Tej siły nikt nie powstrzyma? Liverpool będzie hegemonem w Lidze Mistrzów i Premiership, gdy spełni 4 warunki

Tej siły nikt nie powstrzyma? Liverpool będzie hegemonem, gdy spełni 4 warunki
MitchGunn/Shutterstock
Jeśli wszystko potoczy się zgodnie z założeniami, będziemy świadkami narodzin drużyny, która zdefiniuje piłkarskie czasy, jak Ajax lata siedemdziesiąte, Real przełomu wieków czy Barcelona ostatnią dekadę. Liverpool ma w garści dość argumentów, by na dłużej pozostać w elicie, a nawet przez kilka lat zagościć na jej samym topie.
Przypomnijmy, że klub z miasta Beatlesów dostał już szansę na budowę ekipy marzeń zaraz po oszałamiającym sukcesie w 2005 roku. Wtedy w Stambule po jednym z największych come backów w historii drużyna prowadzona przez Rafę Beniteza sięgnęła po piąty w historii „The Reds” Puchar Mistrzów, w kolejnym roku dorzuciła jeszcze Puchar Anglii, ale potencjał sportowy w gruncie rzeczy zmaterializowany nie został. I to mimo posiadania w kadrze takich gwiazd jak choćby Fernando Torres. Dynastii nie zbudowano, a bliżej było raczej katastrofy.
Dalsza część tekstu pod wideo
Sytuacja nie może się powtórzyć i dobrze o tym przy Anfield Road wiedzą. Co zatem zrobić, by europejski puchar numer sześć przekuć w serię kolejnych fantastycznych triumfów? Musi zostać spełnionych kilka bardzo ważnych warunków.

Po pierwsze: zrobić wszystko, aby Klopp został w klubie

Umowa pół-boga piłkarskiej trenerki wygasa w 2022 roku, a władze Liverpoolu stają na rzęsach, żeby okres małżeństwa jeszcze wydłużyć. To nie musi być wcale takie łatwe. ESPN przypomina, że Niemiec już kilkukrotnie zapowiadał, że chciałby wziąć przynajmniej roczny rozbrat od futbolu.
Więź między Jürgenem Kloppem a klubem jest wielka i nawet odwrotny wynik w finale Ligi Mistrzów niewiele by zmienił w tej materii. Jedność trenera z piłkarzami i z kibicami jest tak rzadka, że bez względu na cenę powinna zostać utrzymana.
Osiągnięto punkt, w którym nie sposób sobie wyobrazić nikogo innego poza Kloppem na stanowisku menedżera. To szczyt popularności, który w dwudziestym pierwszym wieku osiągnęli tylko Alex Ferguson w United i chyba jeszcze Arsene Wenger w Arsenalu. Pep Guardiola w drugim Manchesterze, mimo wielu krajowych sukcesów, dopiero do tego stanu powoli dochodzi. Bo to nie tylko o kolejne błyskotki w klubowej gablotce chodzi. Niemiecki szkoleniowiec jest odpowiedzialny za stymulowanie pasji, która sprawiła, że Liverpool stał się jednym z najbardziej elitarnych drużyn w Europie.
Na szczęście zatrzymanie Kloppa nie będzie oznaczało rozbicia banku. Wprawdzie jest świetnie opłacanym szkoleniowcem, ale wciąż jego siedmiomilionowa roczna pensja (w funtach) jest mnie niż połową tego, co zarabia Pep i tego, ile płacono Mourinho, gdy był u sterów na Old Trafford.

Po drugie: utrzymywać mądrą politykę transferową

Czy ktoś potrafi odnaleźć słabe sportowe punkty w Liverpoolu? Bramka, obrona, pomoc, atak? Cóż, „The Reds” są w takim punkcie, że nie potrzebują żadnych wielkich transferów. Żaden „panic buying”. Owszem, pewne małe korekty w szerokim składzie przydają się niezależnie od tego, jak solidną paką obecnie dysponujesz. Chodzi o pobudzanie każdej formacji, sprawianie, że piłkarzom chce się rywalizować o miejsce w zespole.
Obecnie LFC nie musi się martwić o to, jak latem zostać królem transferowych polowań. Tu spokojnie może oddać pole Barcelonie czy Realowi. Anglicy swoje „statement signings” mają za sobą. Musieli głębiej sięgnąć do portfela, by pozyskać zarówno van Dijka, jak i Alissona. A teraz nie trzeba nikogo przekonywać, że się opłaciło. Ich wpływ na wyniki Liverpoolu są ewidentne. Stanowią i będą stanowić trzon teamu jeszcze przez kilka dobrych sezonów.
Trzeba przypomnieć jeden fakt. Jeszcze kilka lat temu włodarze interesowali się transferem Kyliana Mbappe. Francuz ostatecznie, kierując się prognozą sportową, wybrał PSG. Dziś statek „Mbappe” z portu Liverpool odpłynął już za daleko, piłkarz jest zwyczajnie za drogi, niemniej sytuacja zmieniła się o 180 stopni. Teraz to nie klub będzie się starał, by przyciągnąć do siebie najciekawsze kąski, a sami zawodnicy (i to najwyższej klasy) będą zabiegać o to, by grać w najbardziej ekscytującym piłkarsko miejscu na ziemi.
Klub zresztą wcale nie musi rzucać pieniędzy na stół. Ma fantastyczną akademię piłkarską, której uosobieniem jest Trent Alexander-Arnold, jeden z najlepszych, o ile nie najlepszy prawy obrońca na świecie. 20-latek przebojem wdarł się do pierwszego składu i wraz z van Dijkiem stanowi o sile defensywy ekipy Kloppa. Na debiut w seniorach czekają natomiast kolejne talenty akademii z Anfield: utalentowany napastnik Rhian Brewster może wkrótce wygryźć Firmino, a w siedemnastolatku Curtisie Jonesie już widzą następcę Jordana Hendersona. Tak czy owak: blisko pięćdziesięciomilionowa inwestycja w szkółkę powinna zacząć się zwracać od 2020 roku.

