"Święta Trójca" minus jeden. Ciche pożegnanie "najlepszego żołnierza" Kloppa

"Święta Trójca" minus jeden. Ciche pożegnanie "najlepszego żołnierza" Kloppa
Xinhua / PressFocus
Czasami lepiej pożegnać się wtedy, gdy wszystko jest dobrze niż, kiedy coś zaczyna się psuć. Sadio Mane mówi “do zobaczenia” na własnych warunkach, z pełną klasą, przez nikogo nie zatrzymywany i w pełni przekonany do swojej decyzji. Liverpoolowi dał wszystko, co najlepsze. Comeback z Barceloną. Finał w Rzymie. Pierwszy mistrzowski tytuł od 30 lat.
Jego odejście sygnalizuje rozpad jednego z najbardziej przerażających i produktywnych zestawień ataku w historii Anfield. Mane, Mohammed Salah i Roberto Firmino tworzyli dynamit w ekipie Juergena Kloppa, którego zwieńczeniem była eksplozja formy w ostatnich trzech latach, potwierdzona zdobyciem Ligi Mistrzów i Premier League.
Dalsza część tekstu pod wideo

Od “ryzyka” do legendy

To właśnie przybycie Senegalczyka z Southampton latem 2016 roku (wówczas transfer określano mianem “ryzyka za 33 mln funtów”), rozpędziło silnik “The Reds”, czego efektem stała się kwalifikacja do Champions League w pierwszym pełnym sezonie Niemca jako sternika drużyny. Inni też zastanawiali się, dlaczego przechodzi do w gruncie rzeczy słabszego klubu, skoro “Święci” w tamtym czasie zakończyli zmagania na wyższej pozycji niż LFC.
Mane, obok Joela Matipa oraz Georginio Wijnalduma, był jednym z zaledwie trzech zawodników, których Klopp pozyskał do pierwszego zespołu w premierowym letnim okienku transferowym. Nie potrzebował wiele czasu na aklimatyzację. Wszedł w tempo Liverpoolu z marszu. Po 10 miesiącach gry został wybrany zawodnikiem roku, mimo kontuzji, wyprzedzając Philippe Coutinho.
Przez sześć lat utrzymywał stały poziom, mimo że często przyćmiewały go strzeleckie wyczyny Salaha. W sumie Mane zdobył 120 bramek dla Liverpoolu, a jego najlepszy okres gry przypadł na drugą połowę zakończonego sezonu, kiedy to osiągnięcia dla klubu i kraju spowodowały, że całkiem serio wymieniano go wśród kandydatur do Złotej Piłki. Być może, gdyby nie zmiana regulaminu plebiscytu oraz niewiarygodna dyspozycja Karima Benzemy, Afryka doczekałaby się drugiego, po George’u Weah, triumfatora.

