"Piłkarz jednego gola". Uratował Manchesterowi United mistrzostwo i przepadł jak kamień w wodę

"Piłkarz jednego gola". Uratował Manchesterowi United mistrzostwo i przepadł jak kamień w wodę
Jaggat Rashidi/shutterstock.com
Natychmiastowe, kierunkowe przyjęcie piłki pietką. Strzał bez zastanowienia ze skraju pola karnego. Z półobrotu, prawą nogą, przy samym słupku. Old Trafford szaleje, jest 93. minuta meczu. Strzeliłeś właśnie na 3:2, pchając swój klub ku tytułowi. W swoim debiucie. W wieku 17 lat. Następnego dnia się budzisz. To nie był sen. I na zawsze pozostanie z tobą. Nazywasz się Federico Macheda. Do końca życia będą pamiętać cię z tej akcji. Ale nigdy nie spełnisz pokładanych w tobie nadziei.
5 kwietnia 2009 roku włoski napastnik osiągnął swój szczyt. Znalazł się w miejscu, w którym chciałby znaleźć się każdy nastolatek, zaczynający przygodę z poważnym futbolem. Rozbudził wielkie oczekiwania, spełniając marzenia kibiców o kolejnym wielkim talencie w barwach „Czerwonych Diabłów”. Napisał historię, dzięki której prawdopodobnie nigdy nie zostanie zapomniany. Niestety, stał się też jednym z największych niespełnionych talentów w historii klubu.
Dalsza część tekstu pod wideo

Start - marzenie

Macheda trafił do Anglii z Lazio już w wieku 16 lat. Od razu zaczął imponować. Najpierw w drużynie U18, potem w rezerwach. Jego smykałka do piłki była niepodważalna, do nauki - niekoniecznie. Jak wyjawił w rozmowie z ESPN w 2017 roku, jedną klasę powtarzał trzy razy. Na boisku wszystko szło za to błyskawicznie.
Szybko wpadł w oko Sir Alexa Fergusona, a Szkot, jak sprawiedliwy ojciec, uwielbiał ufać młodzieżowcom United. 30 marca napastnik strzelił hattricka w meczu z zespołem do lat 21 Newcastle. Zaledwie kilka dni później znalazł się na ławce rezerwowych pierwszej ekipy. Jak się okazało, legendarny menedżer kolejny raz miał niesamowitego nosa.
„Czerwone Diabły” grały z Aston Villą w niedzielę. 22 i pół godziny po Liverpoolu, który deptał im po piętach. „The Reds” pokonali Fulham 1:0 i, mając na koncie jedno spotkanie więcej, znajdowali się przed rywalami. Mistrzowie Anglii, aby powrócić na czoło tabeli, musieli wygrać. W 61. minucie meczu przegrywali jednak 1:2. Ferguson na ławce miał aż pięciu zawodników rezerw. Zszedł Nani, a na boisku pojawił się Federico.
W 80. minucie wyrównał Ronaldo. Dalsze ataki nie dawały skutku. Potrzeba było przebłysku. Nie przyszedł on ze strony genialnego Portugalczyka. Podanie przed polem karnym otrzymał Macheda. Zachował się instynktownie, nie kalkulował. Sprytnym ruchem zwiódł Luke’a Younga i stał się bohaterem kibiców. Ale na tym nie skończył się jego piękny start.
Sześć dni później United grało z Sunderlandem. Scenariusz okazał się podobny. W ostatni kwadrans drużyny wchodziły przy wyniku 1:1. Wtedy „Fergie” znowu posłał w bój swojego kolejnego „złotego dzieciaka”. Minęła minuta, a ten... już wpakował piłkę do bramki, chociaż zrobił to nieumyślnie. Odbił się od niego strzał Michaela Carricka, tym samym myląc Craiga Gordona. Młodziutki napastnik dał „Czerwonym Diabłom” cztery oczka w decydującym momencie sezonu. Bez nich po tytuł sięgnąłby Liverpool.
Dyrektorka szkoły usłyszała o jego popisach z telewizji i wykręciła numer. Zachęciła do podejścia do zaliczenia, które miało „przepchnąć” go do następnej klasy. Zasiadł w sali z 13-latkami i... nie zdał. Żył pięknym marzeniem o futbolu, które powoli stawało się jawą.

Długo tak się nie dało

Po początku niczym z bajki, wiele osób zastanawiało się, jak wysoko zawieszony jest jego sufit. Nastolatek, który prowadzi drużynę Manchesteru United musi mieć świetlaną przyszłość. Skończyło się tylko na nadziejach. W kolejnej kampanii Włoch był wprowadzany stopniowo do pierwszego zespołu. Musiał pogodzić się jednak z rolą zmiennika Wayne’a Rooneya, Dimitara Berbatova czy Michaela Owena. W dziesięciu występach trafił tylko raz. Na Old Trafford spędził zaledwie połowę następnego sezonu - 2010/11. W styczniu odszedł na pierwsze wypożyczenie, które kilka lat później nazwał błędem: do Sampdorii.
Pół roku spędzone w Genui okazało się kompletnie bezowocne. Potem scenariusz się powtórzył. Start sezonu, kilkanaście występów dla United, jeden gol. I znowu wypożyczenie, tym razem do Queens Park Rangers. W Londynie miał pecha, bo przyplątała się kontuzja kostki, która zakończyła jego kampanię już na początku lutego. To był początek końca Włocha na Old Trafford. Już nigdy nie wystąpił w ligowym meczu United.
Szans na odrodzenie szukał jeszcze w Stuttgarcie, Doncaster Rovers i Birmingham City. Najlepsza w karierze kampania - w ostatnim z tych klubów, okraszona dwucyfrową zdobyczą bramkową - nie wystarczyła, aby zaproponowano mu nowy kontakt. Rozpoczął tułaczkę i poszukiwanie swojej piłkarskiej tożsamości. Łatka chłopaka, który strzelił TEGO gola stawała się coraz bardziej wyblakła.

