Stworzył maszynę z amatorów i dzieciaków, myślał, że przejęcie Barcelony to żart. Narodziny mistrza Guardioli

Stworzył maszynę z amatorów i dzieciaków, myślał, że przejęcie Barcelony to żart. Narodziny mistrza Guardioli
Adam Gregor/shutterstock.com
W 2008 roku zastał klub w chaosie, rok później załatwił mu potrójną koronę. Takiej kariery nie możesz sobie zapewnić nawet chyba w Football Managerze. Pep Guardiola miał prawdopodobnie najwspanialsze wejście trenera w historii futbolu, a zrobił to dzięki odważnym decyzjom włodarzy Barcelony. Tej z kolei nie byłoby, gdyby nie upór i niezwykłe zaangażowanie w rezerwach „Blaugrany”. Co tam się działo, wiedzą tylko nieliczni.
Najtrudniejsza konferencja w jego życiu. Frank Rijkaard wyglądał na osaczonego, oczy rozbiegały mu się wokół ponurego pomieszczenia na Santiago Bernabeu, gdzie na gorąco, po meczu, zwykle przeprowadzało się wywiady z bohaterami widowiska. Tu wielu innych trenerów zarówno przed, jak i po nim, zostało zakopanych żywcem. Nie miał się gdzie ukryć. Z wyrazem absolutnej bezradności wymamrotał przepraszająco, błagając niemalże, by nie zadawać mu więcej pytań.
Dalsza część tekstu pod wideo
Barcelona najpierw musiała swym największym rywalom oddać „el pasillo”, czyli honorowy szpaler, a później na boisku odniosła klęskę. 1:4. Czy można prosić o większe poniżenie? Holendra zwolniono dzień później, a jego następcą ogłoszono Pepa Guardiolę. W maju 2008 r. „Duma Katalonii” znajdowała się w największym kryzysie od lat. A na ratunek posłano człowieka, który dopiero co ukończył kurs trenerski i przez ostatni rok prowadził drużynę rezerw w trzeciej lidze.

Ciemne chmury nad Barceloną

W dusznych gabinetach katalońskiego klubu decydowano, komu powierzyć tę odpowiedzialną rolę. Od zgłoszeń kandydatów zacinały się faksy. Faworytów było co najmniej kilku: Laurent Blanc, Michael Laudrup, Arsene Wenger oraz dobry znajomy z lat współczesnych, Ernesto Valverde. Każdy z nich mógł szczycić się większymi i mniejszymi sukcesami, wieloma rekomendacjami, poparciem kibiców, prasy i działaczy. Jednak za żadnym nie stał Johan Cruyff, legenda Barcelony i jej faktyczny dyrektor.
Dla Joana Laporty, prezydenta de iure, kryzys sportowy nie mógł przyjść w gorszym momencie. Nie traktowano go poważnie, krytykowano za każdy ruch. Wcześniej członkowie w sześćdziesięciu procentach poparli wniosek o wotum nieufności dla jego prezydentury. Technicznie mówiąc - przetrwał. Aby pozbawić kogoś stanowiska w klubie potrzeba 2/3 głosów, tu zabrakło dosłownie kilku. Z pracy zrezygnowało za to ośmiu dyrektorów, a katalońskie media sugerowały, że Laporta kolejnego skoordynowanego ataku już nie przeżyje. W tej atmosferze trwały gorączkowe, wewnętrzne dyskusje na temat nowego szkoleniowca.
W ciągu całego sezonu 2007/08 wszystkie oczy kierowano na pierwszą drużynę. Nic dziwnego. Dwa lata wcześniej w fenomenalnym stylu sięgnął po Ligę Mistrzów, w zespole grali Ronaldinho, Samuel Eto’o i Thierry Henry, powoli na klasowego zawodnika wybijał się Leo Messi. Tymczasem teraz zespół rozwalały konflikty, niepowodzenia i kompromitacje. Kipiący garnek, z którego co chwilę wylewała się toksyczna substancja. Kto by tam zwracał uwagę na to, co dzieje się w drużynie B?

Jak się pracuje w rezerwach?

