Real Madryt kupił kota w worku, wyciągnął drapieżnika. Viniciusa Juniora naprawiły korki u Zinedine'a Zidane'a

Real Madryt kupił kota w worku, wyciągnął drapieżnika. Viniciusa naprawiły korki u Zidane'a
Christian Bertrand/shutterstock.com
Powiedzmy to sobie wprost: Real Madryt ma perełkę. Piłkarza posiadającego wdzięk, atletyzm i technikę. A to tylko część repertuaru Viniciusa Juniora - reszta jest w fazie produkcji. Niedługo będziemy mogli zapomnieć, że Brazylijczyk ma problemy ze skutecznością pod bramką rywali. Zadba o to wybitny nauczyciel, Zinedine Zidane.
Gdy niedawno 15-letni Luka Romero z Mallorki został najmłodszym graczem w historii La Liga, można było przeoczyć fakt, że to inny nastolatek znacznie bardziej wpłynął na wynik spotkania, przybliżając swój zespół do mistrzostwa Hiszpanii. Vinicius Junior skończy 20 lat dopiero w przyszłym tygodniu i właśnie wyszedł z pozycji perspektywicznego młokosa do statusu kluczowego gracza. Od powrotu rozgrywek ligowych - wraz z Sergio Ramosem i Karimem Benzemą - stoi w rzędzie najlepiej spisujących się piłkarzy „Królewskich”.
Dalsza część tekstu pod wideo
„Widać, że skorzystał z przerwy nie tylko po to, by robić więcej brzuszków i chwalić się imponującymi efektami w mediach społecznościowych. Wykończył akcję jak profesor, gdy wyszedł jeden na jednego z przeciwnikiem” - rozpływała się nad Brazylijczykaiem „Marca”, wytykając mu jeden z piłkarskich elementów, który wcześniej postrzegano jako jego piętę achillesową. W rzeczywistości niektórzy twierdzili, że tych słabych punktów ma znacznie więcej - celność, siłę strzału, umiejętność odpowiedniej egzekucji.

Ciągle pod prądem

Pół jego życia składa się z walki z presją, ze spełnianiem oczekiwań. W wieku dziewięciu lat poszedł na testy do Flamengo, chcąc dostać się do juniorskiej drużyny futsalu. Zdał je, ale ze względu na to, że znacznie odstawał fizycznością od starszych kolegów, poproszono, by przyszedł dwa lata później. Nie chciał tyle czekać i spróbował swych sił w tym samym klubie, ale w sekcji stricte piłkarskiej. Wzięli go bez wahania. Przez kilka lat szeptało się na trybunach, że drużyna posiada w szerokim składzie wyjątkowo obiecującego zawodnika, ze wspaniałą techniką, „czutką” w nodze i sprinterskim przyspieszeniem. W 2017 r. trenerzy Flamengo wreszcie odsłonili przed Brazylią ten ogromny talent.
Wypuścili go na 10 minut pojedynku ligowego z Atletico Mineiro na gigantycznej Maracanie. Wszyscy wstali z miejsc, aby zobaczyć nowego Neymara, a kto wie, może nawet następcę Ronaldo. Spotkał ich zawód. Zestresowany nastolatek próbował całej gamy sztuczek, ale żadna mu nie wyszła, tracił piłki, a rywale kasowali go brutalnymi wejściami. Przed ostatnim gwizdkiem usłyszał „kocią” muzykę, pierwsze w karierze buczenie. Trybuny wysłały mu sygnał: nie będziesz miał łatwo, Vini, musisz sobie z tym radzić.
Real zapłacił więc olbrzymią kwotę za piłkarza, który jeszcze niczego nie udowodnił. Owszem, w następnych meczach i w kolejnych sezonach pokazywał przebłyski. Strzelał, podawał, dryblował - wszystko, co powinien mieć przyszły gwiazdor z Brazylii. Imponował młodzieńczą fantazją i brakiem wyrachowania. Madryt to kupił, a Flamengo potrafiło bardzo dobrze wiosłować na idealnej fali, która się pojawiła. Władze klubu z Ameryki Południowej wiedziały, że „Los Blancos” nie mogli stracić kolejnego Brazylijczyka o wyjątkowym profilu. Już raz to zrobili, a od tamtego czasu ich prezesa, Florentino Pereza, coś zjada od środka ze zgryzoty. Tym razem nie ominą kogoś, kto choćby w małym stopniu przypomina Neymara.

