Fede Valverde robił dziury w ścianach, a Real Madryt śnił mu się po nocach. Teraz jest jego bohaterem

Robił dziury w ścianach, a Real Madryt śnił mu się po nocach. Teraz jest jego bohaterem
Christian Bertrand / shutterstock.com
Fede Valverde jest od wczoraj na ustach wszystkich. Jedni uważają go za bohatera, inni obrzucają błotem. Choć moje sympatie kibicowskie z daleka omijają Madryt, bliżej mi do tej pierwszej grupy. Urugwajczyk zachował się niezwykle dojrzale, potwierdzając tylko, że głowa w jego przypadku nadąża za nogami. 21-latek był najlepszym piłkarzem na murawie. Nie po raz pierwszy w tym sezonie. Kim jest i skąd się wziął nowy filar środka pola Realu Madryt? Zapraszam do lektury!
Jeśli ktoś jakimś cudem nie wie o czym mowa, pokrótce wyjaśnię. W 115. minucie finałowego meczu o Superpuchar Hiszpanii, rozgrywanego między Realem i Atletico, wychodzącego sam na sam Alvaro Moratę “wyciął” Fede Valverde. Oczywista czerwona kartka. Urugwajczyk głupi nie jest, więc nawet nie protestował, choć zawodnicy “Rojiblancos” nieco się zagotowali. Gdyby nie Valverde, Atletico miałoby stuprocentową sytuację do zamknięcia meczu. A tak, nadal pozostawało 0:0, “Królewscy” dowieźli remis do końca dogrywki, a w karnych okazali się lepsi.
Dalsza część tekstu pod wideo
Fede został więc bohaterem Realu. Nie tylko dlatego, że poświęcił siebie dla dobra drużyny. Wcześniej przez ponad 100 minut grał na murawie pierwsze skrzypce. Jego zachowanie w pełni zrozumiał nawet trener rywali, Diego Simeone.
- To był najważniejszy moment w grze. Powiedziałem mu, że każdy zachowałby się tak samo na jego miejscu. Według mnie Valverde wygrał Realowi mecz - stwierdził argentyński szkoleniowiec.
Przesadne są głosy, że faul był brutalny. Valverde po prostu wsadził nogę w szprychy Moraty, powodując jego upadek. Nie było w tym chęci zrobienia krzywdy, a jedynie pragnienie przerwania akcji, co udało mu się perfekcyjnie. Taktyczny faul, tyle. Finałowy występ pomocnika Realu został zresztą doceniony, bo to właśnie jego wybrano MVP spotkania. Tyle tytułem wstępu, bo o Federico można napisać naprawdę wiele, nie ograniczając się tylko do niedzielnego meczu.

Nauka “latania”

Jego pierwszym placem gry był… dom. Gdy miał kilka lat, ojciec na ścianie między salonem i kuchnią powiesił mu niewielką siatkę, która musiała przyjmować pierwsze strzały dzisiejszego pomocnika Realu Madryt. Nic dziwnego, że w końcu powstała tam pokaźna dziura. Co ciekawe, pozostała nietknięta do dziś, chociaż dom był później remontowany.
- To coś historycznego. Musimy zachować to jako pamiątkę - tłumaczył brat piłkarza.
Federico nie ograniczał się jednak tylko do kopania po ścianach. Już w wieku trzech lat dołączył do pierwszej piłkarskiej akademii, chociaż nie mógł występować w oficjalnych spotkaniach, bo konieczne było ukończenie szóstego roku życia.
Kilka lat później trafił na testy do Penarolu Montevideo, jednego z największych klubów w Urugwaju. Talent dostrzegł w nim Nestor Goncalves (na poniższym zdjęciu), który odpowiadał wtedy za testowanych zawodników. Panowie bardzo się ze sobą zżyli, a Valverde do dziś doskonale pamięta, kto dał mu prawdziwą szansę.
Nestor Goncalvez
C. Dos Santos
Napis na kubku: “Dziękuję, że nauczyłeś mnie latać. Federico Valverde “Ptaszek”. Wszystkiego najlepszego”.
W Penarolu wspomniany “Ptaszek”, bo taki pseudonim przylgnął do niego w Urugwaju, spędził łącznie osiem lat, przechodząc przez kolejne kategorie wiekowe. Doszedł aż do pierwszej drużyny, dla której rozegrał jednak tylko 12 spotkań. Mimo wszystko, mógł świętować w sezonie 2015/2016 mistrzostwo Urugwaju, które zdobył u boku Diego Forlana. Legendarny urugwajski napastnik był dla rozpoczynającego karierę chłopaka niczym ojciec. - Bardzo dużo rozmawiali - wspominała później matka piłkarza.

