł na salony europejskiego futbolu. W grupie H zmierzył się wtedy kolejno z AS Nancy, CSKA Moskwa, Deportivo La Coruna oraz Feyenoordem.
- Kiedy w 2008 roku po tym, jak awansowaliśmy do fazy grupowej, eksperci nie dawali nam zbyt dużych szans na wyjście z grupy. Myślę też, że takim ważnym meczem był ten z Feyenoordem [wygrany przez „Kolejorza” w ostatniej kolejce 1:0], po którym to właśnie wywalczyliśmy historyczny dla Lecha awans do fazy pucharowej - wspomina Jakub Wilk, skrzydłowy Lecha w latach 2005-2013, który w tamtym spotkaniu przeciwko Holendrom rozegrał pełne 90 minut.

„Kikut, rany boskie!”

Lechowi udało się ostatecznie wyjść z grupy z trzeciego miejsca i w 1/16 finału trafił na Udinese. „Zebry” w tamtym czasie były zespołem z naprawdę klasowymi piłkarzami w składzie, takimi jak Alexis Sanchez czy Fabio Quagliarella. Mimo to w pierwszym meczu „Kolejorz” zdołał zremisować u siebie z Włochami 2:2. W rewanżu do przerwy prowadził. Po niej jednak na boisko wyszła już zupełnie inna drużyna, która koniec końców musiała uznać wyższość przedstawiciela Serie A. Ten wygrał 2:1, a do historii przeszedł kiks w doliczonym czasie gry właśnie jednego z naszych rozmówców.
- Przede wszystkim byłem w dużym szoku, kiedy usłyszałem, że wchodzę za obrońcę [Grzegorza Wojtkowiaka]. My przecież wtedy potrzebowaliśmy tego drugiego gola. Wejście nieprzygotowanego zawodnika w końcówce, a musimy pamiętać, że ja byłem wtedy kompletnie nieograny, było chyba jednak błędem. Oczywiście nie chcę w ten sposób się usprawiedliwiać, ale mówię to z perspektywy trenera, którym później przez moment byłem. Sam błąd to chwila nieuwagi, złe przyjęcie, dynamiczne podejście przeciwnika, odbiór i cała reszta konsekwencji. Miałem wtedy duży żal do siebie i byłem na siebie wściekły. Takich błędów nie można popełniać w meczach o tak dużą stawkę. Jak pokazała jednak historia, nie był to ostatni raz, kiedy miałem jakieś kłody pod nogami, ale na szczęście zawsze je pokonywałem - zapewnia Kikut.
Lech z dzisiejszej perspektywy dokonał wtedy rzeczy naprawdę niesamowitej. Dysponując dość wąską kadrą, potrafił nie tylko wyjść z grupy Pucharu UEFA, ale też zdobyć Puchar Polski. Choć długo przewodził też tabeli ligowej, ostatecznie zakończył rozgrywki na dopiero trzecim miejscu, co w Poznaniu przyjęto z rozczarowaniem.
- Byliśmy świetnie przygotowani fizycznie, ale rzeczywiście potem przez nieco okrojony skład tego poweru zabrakło nam nieco w Ekstraklasie. Trzeba jednak pamiętać, że my przecież właściwie cały sezon graliśmy 14 czy 15 piłkarzami! Mimo to byliśmy w stanie grać na pełnych obrotach przez 120 minut - tłumaczy Wilk.

„Del Piero cieszył się, jakby strzelił Milanowi”

