Polski pomnik w Dortmundzie. Łukasz Piszczek odchodzi z BVB na własnych zasadach

Polski pomnik w Dortmundzie. Łukasz Piszczek odchodzi z BVB na własnych zasadach
Lukasz Laskowski / PressFocus
To było dokładnie takie pożegnanie, jakie Łukasz Piszczek sobie wymarzył. Jedenaście lat spędzonych w Borussii Dortmund udało się spiąć piękną klamrą. Polak odchodzi na emeryturę na własnych zasadach. W ostatnim czasie niezłomnie odpierał namowy na rozegranie jeszcze jednego sezonu. Nie potrzebuje dopisywać nowych rozdziałów, które znaczyłyby coraz mniej. Z wielkiej sceny schodzi jako zwycięzca. Z Pucharem Niemiec w dłoniach. Jego kariera w BVB to konsekwentna praca na status, jakim mogą poszczycić się nieliczni. Status legendy.
Gdy przyjechał do Niemiec, dostał przydomek Herkules. Prześmiewczo, bo ważył tylko 58 kg i jak piłka odbijał się od przeciwników. Potem była już tylko ciężka praca i przemiana w jednego z najlepszych bocznych obrońców ostatniej dekady, którego kusił Real Madryt. Stworzył stały związek z Borussią Dortmund, który na boisku kończy się po ponad dekadzie, ale będzie trwał dzięki postawionej Akademii w rodzinnych Goczałkowicach. Blisko 400 meczów w barwach jednego z największych klubów Europy. Osiem trofeów, a ostatni wywalczony tuż przed metą. Łukasz Piszczek miał karierę, którą trudno było zbudować sobie lepiej.
Dalsza część tekstu pod wideo

Odmówił Mourinho i odchodzi na własnych zasadach

W lutym 2016 roku Borussia Dortmund grała wyjazdowe spotkanie z Herthą. Przy okazji wizyty w Berlinie piłkarze, a wraz z nimi szef Hans-Joachim Watzke, wybrali się na mecz koszykówki zaprzyjaźnionej z BVB miejscowej Alby.
W drodze powrotnej Watzke podszedł do Piszczka: „Masz pozdrowienia od Mourinho. Powiedział, że jesteś jedynym zawodnikiem, który nie chciał do niego przyjść”. Tego dnia prezydent spotkał Portugalczyka na trybunach Stadionu Olimpijskiego. Wymienili uprzejmości, a The Special One przypomniał sytuację sprzed czterech lat, gdy po fantastycznym sezonie, zwieńczonym zwycięstwem w finale Pucharu Niemiec z Bayernem 5:2, chciał sprowadzić Piszczka do Madrytu.
Oferta nigdy nie trafiła na stół. Niemcy nie chcieli go puszczać, a Łukasz nawet nie wnikał, jak daleko zaszły sprawy. Sam też pewnie zastanowiłby się dwa razy zanim spakowałby walizki do Madrytu.
W Dortmundzie znalazł swoje miejsce na ziemi. Patrzył, jak przeprowadzki nie służyły Nuriemu Sahinowi czy Shinjiemu Kagawie. Do tego jest jak stare drzewo - nie lubi być przesadzany. Dopiero teraz, po jedenastu latach spędzonych w Westfalii, wraca do rodzinnych Goczałkowic. Odchodzi na własnych zasadach. Jako legenda klubu i piłkarz spełniony.