W poszukiwaniu domu

Na początek jednak pomogły znajomości. Rękę do swojego byłego podopiecznego z rezerw United (zresztą nie pierwszego) wyciągnął Ole Gunnar Solskjær, trenujący wówczas Cardiff City. „Zabójca o twarzy dziecka” stołka długo nie utrzymał, a ściągniętemu przez niego napastnikowi odnowiła się kontuzja pleców. Po dwóch przeciętnych sezonach podziękowano Machedzie za współpracę.
Krótkie, nieudane wypożyczenie do Nottingham Forest nic nie zmieniło. Wraz z końcem sezonu 2015/16 rozwiązano jego kontrakt z klubem. Dziewięć lat spędzonych w Anglii, z którą wiązał ogromne nadzieje na rozwój, dobiegło końca. Z wielkiej nadziei stał się ogromnym niespełnionym talentem, popadającym powoli w zapomnienie.
Kilka miesięcy szukał pracodawcy. Trenował z Watfordem, kontaktowało się z nim Brighton. Kontraktu jednak nikt mu nie zaproponował. W końcu odezwał się dyrektor sportowy Novary i tak niedawny “diament” wylądował w średniaku Serie B. W nowych barwach, w ciągu dwóch lat, strzelił zaledwie 11 goli. Zagrał 50 razy. W dziesiątą rocznicę swojego magicznego debiutu był już rezerwowym drużyny z Silvio Piola. Po niej zagrał już tylko dwa razy. W ostatnim spotkaniu strzelił gola i wyleciał z boiska za czerwoną kartkę. I tak skończył się jego powrót do ojczyzny. Nowy dom znalazł jednak niedaleko.

Nie ma czego żałować

Zakotwiczył w Grecji. Dziś, w wieku 28 lat, gra w Panathinaikosie Ateny i jest jednym z najskuteczniejszych zawodników ligi. Zajmuje drugie miejsce w klasyfikacji strzelców, a jego drużyna plasuje się na pozycji, która w normalnych warunkach gwarantowałaby awans do grupy mistrzowskiej.
W końcu znalazł swoje miejsce na ziemi, w którym czuje się dobrze, w którym go doceniono i stanowi o sile zespołu. Liga grecka to z pewnością nie szczyt piłkarskich marzeń, zwłaszcza jeśli do dorosłego futbolu wchodzisz razem z futryną. Macheda jednak nie ma wyrzutów sumienia. Nawet epizod w Sampdorii, który nazwał błędem, uważa za „wartościową lekcję”. Jak sam mówi, każdy czasem się myli i trzeba z tego wyciągnąć wnioski.
We wspomnianej wcześniej rozmowie z ESPN opowiadał, jak po pamiętnym meczu z Aston Villą Sir Alex Ferguson odbył spotkanie z nim i jego rodzicami. Chciał upewnić się, że młodzianowi nie uderzy do głowy „sodówka”, a nastolatek wziął to sobie bardzo do serca. Pracował ciężko, nieustannie i zawsze dawał z siebie wszystko. Wiedział, że jedyny sposób na rozwój to odpowiednie podejście do obowiązków, które nie zawsze wystarcza.
Miał trochę pecha do kontuzji, może nie trafiał do odpowiednich klubów. Trudniejsze okresy były prawdziwą szkołą życia. W najgorszych chwilach wspierała go dziewczyna - niegdyś klasowa prymuska - która przeprowadzała się razem z nim. Chociaż z ogromnego talentu nie stał się światowej klasy piłkarzem, to z nieopierzonego nastolatka stał się mężczyzną. I to dla niego jest równie istotne.
Psychiczne i fizyczne wymagania kariery zawodowego piłkarza są ogromne. Trwały ślad w historii klubu takiego, jak Manchester United, to jednak wystarczająca nagroda za wszelkie wyrzeczenia i mniejsze oraz większe porażki. Myślisz: „Macheda”, widzisz TEGO gola. I tak już pozostanie. Chociaż nie zrealizował pokładanych w nim nadziei, to może z dumą wracać do tej jednej, pięknej chwili.
Co z tego, że to niespełniony talent, skoro zostanie zapamiętany na lata? Niczym Horacy, może powiedzieć „exegi monumentum” - „zbudowałem pomnik”. Pomnik, który, być może, nigdy nie runie. Bo to jedna z najbardziej niesamowitych futbolowych historii. Nawet, jeśli nie potoczyła się tak, jak powinna.
Kacper Klasiński

Przeczytaj również