W kolejnym sezonie Lech przegrał walkę o fazę grupową inauguracyjnej edycji Ligi Europy w karnych z Club Brugge. Za to już rok później, jako mistrz Polski, po odpadnięciu z eliminacji Ligi Mistrzów (w których notabene doszło do słynnego „Kotor Show” w meczu z Interem Baku) „Kolejorz” zameldował się w prawdziwie ekskluzywnej grupie LE - z Manchesterem City, Juventusem oraz Red Bullem Salzburg.
I zmagania w niej rozpoczął od prawdziwego widowiska na Stadionie Olimpijskim w Turynie. Po heroicznym boju i hattricku Artjomsa Rudnevsa poznaniacy zremisowali na boisku „Starej Damy” 3:3.
- Nigdy nie zapomnę tego, jak odebrałem piłkę Alessandro del Piero, którego w dzieciństwie traktowałem jako wielkiego idola. Wielu z moich kolegów na podwórku pragnęło zresztą zostać drugim Del Piero i w tych naszych gierkach każdy chciał go tam poniekąd do pewnego stopnia naśladować. A mi dane było przeciwko takiemu piłkarzowi zagrać! - wspomina Wilk.
Również Kikutowi spotkanie w Turynie mocno zapadło w pamięć:
- Niech najlepiej o tym, czego dokonaliśmy podczas tego pierwszego meczu w Turynie świadczy fakt, że gdy Del Piero strzelił nam tego gola na 3:2, cieszył się, jakby zdobył go przeciwko Milanowi. Tak piłkarze Juventusu byli wtedy podrażnieni, co jeszcze bardziej podkreśla nas sukces w tamtym starciu.
Na Półwyspie Apenińskim Lechowi nie udało się wtedy wygrać, ale premierowe zwycięstwo “Kolejorz” odniósł już w drugiej kolejce. W wyjątkowym meczu, inaugurującym zmagania w Europie na nowo otwartym Stadionie Miejskim w Poznaniu, zespół ówczesnego mistrza Polski pokonał 2:0 Red Bull Salzburg.
- Było to spotkanie, kiedy wreszcie mogliśmy zagrać przy pełnym stadionie, czyli przy ponad 40-tysięcznej publiczności. Wielu z nas było przyzwyczajonych do takiego natężenia decybeli, bo przecież przed przebudową stadionu w Poznaniu często na meczach pojawiało się te ponad przynajmniej 25 tysięcy widzów. Ten moment wybiegnięcia na 44-tysięczny stadion, na którym przygotowana jest wspaniała oprawa, bardzo zapadł mi w pamięci - opowiada Kikut.
Właściwie każdy mecz w tamtej edycji Ligi Europy wiąże się z osobną historią. Bo nawet, gdy „Kolejorz” przegrywał, jak choćby w pierwszym spotkaniu na wyjeździe z Manchesterem City (3:1 dla Anglików), to chyba wszyscy do dzisiaj pamiętamy Mateusza Borka wykrzykującego „Tshibamba”. Tak jak i kibice na całym świecie doskonale wiedzą już, co znaczy „Let’s All Do The Poznań”. Taniec sympatyków „Dumy Wielkopolski” właśnie po tym spotkaniu został bowiem podchwycony i rozpropagowany przez fanów City, aż w końcu trafił też do słownika Cambridge.
- Ten mecz w Manchesterze, mimo wyniku, był naprawdę wyjątkowy. Kiedy wychodziłem z tunelu z zawodnikami, popatrzyłem wokół siebie, a tam Emmanuel Adebayor, Yaya Toure czy Joleon Lescott. Wtedy doszło do mnie, że znajduję się w gronie naprawdę mega piłkarzy. Do tego wszystkiego murawa wyglądająca jak stół i przeciwnicy, którzy nie tylko wyglądali, ale też grali na najwyższym poziomie - mówi Wilk.

„Nie mogłem uwierzyć, że to nie wpadło”

Lech z grupy śmierci wyszedł z drugiego miejsca i tym razem w 1/16 finału spotkał się z Bragą. Dwumecz ten rozpoczął się jeszcze lepiej dla „Kolejorza”, bo w pierwszym meczu udało mu się wygrać z Portugalczykami 1:0. W rewanżu, podobnie jak w drugiej połowie w Udine, poznaniacy znowu jednak kompletnie się pogubili. Braga zwyciężyła 2:0, w kolejnej rundzie wyeliminowała sam Liverpool, a zatrzymała się dopiero w finale przegranym z Porto.
Lechowi do awansu do 1/8 znów zabrakło naprawdę niewiele. O krok od zostania bohaterem tamtego dwumeczu był Wilk. Piłka po jego uderzeniu w samej końcówce spotkania w Portugalii odbiła się jednak od poprzeczki bramki gospodarzy.
- Wciąż pamiętam tę sytuację. Po meczu na gorąco wciąż zastanawiałem się, dlaczego to wtedy nie wpadło. Piłka leciała idealnie i sądziłem, że wpadnie perfekcyjnie pod poprzeczkę. Wiadomo, że wówczas przeszlibyśmy Bragę i grali w kolejnej rundzie. To naturalne, że żałuje się takich sytuacji, no ale niestety taka jest właśnie piłka - wspomina.

Piękna przygoda, która musi zostać powtórzona

Okres 2008-2011 Lech ostatecznie zakończył z jednym krajowym pucharem, superpucharem oraz mistrzostwem i dwoma świetnymi przygodami w Europie. Przygodami, w których „Kolejorz” był za każdym razem o krok od jeszcze większego sukcesu.
- To była bardzo piękna przygoda, która nie została zmarnowana, ale na pewno nie była wyciśnięta do końca. Powinniśmy wtedy dołożyć do naszej gabloty jeszcze minimum jeden puchar. Czuję, że ten potencjał był trochę większy, niż ostateczne rezultaty. Wiadomo, że jesteśmy jednak bardzo wymagający, już szczególnie w Poznaniu, więc należy też się cieszyć z tego, co udało się osiągnąć. Kawał pięknej historii, wspaniałych wspomnień i dużej wartości dla Lecha, która procentuje do dzisiaj. Ci chłopacy teraz zdają sobie sprawę, że mogą podążyć tą samą ścieżką co my kiedyś. Myślę, że ta historia pokazuje, że mogą dokonać rzeczy wielkich - uważa Kikut.
- Tej drużynie życzę przede wszystkim wyjścia z grupy. Moim zdaniem jest to możliwe. Chciałbym, żeby przebili też te nasze osiągnięcia w postaci dwóch 1/16 finału, bo koniec końców o to w tym wszystkim przecież chodzi! - dodaje Wilk.
Niech więc dzisiaj wieczorem piłkarze „Kolejorza” nawiążą do tego pamiętnego złotego okresu 2008-2011. To właśnie przede wszystkim w ten sposób, a nie poprzez wielkie transfery, są oni w stanie zapisać się na kartach nie tyle co historii klubu, co w sercach jego kibiców.

Przeczytaj również