Strzelał w Lidze Mistrzów i na Wembley, a Polska oszalała! "Hamburgera z McDonald's jadłem w szczerym polu"

Strzelał w Lidze Mistrzów i na Wembley, a Polska oszalała! "Hamburgera z McDonald's jadłem w szczerym polu"
Youtube
Ponad dwie dekady temu piłkarska Polska miała wielkiego idola, który nie grał wcale w Bayernie Monachium, nie reprezentował Juventusu, Milanu czy Liverpoolu. Zakładał koszulkę… Widzewa. Głód dużego futbolu nad Wisłą był wówczas tak wielki, że wystarczyły właściwie dwa gole, by stać się niemal celebrytą, 20 metrów ulicy Piotrkowskiej w Łodzi przechodzić w 40 minut, a hamburgery z pewnej popularnej sieci zjadać dla świętego spokoju w… szczerym polu. To wszystko spotkało Marka Citkę, który - kilka lat przed “Małyszomanią” - zapoczątkował w Polsce “Citkomanię”.
Karierę rozpoczynał jeszcze w Jagiellonii Białystok, ale na szerokie wody wypłynął już w łódzkim Widzewie, który był wtedy w naszej lidze dużą marką. Chwilę przed zakontraktowaniem Citki zdobywał wicemistrzostwo Polski, a było to tylko preludium do tego, co przy Alei Piłsudskiego wydarzyło się przez kolejne dwa lata.
Dalsza część tekstu pod wideo

Panie Turek, kończ Pan ten mecz

Pomocnik o charakterystycznej fryzurze, którą podchwycił od niego później jego imiennik z Grabiny, stał się prawdziwym talizmanem drużyny prowadzonej wówczas przez Franciszka Smudę, chociaż wcale nie notował wybitnych liczb. Przez cały sezon 1995/1996 na listę strzelców wpisał się pięć razy.
Ale Widzew z Citką w składzie i tak mógł święcić trzeci w historii, a pierwszy od 1982 roku tytuł mistrzowski. Warszawska Legia tym razem została w tyle. Łodzianie mogli szykować się więc do próby sforsowania bram Ligi Mistrzów.
A później przyszedł historyczny dwumecz z Broendby Kopenhaga. Ten sam, podczas którego Tomasz Zimoch jak oszalały krzyczał do tureckiego arbitra, by ten w końcu zakończył spotkanie. U siebie Widzew wygrał wówczas 2:1, ale w rewanżu już w 47. minucie przegrywał 0:3. Piłkarze Smudy potrzebowali w tamtym momencie do awansu dwóch goli. I właśnie wtedy drużynę pobudził sam Citko, zmniejszając straty na nieco ponad pół godziny przed końcem. Gdy w 88. minucie Paweł Wojtala trafił na 2:3, w polskich domach wybuchła euforia. “Pan Turek” kilka minut później faktycznie zagwizdał po raz ostatni, a Widzew mógł cieszyć się z awansu do wielkiej Ligi Mistrzów.

Gol, który zmienił wszystko

Kulki podczas losowania łaskawe nie były. Borussia Dortmund, która w tamtym sezonie wygrała całe rozgrywki, do tego Atletico Madryt, wówczas mistrz Hiszpanii, no i rumuńska Steaua Bukareszt. Zestawienie trudne, ale jak już się bić, to z najlepszymi.
Zaczęło się od wyjazdowego starcia w Dortmundzie, gdzie Widzew zdecydowanie wstydu nie przyniósł. Jeszcze do 45. minuty było 0:0, jednak później gospodarze wyprowadzili dwa ciosy. W 84. minucie Citko zdobył bramkę kontaktową, ale na więcej już piłkarzy z Łodzi nie było stać. Mimo wszystko polska ekipa zostawiła wtedy po sobie dobre wrażenie, a europejskie media zaczęły ją określać nawet mianem czarnego konia Champions League.
“Citkomanię” na dobre zapoczątkował jednak mecz drugiej kolejki. Chociaż osłabiony Widzew przegrał u siebie z Atletico aż 1:4, to Citko strzelił wówczas przepięknego gola z niemal połowy boiska. To był zapalnik. Polska zyskała nowego idola. Dziś brzmi to abstrakcyjnie. Trochę tak, jakby miliony ludzi w naszym kraju oszalały na punkcie Michała Kucharczyka, bo ten strzelił Borussii gola w Lidze Mistrzów. To oczywiście tak z przymrużeniem oka. Pomocnik Widzewa naprawdę robił wtedy spore wrażenie.
Citko zrozumiał wtedy czym jest prawdziwa popularność.
- W czasie citkomanii jedzenie z McDonalda brałem tylko na wynos. Jechałem w szczere pole i tam w samochodzie jadłem! Bo na ulicy zaraz ktoś w szybę by zapukał i jedzenie z głowy - mówił w wywiadzie dla “Przeglądu Sportowego”.

Inter, Milan czy… Blackburn?