Rósł razem z klubem

Odchodzi z Liverpoolu w przejmującej ciszy, w ten sam sposób, gdy tam przychodził. W ostatniej kolejce piłkarze z Anfield postanowili pożegnać jednego ze swoich, tworząc wartę honorową przy akompaniamencie śpiewów i braw kibiców zgromadzonych na The Kop. Ale nie chodziło tu bynajmniej o Sadio Mane. Oklaski zebrał Divock Origi, również legenda teamu Kloppa (ale o ile mniejsza!), wskrzesiciel nadziei w pamiętnym starciu z Barceloną i regularny derbowy pogromca Evertonu. Paradoksalnie, nikt z tych wiwatujących nie sądził, że po sezonie straty będą większe.
Od debiutu wykazywał, że będzie graczem na lata. Że wreszcie dział sportowy trafił w sam środek tarczy. W spektakularny sposób zaprezentował się w klasyku z Arsenalem 14 sierpnia 2016 roku. Strzelił decydującego gola i był najlepszym aktorem na scenie. Z drużyny, która wówczas wybiegła na boisko w pierwszej kolejce Premier League, ostali się jedynie Roberto Firmino oraz Jordan Henderson, a więc dwaj gracze, którzy w normalnych warunkach nie mieszczą się obecnie w pierwszej jedenastce. Mane właściwie tego miejsca nie tracił. Przez sześć lat.
Niezależnie od wszystkich medali zdobytych na Anfield, to fundamenty, które afrykański napastnik pomógł stworzyć, inspirując Liverpool do powrotu na należne im miejsca w angielskim futbolu, podnosząc jego status, miejsce w historii.
W 2017 roku ekipa z miasta Beatlesów była w stanie poszerzyć swoje poszukiwania niezwykłej klasy zawodników dzięki możliwości gry w europejskiej elicie. Do już i tak mocnego składu dołączył Mohamed Salah. Mane poświęcił się dla dobra ogółu i opuścił rolę prawego napastnika właśnie na rzecz Egipcjanina, tak, by uwolnić cały drzemiący w nim potencjał. Zmienił stronę, ale nie wydawał się dużo gorszy.
Wtedy jednak oczy kierowano na jego nowego kolegę. Gdy Salah strzelał 40 goli na sezon, Senegalczyk miał prawo czuć się pomijany. Nie wiadomo, czy mu to przeszkadzało. Nie skarżył się w mediach, ale przede wszystkim nie odbijało się to w jego występach. Nadal był kluczowy. Dla Liverpoolu wręcz bezcenny.
Zrezygnował z indywidualnych zaszczytów, ale za to cieszył się niesłabnącą pozycją w “fantastycznej czwórce”. Mane, Salah, Coutinho i Firmino trzęśli przez pewien czas Anglią, a rywali trzęśli portkami na myśl o rywalizacji. Gdy w końcu Liverpool ugiął się pod presją pieniędzy Barcelony i sprzedał brazylijskiego pomocnika na początku 2018 roku, dyrektor sportowy Michael Edwards “zabezpieczył” klub przed kolejnymi odejściami do Katalonii, obmyślając klauzulę nakładającą na “Blaugranę” dodatkowych 100 milionów euro na każdy potencjalny transfer gracza “The Reds”. Szab wiedział, że Salah i Mane są na progu bycia gwiazdami światowego formatu. A Liverpool nie mógł się rozwijać sportowo sprzedając kolejne najlepsze aktywa.

“10” do wzięcia

“Fantastyczna czwórka” zredukowała się do trio, ale wciąż siała postrach. Do tego stopnia, że komentatorzy porównywali ją do legendarnej trójki z Arsenalu: Thierry’ego Henry, Dennisa Bergkampa i Roberta Piresa z początków trzeciego tysiąclecia. W miarę jak drużyna rozpędzała się w ataku, nabierała również kształtu w obronie, dzięki przybyciu Virgila van Dijka i Alissona Beckera. Tymczasem Mane w dalszym ciągu utwierdzał w przekonaniu, że nie jest jedynie “one-season wonderem”. Rywale patrzyli i zazdrościli. Jak wtedy, gdy napastnik w marcu 2019 roku upokarzał Bayern na Allianz Arena. Dopiero po trzech latach zdecydowali się “zagadać” do Liverpoolu w jego sprawie.
Nie da się ukryć, że Klopp i nowy dyrektor sportowy Julian Ward próbują odbudować atak, pozostając jednocześnie na szczycie. Nowe nabytki w postaci Luisa Diaza i Darwina Nuneza oznaczają, że starzy żołnierze muszą zdać broń i pożegnać się ze służbą. Nawet tacy generałowie jak Sadio. Czas pokaże, czy nowe nabytki będą w stanie wywrzeć tak duży wpływ na wyniki zespołu jak Mane. Jeśli tak się stanie, Liverpool znowu zrobi dobry interes, nawet jeśli początkowo może wydawać się on nieopłacalny.
Pożegnania są częścią życia. Są bolesne pod każdym względem, ale to jedne z pewniejszych rzeczy, jakich możemy się spodziewać. To właśnie one sprawiają, że końcówki filmów są poruszające, refreny piosenek najbardziej pamiętane, a ostatnie strony książki wyczekiwane i intrygujące. Od dziś koszulka z numerem “10” na Anfield pozostanie bez właściciela. Ktokolwiek będzie ją nosił jako następny, poczuje jej ciężar tak samo, jak spadkobiercy “siódemki” w Realu Madryt po Cristiano Ronaldo. Mane nosił “dychę” z taką klasą, pokorą oraz dumą, że trudno na już i na teraz znaleźć w Liverpoolu sukcesora.

Przeczytaj również