Po trzecie: upewnić się, że van Dijk tutaj zakończy karierę

Liverpool przestał być tym samym Liverpoolem, gdy kontrakt z klubem podpisał Virgil van Dijk. Zdobycie Ligi Mistrzów nie byłoby możliwe, gdyby nie rekordowo duży, jak na obrońcę, transfer z Southamptonu. Podobnie jak Klopp, Holender ma jeszcze wiele lat do końca kontraktu, ale już teraz trzeba myśleć perspektywicznie. Stoper wart jest więcej niż wydanych 75 milionów euro i kolejny kontrakt musi tę wartość rynkową uwzględnić.
Van Dijk stał się katalizatorem sukcesów, a jego przyjście stawia się w szeregu ważności na tym samym (zapewne najwyższym) miejscu, co sprowadzenie Johna Barnesa w 1987 roku przez legendarnego Kenny’ego Dalglisha. Wrzuciło drużynę na najwyższe tryby pozwalające wygrywać najważniejsze piłkarskie rozgrywki.
O „potworności” Holendra można się rozpisywać jeszcze przez wiele stron, ale o jego wyjątkowości niech choćby powie ta statystyka: Virgil nie został przedryblowany od 64 oficjalnych spotkań Liverpoolu. Ostatniemu (Mikelowi Moreno z Newcastle) sztuka ta udała się w marcu zeszłego roku. Dla porównania, w ciągu tych 64 spotkań Joel Matip został wyprzedzony 35 razy, a ostoje defensyw innych klubów Jan Vertoghen czy Aymeric Laporte po blisko trzydzieści razy. Kosmos.

Po czwarte: rozbudować Anfield

Liczba, która przemawia do wyobraźni: 750 tysięcy. Tylu kibiców fetowało na ulicach Liverpoolu zdobycie Ligi Mistrzów. Tylu ludzi widzieli właściciele klubu z dachu autobusu triumfalnie przemierzającego przez miasto. I tu stawia się proste pytanie: ilu fanów chciałoby oglądać swoją ukochaną drużynę na każdym domowym spotkaniu?
Oczywiście ani nie 750 tys., ani nie pół miliona, ani może nawet nie 100 tys. tydzień w tydzień przy okazji ligowej batalii. Ale czy pojemność Anfield nie powinna być poszerzona? Czy trochę ponad 50 tys. krzesełek, na których mogą zasiąść kibice to nie nazbyt skromnie jak na klub z olbrzymią tradycją, najlepszą atmosferą w Anglii i w końcu, z obecnie najsilniejszą kadrą na świecie?
W ubiegłych latach z sukcesem udało się rozbudować jedną z trybun Main Stand (za blisko 100 milionów funtów), ale plany wyremontowania części przylegającej do Anfield Road odkłada się ad calendas graecas. Na razie priorytety klubu pozostają niezmienne: najpierw nowy kompleks treningowy – a ten będzie gotowy już w przyszłym roku. Dalsze projekty infrastrukturalne? Pozostają w sferze tajemnic.
Średnia widownia przy Anfield we wszystkich 19 ligowych meczach to prawie 53 tys. widzów, a więc bliska kompletu. Reszta fanów tłoczy się wokół stadionu w poszukiwaniu koników, zamyka się w domach lub walczy o miejsce w pobliskich pubach. Ci ludzie wydają pieniądze na Liverpool, ale nie idą one w żadnej mierze do klubu. Potencjał do poszerzenia biznesu jest zatem gigantyczny.
Cztery punkty i Liverpool nie zostanie strącony z tronu przynajmniej przez kilka lat. Wszystko pasuje tu jak ulał. Kadra, trener, globalny rozmiar klubu, marketingowa pozycja. Poza boiskiem pozostaje wciąż wiele do zrobienia, aby wyprzedzić inne korporacyjne bestie z Manchesterem United i Realem Madryt na czele i być może nawet nie będzie możliwości, aby zostać najbardziej rozpoznawalną globalną marką na świecie. Jednak „The Reds” prawdopodobnie i tak nie będą startować w wyścigu o miano „największego” czy „najbogatszego”. Im od kilku dni do twarzy jest z tytułem „najlepszy”.
Tobiasz Kubocz

Przeczytaj również