Łodzianie Ligi Mistrzów ostatecznie nie podbili. W sześciu meczach zdobyli cztery punkty, ale Citko i tak stał się idolem Polek i Polaków. Trafił też do notesów wielu scoutów. I to naprawdę dużych europejskich marek.
We wrześniu 1996 roku zdobywał przepiękną bramkę przeciwko Atletico, a w październiku dołożył drugie ze swoich najsłynniejszych trafień. Tym razem na słynnym Wembley strzelił gola Anglii w meczu el. MŚ 1998, co tylko wywindowało jego pozycję - piłkarską, ale nie tylko - wysoko w górę. Ludzie nad Wisłą zyskali nowego idola. W 1996 roku roku wybrano go najlepszym sportowcem Polski.
Po meczu z Atletico podchodzili do niego ludzie z Madrytu, których oczarował swoją grą. Później oferty składały choćby Milan czy Inter, ale włodarze Widzewa uparli się, żeby wypchnąć go do… Blackburn Rovers - drużyny z dołu tabeli Premier League. To była bowiem najbardziej korzystna oferta dla samego klubu, który miał dostać 9 mln funtów. Sam Citko mógł tam zarobić milion. Nie przekonała go jednak wizja gry w zespole preferującym typowo angielski futbol. Zobaczył go zresztą z bliska, bo udał się nawet na jakiś czas do Anglii. Miał okazję potrenować z Blackburn. Wolał jednak dołączyć do drużyny grającej ofensywnie, gdzie mógłby pokazać większość swoich atutów.

Gdyby nie kontuzja...

Nastąpił konflikt interesów, który sprawił, że ostatecznie bohater “Citkomanii” nie wyglądował ani w Interze, ani w Blackburn. Został w Łodzi. Po latach mógł tego żałować, bo nigdy później nie zagrał już w mocnym europejskim klubie. Przegapił swoje pięć… a właściwie - jak mówi on sam - dwie minuty.
Warto wspomnieć, że Widzew jakoś poradził sobie z mityczną grą co trzy dni, a na koniec tamtego sezonu mógł cieszyć się z kolejnego tytułu mistrzowskiego, który wyrwał Legii w naprawdę dramatycznych okolicznościach. Jeszcze do 88. minuty było 2:0 dla ekipy z Warszawy. Na koniec… 3:2 dla Widzewa. Ale akurat Citko tego spotkania nie pamięta z samej murawy, bo dwie kolejki wcześniej podczas wyjazdowego starcia z Górnikiem zerwał ścięgno Achillesa, co wykluczyło go z gry nie tylko do końca tamtego sezonu, ale też z całego kolejnego. I to był chyba przełomowy moment jego kariery.
Moment, którego prawdopodobnie dało się uniknąć, bo Citko już wcześniej zgłaszał swoją niedyspozycję i problemy zdrowotne, ale dla klubu był na tyle niezbędny, że musiał grać na specjalnych zastrzykach. Ignorowanie problemu skończyło się siedmiogodzinną operacją, która po wielu miesiącach pauzy pozwoliła mu wrócić nie tylko na murawę, ale w ogóle do pełnej sprawności. Bo i ona była mocno zagrożona.

Cios w serce kibiców i zagraniczne wojaże

W końcu znów założył koszulkę Widzewa. Grał przy Alei Piłsudskiego jeszcze przez sezon 1998/1999 i połowę kolejnego, po czym powiedział pas. Czas na zmianę otoczenia.
Gdzie więc odszedł? Nie do Premier League. Nie do Serie A. Do… Legii. Drużyny znienawidzonej przez sympatyków Widzewa, którzy początkowo nie mogli wybaczyć Citce takiej decyzji. Gdy przyjechał do Łodzi już z nowym klubem, fani jasno dali mu do zrozumienia, co o nim myślą.
W koszulce “Wojskowych” początkowo radził sobie naprawdę dobrze. Został nawet wybrany najlepszym piłkarzem Legii jesienią 2000 roku. Świetnie odnalazł się pod batutą dobrze znanego sobie Smudy, który prowadził go przecież wcześniej w Widzewie. Gdy jednak na ławce trenerskiej “Wojskowych” wylądował Dragomir Okuka, jego sytuacja zaczęła pikować w dół. W końcu odszedł do Groclinu, ale tu właściwie nie ma o czym pisać. Trzy mecze w pół roku i pierwszy wyjazd zagraniczny.
Kilka lat wcześniej miały być duże europejskie marki, a skończyło się tym, że poza granicami Polski Citko zadebiutował w barwach izraelskiego Hapoelu Beer Szewa. Tam miał jeszcze niezłe momenty. Podobnie jak później w szwajcarskich FC Arau. I to był na dobrą sprawę ostatni udany epizod w jego karierze, bo czas spędzony w Cracovii, Yverdon-Sport FC i Polonii Warszawa były bohater “Citkomanii” mógł już raczej spisać na straty. Błysnął tylko raz w barwach “Czarnych Koszul”, gdy strzelił gola i zaliczył asystę w ligowym starciu z Górnikiem Zabrze.
***
Marek Citko to w pewnym stopniu fenomen. Niewielu było w przeszłości piłkarzy, którzy potrafili wywołać w polskim narodzie takie szaleństwo. I to w głównej mierze dzięki zaledwie kilku zdobytym bramkom. Warto wspomnieć, że polską kadrę reprezentował w zaledwie 10 meczach!
Uważany był za wielki talent, który wyhamowały kontuzje, chciwość włodarzy klubu i może kilka złych decyzji w kluczowych momentach. Wielka szkoda, że nigdy nie trafił do silniejszego europejskiego zespołu, który mógłby zweryfikować pełnię jego potencjału.
A nam pozostaje cieszyć się, że dziś naszą największą piłkarską gwiazdą nie jest już żaden piłkarz z Ekstraklasy, bo po całej Europie rozsianych mamy przynajmniej kilku stranierich z wysokiej - a nawet i tej najwyższej - światowej półki.
Dominik Budziński

Przeczytaj również