Przewlekłe rozczarowanie dwubiegunowe. Znana nam od lat choroba znów opanowała reprezentację Polski

Przewlekłe rozczarowanie dwubiegunowe. Znana nam od lat choroba znów opanowała reprezentację Polski
MediaPictures.pl / Shutterstock.com
„Gdyby nie słupek, gdyby nie poprzeczka, gdyby się nie przewrócił, byłaby rzecz wielka”. Idąc tropem tych słów pochodzących z utworu muzycznego Kazika Staszewskiego, można zdiagnozować multum chorób, na które cierpi polska piłka nożna, ale jedną dolegliwość należy podkreślić szczególnie. Mowa o przewlekłym rozczarowaniu dwubiegunowym, wymagającym bezzwłocznego leczenia.
Był piękny piątkowy wieczór, kiedy włączyłem odbiornik telewizyjny, żeby zobaczyć, jak nasze chłopaki spuszczają łomot drużynie Słowenii. No dobra, może nie byłem nastawiony na tęgie lanie na słoweńskich gladiatorach futbolu, lecz myślałem: „Zdominują ich. Pograją w miarę składną piłkę. Pykną spokojne 2:0 i wywiozą z Lublany trzy punkty”. Ot, pierwszy – jeszcze niegroźny – symptom wspomnianej wyżej przypadłości, czyli naiwność kibica piłkarskiej reprezentacji.
Dalsza część tekstu pod wideo
Żeby nie było, wcale nie pomyliłem się tak bardzo, bo faktycznie dominacja miała miejsce. Wśród kadrowiczów wyjściowej jedenastki królowała niemoc, bezradność, brak zorganizowania i chaotyczne podrygi rozkapryszonych gwiazdorów. Piłka, którą grali, rzeczywiście pierwszego sortu, ponieważ okrągła i dobrze napompowana.
Końcowy rezultat wytypowałem prawidłowo, tyle że w drugą stronę. Trzy punkty również wywieźli, ale w marzeniach ściętych głów. Może byli święcie przekonani, że chodzi o punkty ksero? Bez dwóch zdań, gdyż wyglądali jak nieudolne kopie siebie samych. I oto naszym oczom ukazuje się następna oznaka schorzenia – znacznie poważniejsza – zażenowanie sytuacją.

Objawy dysfunkcji zespołu

Stare jak świat porzekadło głosi, że ryba psuje się od głowy. To znajduje idealne odzwierciedlenie w zmianach chorobowych naszej kadry. Boże broń, nie stawiam tezy, iż osobą odpowiedzialną za stan drużyny jest prezes Zbigniew Boniek. Raczej jego wybór i mianowanie na selekcjonera reprezentacji Jerzego Brzęczka, który nie posiada żadnej koncepcji na grę zespołu, nie ma wpływu motywacyjnego na zawodników, brakuje mu reakcji na przebieg meczowych wydarzeń.
Czasami odnoszę wrażenie, że on nawet nie wie, jakie stanowisko piastuje, gdy otępiale wlepia ślepia w zielonkawą płytę boiska. Jakich rad i wskazówek udzielił Brzęczek debiutującemu Krystianowi Bielikowi, kiedy dokonywał zmiany? Cytuję, ponieważ te słowa mogą zmienić oblicze polskiej myśli szkoleniowej: „Krystian, próbuj”. Ja bez większego problemu ogarnąłem sumiennie nakreślony plan taktyczny na wykorzystanie umiejętności Bielika, a Wy?
Ten człowiek jest genialny jak mój podpity wujaszek podczas drugiego dnia świąt Bożego Narodzenia. On też, wskazując na nalewkę domowej roboty, rzekł do mnie: „Mateusz, próbuj”. Do piątku nie miałem bladego pojęcia, że wujek Kazek ma papiery na prowadzenie zespołu narodowego. Podaję definicję polskiej myśli szkoleniowej – to zjawisko, o którym każdy słyszał, ale jeszcze nikt go nie widział.

