Przekleństwo polskich siatkarzy. Czas przełamać wielką klątwę, ekipa Vitala Heynena wchodzi do gry

Przekleństwo polskich siatkarzy. Czas przełamać wielką klątwę, ekipa Vitala Heynena wchodzi do gry
Adam Starszyński / Press Focus
Od mniej więcej półtorej dekady reprezentacja Polski znów należy do elity męskiej siatkówki. Jeśli czegoś jej brakuje, to sukcesu na Igrzyskach Olimpijskich. Na ten czekamy bowiem już od 45 lat. Wszystko ma się zmienić w Tokio.
Tak jak w futbolu w ostatnich latach za potęgę uważana była Francja, podobnie jest w przypadku siatkówki z Polską. Mówi się, że Didier Deschamps mógłby ze spokojem wystawić kilka równorzędnych jedenastek i tak samo Vital Heynen dysponuje kilkoma szóstkami na bardzo zbliżonym do siebie poziomie. Nic dziwnego, skoro mówimy w tym przypadku o triumfatorach dwóch ostatnich edycji mistrzostw świata.
Dalsza część tekstu pod wideo
W Polsce wszyscy doceniają tytuły osiągane w minionych latach przez “Biało-czerwonych”. Tym pierwszym znaczącym w XXI wieku był srebrny medal na MŚ w Japonii w 2006 roku. Teraz po 15 latach wszyscy mają więc nadzieję, że historia, przynajmniej do pewnego stopnia, zatoczy koło i w tym samym mieście, Tokio, znów staniemy przed szansą na końcowy triumf. Tyle tylko, że na Igrzyskach Olimpijskich, na których od niemal pół wieku pozostajemy bez sukcesu.

Kat z ludzką twarzą

Stolica “Kraju Kwitnącej Wiśni” pełni symboliczną rolę dla siatkówki. To właśnie podczas igrzysk w 1964 roku, które również odbywały się Tokio, miał miejsce pierwszy turniej siatkarski. Na nim reprezentacji Polski, wówczas szóstej siły świata, zabrakło poniekąd na własne życzenie. Na mistrzostwach Europy w Rumunii odbywających się rok przed igrzyskami nasi rodacy zajęli dopiero szóste miejsce. Wówczas w ostatniej kolejce fazy finałowej odpuścili oni mecz zaprzyjaźnionym Węgrom, myśląc, że nie mają oni już szans na medal i tym samym olimpijską kwalifikację. Ku zaskoczeniu wszystkich, w tym samym czasie Rosjanie przegrali jednak sensacyjnie z Czechosłowacją i “Madziarze” ostatecznie sięgnęli po wicemistrzostwo Europy. A gdy okazało się, że w Afryce nie zdołano rozegrać eliminacji, dodatkowe miejsce przypadło właśnie naszym węgierskim bratankom.
Na kolejnych czterech igrzyskach Polacy już się pojawili. Po ten największy sukces, czyli olimpijskie mistrzostwo, sięgnęli w 1976 roku w Montrealu pod wodzą legendarnego selekcjonera Huberta Jerzego Wagnera, który był znany ze swoich żelaznych zasad i katorżniczych metod treningów. Wielu twierdzi jednak, że nadany mu przez to przydomek “Kat”, będący również tytułem świetnej biografii napisanej przez jego syna Grzegorza i Krzysztofa Mecnera, nie do końca wiernie odzwierciedla prawdziwą naturę selekcjonera.
Bo Wagner, oprócz tego, że potrafił przygotować rezerwowym w trakcie meczu tor przeszkód (tak zrobił w trakcie wygranych mistrzostw świata w 1974 roku) czy sprawdzał ich wiedzę, nie tylko tę sportową, poprzez kartkówki, wiedział też, kiedy wprowadzić do ekipy odpowiednią dawkę luzu. Tolerował papierosowe wybryki Mirosława Rybaczewskiego i innych siatkarskich gwiazd ówczesnego pokolenia, pozwalał też swoim graczom od czasu do czasu na zabawę.
- Wolałem, żeby wypili dwa piwa za moją wiedzą niż jedno bez niej - powiedział swego czasu.