Ryzykowny ruch

Wzięli kota w roku, bo trudno oceniać nastolatka po dziesięciu komicznych minutach w debiucie, czy nawet w kolejnych trzydziestu występach w średnio poważnej lidze, gdzie obrońcy wyglądają jak plażowicze z Copacabany. Historia piłki zna i tak zbyt dużo przypadków graczy jednego sezonu, a nawet jednego meczu. Ale to ryzyko trzeba było podjąć, zanim ktoś inny sprzątnąłby im cenny towar sprzed nosa.
W Hiszpanii wzięli się za niego specjaliści od przygotowania fizycznego. W ciągu roku na skórę i kości nałożyli solidną, zbitą masę mięśniową. Vinicius wreszcie zaczął wyglądać jak sportowiec, a jednocześnie nie stracił walorów, z którymi przyleciał do Hiszpanii. Po krótkim okresie w rezerwach szybko awansował i, aż do kontuzji, był najjaśniejszym punktem drużyny w rozczarowującym poprzednim sezonie. Nic nie stracił ani na przerwie międzysezonowej, ani niedawno na tej przymusowej, koronawirusowej.
Jest mądrzejszy i bardziej ogarnięty, jeśli chodzi o podejście do taktyki. Potrafi zmieniać rytm, wie, kiedy zwolnić, a kiedy przyspieszyć i dokładnie rozważać opcje. Po tym, jak rok temu wyleczył kontuzję, Zidane zwrócił szczególną uwagę na jego indywidualny trening. Szkoleniowiec dostrzegł w nim wiele możliwości, ale także duży margines do poprawy. Skrzydłowy nie przegapił okazji i według dziennika „AS” sam postanowił poprosić coacha o dodatkową pomoc po sesjach grupowych.
„Zizou”, szef z psychologicznym i mentorskim zacięciem, wraz ze sztabem odpowiedzialnym za szkolenie techniczne, podnieśli rękawice i zaproponowali kilka „lekcji wyrównawczych”. Dla Francuza to niemalże sprawa honoru.

Sesje na Youtube

W zależności od tego, na co pozwala harmonogram, Vinicius zwykle ćwiczy strzały i wykończenie dwa lub trzy dni w tygodniu. Odbiera również pracę domową, ogląda filmy, analizuje postawę ciała w celu uderzenia i kontaktu powierzchni buta z piłką. Detale, detaliki. Bada każdy szczegół mający wpływ na te ostatnie metry w akcji, które nie miały żadnego znaczenia w Brazylii, gdzie kopał jako junior, a w Hiszpanii mogą wywindować go na niespotykanie wysoki poziom.
Wsparcie audiowizualne służy nie tylko celom profesjonalnym, ale także rekreacyjnym. Brazylijczyk, który z oczywistych przyczyn nigdy nie widział w akcji Zidane’a na żywo, szukał filmów z jego udziałem na Youtube. Dla tej dwójki nie ma trudnych tematów. Francuski fachowiec wytłumaczył mu, dlaczego nie widział dla niego miejsca w składzie w listopadzie, ale też uspokajał, twierdząc, że skrzydłowy będzie ważną częścią zespołu i nie planuje mu wypożyczenia do słabszego klubu. Dzięki opiece i nauczaniu Zidane’a oraz poświęceniu poza ośrodkiem treningowym w Valdebebas, Vinicius nie musi się już więcej martwić o rolę w drużynie.
- Możesz w Madrycie rozegrać trzy doskonałe mecze, potem jeden zły, a oni krytykują cię i żądają więcej. Presja na Bernabeu jest znacznie większa niż w Brazylii - mówił Marcelo o sytuacji Viniciusa, gdy ten spotkał się z pierwszą falą krytyki. Bez problemu ją udźwignął. - Nie zwracam uwagi na to, co piszą w Internecie - oznajmił w zeszłym roku, gdy zewsząd spływały opinie, że na jego korzyść działał jedynie rozgłos, a Real Madryt to zbyt duży but na jego stopę. Na konferencjach wzruszał tylko ramionami, a na boisku robił swoje. Coraz lepiej i lepiej.
Po spotkaniu z Realem Mallorką, pięknym golu (i dwóch zmarnowanych okazjach, co też trzeba zaznaczyć), dziennik „AS” napisał: „Hejtujący Viniciusa musieli schować głowy 30 metrów pod ziemią”. On jednak wie, że łaska pańska na pstrym koniu jeździ i na wszelki wypadek weźmie jeszcze kilka lekcji u nauczyciela futbolu z Marsylii. Jeszcze przyjdzie mu nieraz zdawać ważny egzamin.

Przeczytaj również