Przyczyny zaburzeń w Lublanie

Nie zwykłem bywać gołosłowny, więc przytoczę jeszcze jedną perełkę złotoustego Jerzego:
- Nie jesteśmy zadowoleni ze stylu, który prezentujemy, ale nie przypominam sobie eliminacji, w których nasza drużyna grała pięknie i dominowała każdego przeciwnika. My oczywiście byśmy chcieli dominować, ale po drugiej stronie jest przeciwnik, który ma swoje walory i jakość.
Hm, ja jakoś pamiętam eliminacje do Euro 2016, w których reprezentacja Polski strzeliła aż 33 gole, czyli najwięcej ze wszystkich drużyn biorących udział, grając przy tym bardzo ładny, odważny futbol. Próżno doszukiwać się tam polotu Brazylii, ale przynajmniej był naszkicowany plan działania oraz styl.
Za chwilę ktoś podniesie larmo, że rywalizowaliśmy wtedy w grupie z Gibraltarem, któremu załadowaliśmy 15 bramek. Zgoda, jednak czy teraz rozjeżdżamy w choćby połowicznym stosunku i na luzaku słabiuteńką Łotwę? Nie, a Austriacy potrafią ich zmiażdżyć przed własną publicznością 6:0.
Ponadto przerażające walory i jakość Słoweńców przyprawiają mnie o dreszcze. Bajeczne zdolności techniczne, zawrotna szybkość, umiejętności dryblowania godne Ronaldinho, doświadczenie zdobyte na turniejach wielkiej rangi oraz plejada legend futbolu. Jasna sprawa, że nie mieliśmy cienia szansy, żeby pokonać oponentów. Nie ta liga. Co za wierutne bzdury! Niech przemówią dane statystyczne tego pojedynku.
Statystyki po meczu Słowenia - Polska
własne

Wdrożenie leczenia na Narodowym

63% posiadania piłki, 121 ataków i tylko jeden celny strzał? To zakrawa na miernotę, badziew, najtańszy bubel ze straganu z pamiątkami na wiejskim odpuście. Pomijając już porażkę, zwróćmy uwagę na występ Polaków. Czy dali z siebie wszystko? Zostawili na murawie krew, pot i łzy? Nie, ale właśnie tym, że nawet nie napocili się występując z orzełkiem na piersi, zaszczepili milionom fanów zgromadzonych przed telewizorami smutek powodujący krwawienie serc oraz wywołali u nich rozpaczliwy płacz.
Na wyróżnienia indywidualne zasłużyli: Łukasz Fabiański (mógł lepiej zachować się przy drugim straconym golu), dziurawa defensywa (tylu błędów obrońców nie widziałem od czasów trenera Waldemara Fornalika), Piotr Zieliński (coś tam czarował, ale z kiepskim skutkiem), Krzysztof Piątek (za brak zaangażowania w cokolwiek).
Tak naprawdę tylko wspomniany wcześniej Krystian Bielik przedstawił się z klasą szerszej publiczności na poziomie rozgrywek międzynarodowych. Wszedł ze spokojem, bez kompleksów, podjął śmiałą i słuszną decyzję o uderzeniu na bramkę Jana Oblaka. Widać, że będzie z niego zawodnik olbrzymiego kalibru. Brawo!
Po kilku dniach od słoweńskiej wpadki kadrowicze wrócili do kraju, aby zrehabilitować się i zatrzeć ponurą wizję bezbarwności reprezentacji w pojedynku przeciwko Austrii na Stadionie Narodowym w Warszawie. A ja, ten idiota-patriota, otworzyłem tzw. okno na świat, by raz jeszcze dopingować Polaków. Zarzekam się zawsze, że już nigdy więcej, natomiast potem wychodzi, że i tak oglądam. Nawrót łatwowierności.
Jerzy Brzęczek dokonał nielicznych roszad w składzie. Do wyjściowej jedenastki powrócił Kamil Glik, zastępując Michała Pazdana. Ponadto szkoleniowiec w miejsce Mateusza Klicha desygnował do gry Bielika oraz Dawida Kownackiego, kosztem Krzysztofa Piątka. Znowu zabrakło Macieja Rybusa, przez co ponownie z konieczności na lewej stronie obrony ustawiony został Bartosz Bereszyński.