Wymierający gatunek piłkarza

- Jeśli będą mnie chcieli, to ja z chęcią pograłbym tu do końca - mówił mi przed EURO 2016. Chcieli. Wczoraj, gdy piękną klamrą zamknął swój czas w BVB, eksplodowały w nim gigantyczne emocje. Jakby kumulował je przez lata.
Człowiek, który stroni od pokazywania uczuć, rozpadł się na drobne kawałki. Był to szczery i wzruszający widok. Obrazek meczu. Mimo, że finał miał większych bohaterów. Będącego znów w świetnej formie Marco Reusa, rozstawiającego po kątach rywali Erlinga Haalanda czy bawiącego się piłką Jadona Sancho. Borussia niemal co roku kreuje nowe gwiazdy, ale ich mały procent ma szansę stać się takimi legendami jak Piszczek.
Gdy tak fruwał pod dachem Stadionu Olimpijskiego, podrzucany przez doceniających tę chwilę kolegów, musiało dotrzeć do niego, że coś się bezpowrotnie kończy. Pięknie kończy, bo imponującym zwycięstwem nad RB Lipsk i kończy zgodnie z planem. Z Dortmundu nikt go przecież nie wyrzuca. On sam ma zaplanował tę drogę. Mógł dać się przekonać na jeszcze jeden sezon lecz to nie w jego stylu. Piszczek zawsze wcześniej analizuje swoją sytuację i trzyma się napisanego scenariusza.
Kolejne furtki zamykał konsekwentnie. Z kadrą pożegnał się po mundialu w 2018 roku i jako jeden z nielicznych rozliczył się z niego przed kibicami. Teraz, mimo kilku ciekawych propozycji, rozstaje się z Borussią, której oddał ponad dekadę życia. Historia spotykana w futbolu coraz rzadziej.
Piszczek to wymierający gatunek piłkarza. Bez ciśnienia na transfery, podwyżki i atencję. W szczycie „Trio z Dortmundu” stał na najniższym stopniu popularności. Nawet do „Kuby Wojewódzkiego” zaproszono go po Lewandowskim i Błaszczykowskim. Poszedł po namowach prowadzącego, żeby domknąć trylogię. Tak samo jak domyka teraz - siedem lat po odejściu z klubu Roberta i pięć Kuby.

Kariera wisząca na włosku

Wczoraj po policzkach płynęły mu łzy, które po latach będzie utożsamiał z wielkim szczęściem. Udało się powiedzieć „żegnam” dokładnie tak jak chciał, gdy decydował się na roczne przedłużenie umowy. Będąc na szczycie i z trofeum w dłoniach.
Po przegranym finale Ligi Mistrzów z Bayernem na Wembley, pamiętam go płaczącego z innych powodów. Piszczek leżał na murawie i chował twarz w dłoniach. Nie przez przegrany mecz lecz świadomość, że czeka go operacja, którą odkładał od miesięcy ryzykując zdrowiem. Po niej wielka niewiadoma i pytanie, na które wtedy nie znał odpowiedzi: czy jeszcze wróci do gry na najwyższym poziomie?
Trzeba pamiętać, że w tamtym czasie był w absolutnej czołówce prawych obrońców świata. Pierwszy, drugi czy trzeci? Szczegółowa hierarchia to kwestia opinii. Nie ma znaczenia. Zainteresowanie Realu Madryt mówiło samo za siebie. Szczyt formy i największe sukcesy BVB splotły się z najtrudniejszą życiową lekcją dla zawodnika.
Piszczek przez wiele miesięcy grał z kontuzją biodra. Maskował ją zastrzykami przeciwbólowymi, ale po niemieckim finale na angielskiej ziemi wreszcie przyszedł czas na rozliczenie rachunku. Szpital, skalpel, a potem diagnoza i bardzo długi powrót do zdrowia.
- Wiedziałem, że mogę nie mieć drugiej szansy, by zagrać w finale Ligi Mistrzów. Brałem dużo środków przeciwbólowych. W trakcie meczów było okej, ale potem, gdy blokada puszczała, dopadał mnie ogromny ból - mówił na łamach albumu „W kadrze”, który współtworzyłem.
Mało komu się skarżył. Bliscy dostawali ograniczony pakiet informacji. Jürgen Klopp chwalił go za formę, ale on w głębi duszy wiedział, że mógłby być jeszcze lepszy. Gdyby nie to przeklęte biodro.
- Pamiętam, jak wieźli mnie do sali operacyjnej. Tam spędziłem trzy godziny. Kolejny obraz to już pokój w szpitalu i odwiedziny chirurga, który powiedział, że było to jedno z gorszych bioder, jakie operował. Lekarze nie spodziewali się, że będzie wyglądało aż tak źle. Sądzili, że będzie trzeba usunąć tylko narośl, a okazało się, że oderwana jest jeszcze chrząstka. Musieli ją zlikwidować i nawiercić otwory. Dotarło do mnie, że sprawa jest poważna. Lekarz powiedział mi, że jeśli wszystko nie poskłada się jak trzeba, może to oznaczać koniec gry w piłkę. Szanse na powrót? 50 na 50 - opowiadał „Piszczu”.
Powrót do sprawności trwał sześć miesięcy. Najpierw kilkutygodniowa rehabilitacja w Zabrzu, a potem w Berlinie, do którego trzeba było go zawieźć, bo przez operowaną nogę nie mógł prowadzić samochodu.
Frustrowało go, że po wznowieniu treningów natychmiast nie wrócił do formy sprzed operacji. Stracił wtedy radość z gry. Ambicja potrafi spalać od środka. Po kontuzji pojawiają się naturalne ograniczenia. Przychodzą słabsze mecze, dochodzi krytyka otoczenia, mediów i kibiców, którzy zapominają, z jakiego stanu piłkarz wrócił na boisko. Interesuje ich tylko tu i teraz.