Marzenia się nie spełniają, marzenia się spełnia

Co ciekawe, Valverde zwrócił uwagę największych europejskich klubów jeszcze wówczas, gdy nie reprezentował dorosłej drużyny Penarolu, tylko występował w juniorach. W maju 2015 roku podpisał pierwszy profesjonalny kontrakt z urugwajską ekipą, a już kilka dni później Real Madryt zapłacił za niego 5 milionów euro. Fede pozostał jednak w ojczyźnie jeszcze przez rok, dokładając cegiełkę do wspomnianego już mistrzostwa kraju.
Przenosiny na Santiago Bernabeu były spełnieniem jego snów. I to dosłownie. Wspominała o tym mama Federico w wywiadzie dla “Marki”.
- Gdy miał cztery lata, wstał rano i powiedział: “Mamo! Tato! Śniło mi się, że jestem na stadionie i wszyscy krzyczą na mnie. Byli ubrani na biało i mówili do nas inaczej”. Ale to nie koniec. Gdy miał 10 lub 11 lat znowu śnił i powiedział: “Mamo! Ta drużyna o której marzyłem to Real Madryt!” - opowiadała Doris Valverde.
Marzenia - jak widać - się spełniają, a może inaczej, marzenia się spełnia. Fede początkowo dołączył do Realu Madryt Castilla, czyli rezerw klubu. Nic dziwnego. Błyskawiczny przeskok do pierwszej drużyny “Królewskich” mógłby być rzuceniem się na zbyt głęboką wodę. Zresztą, Valverde miał wtedy zaledwie 17 lat, a na koncie tylko kilkanaście meczów w dorosłym futbolu. Wszyscy w Madrycie wiedzieli jednak, że potencjał drzemie w nim ogromny.

Przystanek La Coruna

Sezon 2016/2017 to regularne występy w Castilli, połączone ze spotkaniami rozegranymi dla drużyny do lat 19. Z tym drugim zespołem Valverde dotarł wówczas do półfinału młodzieżowej Ligi Mistrzów. Minął rok adaptacji. Nie miało sensu trzymanie takiej perły w drużynie rezerw, ale konkurencja w środku pola “Królewskich” była jednak zbyt duża.
Więc co? Naturalna kolej rzeczy - wypożyczenie. Ale najpierw Mistrzostwa Świata do lat 20. Valverde imponował podczas rozgrywanego latem 2017 roku czempionatu w Korei Południowej. Był zdecydowanym liderem swojej kadry, która dotarła aż do półfinału. Tam pechowo uległa jednak po rzutach karnych Wenezueli. Świetna dyspozycja Federico nie uszła uwadze organizatorów, którzy wybrali go drugim najlepszym piłkarzem turnieju.
Po mistrzostwach Valverde nie wrócił jednak do Madrytu, a do La Corunii. Wypożyczenie na rok do Deportivo miało go oswoić z poziomem La Liga. I faktycznie tak się stało. Hiszpańska elita wcale nie wystraszyła Urugwajczyka, który przez cały sezon 2017/2018 rozegrał 25 spotkań. Po meczu z Barceloną Luis Suarez był pod takim wrażeniem swojego rodaka, że sam udał się do szatni rywali, by porozmawiać i zdobyć od Valverde koszulkę. A tak pół żartem, pół serio, będąc już przy napastniku Barcelony, Urugwajczycy chyba mają jakąś umiejętność łapania bohaterskich czerwonych kartek.
Po sezonie spędzonym na wypożyczeniu, Federico wrócił do Realu. Tym razem już nie Castilli. Został włączony do pierwszej drużyny, zdarzało się nawet, że wychodził w podstawowej jedenastce. Częściej pełnił jednak rolę zmiennika. Prezentował się przyzwoicie. Nie było źle, nie było też fajerwerków. Mało kto spodziewał się pewnie wówczas, że już wkrótce jego kariera nabierze aż takiego rozpędu.

Wykorzystać szansę

Urugwajskiemu pomocnikowi niewątpliwie pomogło kilka rzeczy. Słaba dyspozycja Realu w poprzednim sezonie, która sprawiła, że zaczęto poszukiwać innych rozwiązań niż stawianie regularnie na ten sam zestaw personalny, kontuzje Luki Modricia i Jamesa Rodrigueza, wypożyczenie Daniego Ceballosa, słabsza dyspozycja Isco.
Przede wszystkim jednak Valverde pomógł sam sobie. Znakomitą grą. Teraz nikt nie wyobraża sobie pierwszej jedenastki “Królewskich” bez 21-latka z Urugwaju, chociaż do dyspozycji Zinedine’a Zidane’a jest już trójka do niedawna nietykalnych piłkarzy - Modrić, Kroos i Casemiro.
Niesamowicie się ten chłopak rozwinął. Jest dobry w destrukcji, imponuje dokładnymi przerzutami, umiejętnością małej gry, szybkim podłączeniem się do akcji, a nawet dryblingiem.
Ma w tym sezonie dwa gole i trzy asysty. Statystyki może z nóg nie zwalają, ale po pierwsze - to w jego przypadku nie jest główny wyznacznik jakości, po drugie - i tak poczynił pod tym względem postęp, bo w poprzednich dwóch sezonach w barwach Deportivo i Realu nie miał żadnych liczb.
***
Fede Valverde sprawia, że w Madrycie rzadziej śnią już o Pogbie, Eriksenie czy Van de Beeku. Bo czy Urugwajczyk musi czuć się od nich gorszy? Zdecydowanie nie. A ten diament, choć już święci pięknie, po odpowiednim oszlifowaniu może rozbłysnąć jeszcze większym blaskiem.
Dominik Budziński

Przeczytaj również