Skutki podjętej terapii

Przed pojedynkiem z austriacką maszyną byłem gotowy, że po nim usłyszę coś w stylu: „Mieliśmy słabszy dzień, Austriacy lepszy. Przyda się nam zimny prysznic. To wypadek przy pracy. Do następnego zgrupowania przeanalizujemy wszystkie błędy i zanotujemy upragnione zero punktów”. Włączyłem srebrny ekran, obserwuję. Otrzymałem sporą porcję zarówno pozytywnych, jak i negatywnych, emocji.
Przede wszystkim kilka razy dopuściliśmy Arnautovicia do dogodnych pozycji strzeleckich, dużo nerwowości po odbiorze piłki i straty przy jej wyprowadzaniu albo niedokładne podania przy kontratakach, że aż potrzebne mi będzie skierowanie do okulisty. Poza tym Polacy byli zdecydowanie bardziej waleczni niż w piątek. Szarpał zwłaszcza Kamil Grosicki.
Popularny „Grosik” wspierał kolegów w defensywie, z prędkością światła ruszał do kontr po przechwytach, dwukrotnie celnie centrował ze stałych fragmentów gry na głowę Kamila Glika i posłał wymarzone, wypieszczone co do milimetra dośrodkowanie, którego adresatem był niepilnowany Robert Lewandowski. „Lewy”, dlaczego to spudłowałeś?
Właściwie na Grosickim kończy się lista plusów. Reszta to dziewięćdziesiąt minut bezcelowej kopaniny. Biorąc pod uwagę intensywność austriackiej ekipy, bezbramkowy remis nie jest złym wynikiem, ale i powodów do radości też jest jak na lekarstwo. Tzn. jest jeden istotny, a mianowicie taki, że dopiero za miesiąc zostanie wyemitowany najbliższy odcinek sagi pt. „Kadra Brzęczka – Historia Wstydliwa”.

Zapobieganie rozczarowaniu

Reprezentacja Polski pod wodzą obecnego selekcjonera rozegrała dotychczas sześć spotkań w trwających eliminacjach do Mistrzostw Europy, lecz zachowała resztki przyzwoitości tylko w potyczce przeciwko Izraelowi. W pozostałych meczach los obdarzył ich większą ilością szczęścia, niż wykończeniami ze skrupulatnie budowanych akcji. W Lublanie przestały wpadać fartowne „farfocle” i zupełnie runęły zasieki obronne drużyny.
Sytuacja przed starciem ze Słoweńcami była wymarzona, bo – założywszy, że zdobylibyśmy sześć punktów w dwóch spotkaniach – autostrada na Euro 2020 stałaby przed nami otworem. Dziś jesteśmy świadomi, że z autostrady pozostała wyłącznie polna droga na skróty z poprawin, żeby ktoś nie zabrał nam prawa jazdy, czyli pierwszej pozycji w grupie.
O przerżnięcie eliminacji będzie naszym piłkarzom niezwykle trudno, aczkolwiek trener Jerzy Brzęczek udowadnia kibicom w ojczyźnie oraz na świecie, że niemożliwe nie istnieje i nawet tak ambitne założenia są absolutnie do zrealizowania. Jak zatem zapobiec skutkom ewentualnego zawodu?
Gdy zastosujemy się do rozpoznania opisanych wyżej objawów, potwierdzimy zgodność z przyczynami, przestaniemy leczyć się remisem z Austrią i innymi wymówkami oraz spostrzeżemy mankamenty terapii w rodzaju „jedna jaskółka wiosnę uczyni”, łatwiej będzie pogodzić się z teorią pesymistycznego scenariusza. Nie wymagajmy od podopiecznych Brzęczka cudów, które nam obiecuje, ponieważ otrzymamy cuda-wianki, a tego byśmy nie chcieli. Recepta jest prosta (ryczałt): nie miejcie oczekiwań, nie doznacie rozczarowań.
Mateusz Połuszańczyk

Przeczytaj również