Pogromca przeszkód

W tym czasie Piszczkowi bardzo pomógł psycholog. Wspólnie wyznaczyli długofalowe cele. Nakreślili priorytety. Strona mentalna stała się ważną częścią przygotowań Łukasza, który przed każdym meczem korzysta ze specjalnej aplikacji wzmagającej poziom koncentracji. To rodzaj medytacji. Dzięki wyćwiczonemu oddechowi i odpowiedniemu wyciszeniu, przez sensor założony na palcu, pokonuje kolejne poziomy koncentracji.
Piszczek pokonał przeszkody zdrowotne. Wrócił do wysokiej formy i podczas EURO 2016 był jednym z najlepszych piłkarzy Biało-Czerwonych. Choć w BVB cały czas wrzucano mu do rywalizacji nowych zawodników, każdy kolejny trener - od Kloppa, przez Thomasa Tuchela do Luciena Favre'a - ostatecznie stawiał na doświadczonego piłkarza, który w 2010 roku przychodził głównie po to, aby poszerzyć skład. Z czasem darmowy transfer ze spadkowicza Herthy okazał się jednym z najlepszych w historii.
Łukasz Piszczek
Własne
Nawet na ostatnim etapie, gdy faktycznie stał się żelaznym i nieco zakurzonym rezerwowym, w kryzysowej sytuacji kadrowej nie zawiódł. Edin Terzić wyciągnął go z zamrażarki, ale Piszczek nie wyglądał jak skostniały dziadek. Wręcz przeciwnie. Znów chodził na prawej flance jak dobrze naoliwiona maszyna.
Na czternaście meczów, które rozegrał na krajowym podwórku, Borussia wygrała wszystkie. Nagle Piszczek może przejść do historii jako ten, który zaliczył kampanię ze stuprocentowym rekordem zwycięstw. Gdy w Dortmundzie wydawało się, że sezon można spisać na straty, nastąpił pozytywny reset. Los odwrócił się o 180 stopni także do Piszczka, który mógł sobie zafundować piękny happy end.

Zegarek za trofeum

Na początku kariery w Niemczech był żartobliwie nazywany Herkulesem ze względu na swoją marną wagę - 58 kilogramów. W 2010 roku było mu daleko do atletycznego wyglądu z najlepszych czasów. Ale znów przez ciężką pracę - trening i dietę - Piszczek pozbył się niedoskonałości i przydomek stał się realnym odzwierciedleniem jego sylwetki.
Choć głębokiej wody nie lubi, bo w dzieciństwie omal się nie utopił i z opresji ratował go brat, sportowo rzucał się na otwarte akweny. Z napastnika przekwalifikowany na bocznego obrońcę uwypuklił swoje najlepsze cechy. W parze z umiejętnościami poszedł charakter, który gwarantował mu szacunek w każdej szatni. Przez ponad dziesięć lat przez tę w BVB przewinęły się tabuny młodych gwiazd: Aubameyang, Dembele, Pulisić, Haaland czy Sancho i każdy liczył się z radami polskiego weterana:
Po dużych sukcesach, wygranym mistrzostwie czy pucharze, wspólnie z Błaszczykowskim fundował sobie dobry zegarek z pamiątkową grawerką. Już bez przyjaciela u boku, Piszczkowi została ostatnia, ósma wyprawa do jubilera.
Chyba, że za jakiś czas, z bagażem nowych doświadczeń i umiejętności, znów nabierze chęci, by opuścić Goczałkowice. Nie zdziwiłbym się, gdyby został pierwszym polskim trenerem w Bundeslidze. Być może wtedy do bogatej kolekcji dołoży jeszcze jakiś ekskluzywny czasomierz.
Na razie jednak pora na serię pożegnań w Dortmundzie, zamknięcie pięknego rozdziału przeciwko i ostateczne zejście z wielkiej sceny.

Przeczytaj również