Jeden z dziennikarzy “Mundo Deportivo”, gazety będącej prawie klubowym medium “Barcy”, został przydzielony do obserwowania rezerw i pamięta, że relacjonowanie ich meczów przypominało samodzielne odkrywanie komnaty skarbów. Nikt nie zadał sobie trudu, żeby zejść poniżej seniorskiej ekipy i sprawdzić Guardiolę oraz jego chłopaków w akcji. A Pep dokonywał tam prawdziwej rewolucji. Drużyna z Tercera Division (czwartego poziomu rozgrywkowego z Hiszpanii) jeździła po wsiach i miasteczkach i gromiła kolejne klubiki.
Były pomocnik, który dopiero zaczynał trenerską karierę, podchodził do pracy z charakterystyczną intensywnością i zaangażowaniem, dokładnie z taką samą, z jaką go kojarzymy teraz. Uratował nastoletniego Pedro, straconego już właściwie, który kopiąc w drużynie C zastanawiał się, czy nie dać sobie spokoju z futbolem. Guardiola uczynił go integralnym, bardzo ważnym graczem swego projektu. Kluczowym elementem był natomiast Sergio Busquets, któremu w pomocy towarzyszył m.in. 16-letni Thiago Alcantara. Znajome nazwiska, prawda?
- Kiedy przybył Pep, miałem za sobą dwa lata w ekipach młodzieżowych, planowałem odejść. Dopiero on przekonał mnie do pozostania. Pamiętam tę rozmowę. Powiedział, że mamy obowiązek awansować, bo Barcelona nie może się tułać po czwartoligowych pastwiskach - wspominał Marc Valiente, kapitan drużyny B.
Guardiola mówił swym piłkarzom, że muszą radzić sobie lepiej, ale on też natychmiast przystąpił do podnoszenia standardów. Pojawiła się analiza statystyczna, odprawy meczów z użyciem nagrań przeciwników. Zatrudniał skautów, którzy jeździli na boiska najbliższych rywali i studiowali ich grę. Do pomocy zaangażował nawet… lokalnych dziennikarzy. Traktował pracę tak, jakby kierował pierwszą drużyną. To musiało wszystkim wokół imponować.

Profesjonalizm u amatorów

Inauguracyjny mecz przeciwko CD Premia. Katalońska wioska jakich wiele. Najczęściej przychodziło na trybuny około 200 osób, przeważnie rodziny piłkarzy. Wtedy, gdy zawitali tam „Barcelonistas”, nagle pojawiło się ich 2000. Wśród nich był ojciec Pepa, Valenti, który jeździł na każdy mecz syna, żona Cristina, dwoje dzieci: Maria i Marius, wielu przyjaciół, w tym Carles Busquets, ojciec Sergio oraz pracodawcy: Laporta i dyrektor sportowy Txiki Begiristan, a także Johan Cruyff. Obok trenera na ławce zasiadł asystent, śp. Tito Vilanova. Pojedynek zakończył się bezbramkowym remisem, ale już wówczas dało się zauważyć wpływ nowego szkoleniowca.
Awans miał być tylko skutkiem ubocznym zmiany filozofii gry. Guardiola przede wszystkim chciał, żeby jego zawodnicy grali pięknie. To jednak nie zawsze łączyło się z wynikami. - Pamiętam pierwsze trzy mecze: remis, wygrana, porażka. Kopaliśmy na sztucznych, małych boiskach - mówił później. Po raz pierwszy w karierze przyznał, że zwątpił w siebie i miał ochotę zmienić styl drużyny. Na pragmatyczny. - Ostatecznie zrezygnowałem z tego. Od pierwszego do ostatniego meczu stawiałem na zdominowanie przeciwnika. W końcu to chwyciło i rzadko dawaliśmy się pokonać - dodał Pep.
Trzymał dyscyplinę. Karał graczy grzywną za spóźnienia, za każdą czerwoną kartkę i niepotrzebne żółte, za pozostawanie poza domem po godzinie 23:00 oraz wtedy, gdy Pep uznał, że nie dają z siebie wystarczająco dużo na treningach. Rzadko widzimy takie metody w profesjonalnych, dorosłych ekipach, a Guardiola wprowadził podobny reżim w grupie chłopaków, w której najstarszy miał 24 lata. - Wszyscy wiedzieli, co mają robić, wszyscy postępowali zgodnie z tym, czego chciał Pep - wspomina Valiente.
Na początku sezonu obiecał swoim podopiecznym, że będzie kupował im lunch, jeśli wygrają trzy mecze z rzędu. Kosztowało go to cztery zestawy obiadowe. Po chwiejnym początku, zespół wygrał 16 z 22 spotkań, co wystarczyło, aby zapewnić rezerwom miejsce w play-offach. Tam tylko jeden pojedynek zakończył się bezbramkowym remisem, w pozostałych zawodnicy Barcelony B schodzili z boiska zwycięscy. Po wygranej 1:0 z UD Barbastro awansowali do trzeciej ligi i dostali od trenera piąty, darmowy lunch.