Od dna na sam szczyt

Wagner wiedział jednak też, kiedy przykręcić śrubę i to przyniosło efekt w postaci złota w Montrealu, które poniekąd stało się na kolejne lata dla “Biało-Czerwonych” prawdziwą klątwą. Owszem, do początku lat 80. Polacy seryjnie zdobywali wicemistrzostwa Europy, oglądając za każdym razem plecy kolegów po fachu ze Związku Radzieckiego. Później jednak z roku na rok poziom polskiej siatkówki systematycznie się obniżał. Aż w końcu w ostatniej dekadzie minionego stulecia sięgnął niemal samego dna. Braku awansu na dwa kolejne mundiale czy trzykrotną absencję na mistrzostwach kontynentu inaczej nazwać po prostu nie można.
Stopniowa odbudowa zaczęła się dopiero na początku nowego milenium. Na mundialu w Argentynie w 2002 roku drużyna prowadzona przez Waldemara Wspaniałego otarła się o czołową ósemkę. W międzyczasie były piąte miejsca na ME, aż wreszcie wspomniany już srebrny medal na MŚ 2006 pod wodzą Raula Lozano.
- Można nadać siatkówce jeszcze większego rozmachu. Mam przekonanie, że w 2014 i w późniejszych latach piłka siatkowa w Polsce może być niesamowicie popularna. Może być mnóstwo ludzi nie tylko kibicujących siatkówce, ale i trenujących. To byłoby coś cudownego, czemu można się poświęcić w pełni - mówił argentyński trener w wywiadzie dla “Interii” tuż po rozstaniu z kadrą po przegranych IO w Pekinie w 2008.
Lozano przygotował swego czasu strategię rozwoju polskiej siatkówki do właśnie 2014 roku. Ta data ostatecznie okazała się iście prorocza, bo to wtedy Polska po 40 latach po raz drugi w historii sięgnęła po mistrzostwo świata. Argentyńczyk położył podwaliny pod ten sukces, swoje dołożyli też Daniel Castellani (mistrzostwo Europy 2009) oraz Andrea Anastasi (medale Pucharu Świata i Ligi Światowej), ale architektami sukcesu z mundialu rozgrywanego na polskich parkietach są przede wszystkim Stephane Antiga i Philippe Blain. Połączenie trenerskiego młokosa z doświadczonym starym wygą okazało się strzałem w dziesiątkę, choć i ten duet pogrążyła olimpijska porażka - w Rio.

Wyzwanie możliwe do spełnienia

Tym większe wyzwanie stoi więc teraz przed Vitalem Heynenem. To właśnie pod wodzą Belga trzy lata temu udało nam się obronić mistrzostwo świata, a rok później sięgnąć po brąz mistrzostw Europy. Ba! Od momentu, kiedy Heynen objął schedę po nieudanym i krótkim epizodzie w kadrze Ferdinando De Giorgiego, nasza reprezentacja na żadnej ważnej imprezie nie wypadła poza podium.
Kadra w ostatnich latach nie notowała już wyraźnych wpadek, jeśli już przegrywała to z rywalami z czuba światowego rankingu - Brazylią, Francją czy będącą piętą achillesową drużyny Heynena, lecz również znajdującą się od pewnego czasu wśród siatkarskiej elity Słowenią. Pół żartem, pół serio, może to i lepiej, że akurat tej ostatniej ekipy w Tokio zabraknie, a z pierwszymi dwoma nasi rodacy mogą zmierzyć się dopiero w fazie pucharowej.
Igrzyska Olimpijskie na potknięcie pozwalają jednak i tak tylko i wyłącznie na początku. Od 2008 roku turnieju nie wygrał zespół, który triumfował w fazie grupowej. Brazylijczycy pięć lat temu u siebie w grupie przegrali dwukrotnie, ale potem nie mieli już sobie równych. Rosjanie w Londynie dali się najpierw sprać “Canarinhos”, lecz w finale po pięciosetowym horrorze to oni mogli sobie zawiesić na szyjach złote medale. Polacy, pamiętając ćwierćfinałowe porażki z Igrzysk wiedzą, że najważniejsze mecze jeszcze przed nimi. W Tokio będą chcieli udowodnić, że są najlepsi na świecie, a zarazem spróbują przełamać inną klątwę - po raz ostatni aktualni triumfatorzy mundialu wygrali w turnieju olimpijskim w Atenach. W Japonii Polacy spróbują powtórzyć tamten sukces Brazylijczyków. Jeśli komuś ma się to udać, to właśnie im.

Przeczytaj również