Zmiana warty

Tymczasem w ekipie Rijkaarda degrengolada trwała w najlepsze. Między Eto’o i Ronaldinho panowało wciąż jakieś dręczące napięcie. Wielu z pierwszej drużyny było zakłopotanych widokiem Brazylijczyka, który traktował treningi jako opcjonalny dodatek. Napastnik spędzał każdy wieczór w barach Castelldefels, eleganckiej nadmorskiej dzielnicy na południe od Barcelony i miał w nosie dobro klubu. Holenderski fachowiec tylko pobłażliwie się temu przyglądał.
Obawiano się, że na tę samą ścieżkę zejdzie Leo Messi, nowo kreowana gwiazda „Blaugrany”. Argentyńczyk mieszkał w tej samej okolicy i znalazł się chwilowo pod wpływem charyzmatycznego Ronaldinho. Kiedy Guardiola zabrał swoje rezerwy na treningowy mecz z grupą Rijkaarda. Patrzył i nie wierzył własnym oczom. Holender przypalał sobie papieroska, Ronaldinho zszedł po 10 minutach, a Deco tylko dreptał sobie po murawie. Totalne rozprężenie.
Było jasne, że należy dokonać rewolucji. Begiristan i inny dyrektor, Marc Ingla, zostali wysłani do Lizbony, aby przeprowadzić rozmowę kwalifikacyjną z Jose Mourinho, który miał opuścić Chelsea. Dysponował świetnymi kwalifikacjami oraz piękną przeszłością: w końcu w latach 1996-2000 asystował w Barcelonie Bobby’emu Robsonowi i Louisowi van Gaalowi. Decydujący głos należał jednak do Laporty. I Cruyffa. Znali styl Portugalczyka i nie przepadali za jego antyfutbolem. Jordi Cruyff, dawny kolega Guardioli z boiska i syn Johana, pamięta rodzinne rozmowy na temat kandydatur do objęcia sterów w Barcelonie. - Mój ojciec w 100 procentach zawierzył umiejętnościom Pepa. Uważał, że jeśli się nie ryzykuje, to się nie żyje - powiedział.
Decyzję młodemu trenerowi musiał przekazać Laporta. Dziś wspomina. - Zawsze świętujemy tę datę. 6 maja. Urodziła mu się wtedy córeczka, Valentine. Wtedy też mu powiedziałem, że chcemy, by przejął Barcelonę - przywołuje tamte wydarzenia ówczesny prezydent klubu. - Jak na to zareagował? Myślał, że żartuję. „Nie masz jaj, żeby to zrobić”. „Owszem, mam!”, „W porządku, w takim razie wygramy wszystko” - miał zakończyć rozmowę Guardiola.
„Wygramy wszystko” - brzmiało jak puste, motywacyjne hasełko. Dwanaście miesięcy później okazało się, że to prorocza wizja. Hiszpan z marszu poprowadził “Barcę” do pierwszej w historii potrójnej korony: mistrzostwa Hiszpanii, Pucharu Hiszpanii i triumfu w Lidze Mistrzów. Dla niego nie miało znaczenia, czy trenuje czwartoligowca, czy naszpikowaną gwiazdami genialną drużynę. Wszędzie wymagał tego samego.
Tobiasz Kubocz

Przeczytaj również