To oni mogą sięgnąć po tytuł NBA. Wskazujemy 10 najciekawszych drużyn w play-offach. "Nie mają słabości"

To oni mogą sięgnąć po tytuł NBA. Wskazujemy 10 najciekawszych drużyn w play-offach. "Nie mają słabości"
Nicolas Messyasz / PressFocus
Sezon NBA wchodzi w decydującą fazę. Już dziś, o 19:00, rozpoczną się play-offy. W rywalizacji weźmie udział 16 zespołów, a ciekawych ekip i niespodzianek nie brakuje. W końcu jednym z największych rozczarowań sezonu zasadniczego byli Los Angeles Lakers.
Tak wczesna eliminacja zespołu wypełnionego przebrzmiałymi gwiazdami, który przecież na starcie rozgrywek był uznawany za jednego z faworytów, pozwala lśnić "nowym" gigantom amerykańskich parkietów. Spotkania, które czekają na kibiców już w pierwszej rundzie fazy play-off, zapowiadają się na niezwykle wyrównane.
Dalsza część tekstu pod wideo
W dużej mierze wynika to z tego, jak bardzo zacięty był bieżącym sezon. Mimo tego, że Phoenix Suns wykręcili najlepszy wynik w swojej konferencji, próżno uznawać podopiecznych Monty'ego Williamsa za murowanych faworytów całych rozgrywek. Już w pierwszej rundzie zmierzą się z New Orleans Pelicans, którzy zaliczyli bodaj najbardziej spektakularny występ ze wszystkich drużyn biorących udział w play-in, wygrywając z San Antonio Spurs (113:103) oraz Los Angeles Clippers (105:101).
Oczywiście - sukcesy jednych oznaczają, że w decydującej rywalizacji nie zobaczymy między innymi LeBrona Jamesa, Dariusa Garlanda, LaMelo Balla czy legendarnego Gregga Popovicha i towarzyszącego mu członka tegorocznego All-Star Game Dejounte'a Murraya, lecz ich zastępstwo będzie cokolwiek godne. Wystarczy tylko spojrzeć na listę dziesięciu najbardziej ekscytujących zespołów, którą przygotowaliśmy poniżej.
Tam również mamy wielkich nieobecnych, w końcu trzeba było odrzucić aż sześć ekip i genialnych graczy. Co za tym idzie - zabrakło między innymi Trae Younga z Atalantą Hawks czy pechowo kontuzjowanego Luki Doncicia z jego Dallas Mavericks.
Kolejność traktujcie w zupełnie niezobowiązujący sposób.

Brooklyn Nets (7. Wschód - 44:38)

Rywalizację Nets z Bostonem już teraz okrzyknięto jednym z najbardziej bezwzględnych starć tegorocznych play-offów. Chociaż faworytem wydaje się ekipa Celtics, drużyny z Nowego Jorku pod żadnym względem nie można zlekceważyć. No bo jak porwać się na taki krok, skoro kolejny świetny sezon rozgrywa Kevin Durant?
33-letni koszykarz znowu stał się liderem swojego zespołu, ciągnąc go za uszy w kluczowych momentach. Był przecież etap sezonu zasadniczego, gdy Netsi prezentowali się fatalnie i obawy o ostateczną klasyfikację do play-offów były całkiem zasadne. Ostatecznie udało się jednak przekroczyć linię mety na siódmym miejscu na Wschodzie, co zostało przyjęte ze sporą ulgą.
W play-inach ekipa Steve'a Nasha pewnie pokonała Cleveland, już w pierwszej rundzie wypracowując sobie 20-punktową przewagę. To dobry prognostyk przed najważniejszą częścią sezonu, gdzie w końcu na parkiety powinien wrócić Ben Simmons. Mając dostępnego Australijczyka, Duranta i pewnego Drummonda, ekipę z Brooklynu stać na coś więcej niż oddanie meczu z Bostonem w czterech spotkaniach.

Toronto Raptors (5. Zachód - 48:34)

Kanadyjczycy mieli gorszy moment, w którym plasowali się na miejscu, które gwarantowało jedynie udział w play-inach. Końcówka sezonu zasadniczego była jednak w ich wykonaniu piorunująca, co pozwoliło na finisz na piątym miejscu na Zachodzie. Od 10 marca przegrali cztery trzy spotkania z trzynastu w tym czasie, pokonując między innymi Philadelphię 76ers czy Boston Celtics.
W play-offach nie powinno się ich lekceważyć, tym bardziej, że ponownie zmierzą się z podopiecznymi Doca Riversa, na których zdają się mieć sposób. W gruncie rzeczy pozostaje on niezmienny w stosunku do pozostałych spotkań - gra Raptors oparta jest na doskonale obsadzonych skrzydłach (Siakam, OG Anunoby, Scottie Barnes, Gary Trent Jr., Thaddeus Young!) oraz defensywie, która była trzecią najlepszą na Zachodzie.
Do tego należy jeszcze dołożyć Freda VanVleeta, członka tegorocznego All-Star. Nie bądźmy zdziwieni, jeśli Kanadyjczycy zajadą w tym sezonie dalej niż do pierwszej rundy play-offów.

Denver Nuggets (6. Zachód - 48:34)

Nikola Jokić jest chyba najdziwniejszym, ale i najwspanialszym, co przydarzyło się europejskiej koszykówce w ostatnich latach. Serb w 2021 roku został wybrany MVP sezonu zasadniczego, zostając tym samym najniżej wydraftowanym zawodnikiem w historii, którego spotkał ten zaszczyt. Od rzeczonego osiągnięcia minęły już miesiące, a 27-latek gra... jeszcze lepiej.
Na dobrą sprawę "The Joker" rozgrywa jeden z najlepszych indywidualnych sezonów w dziejach NBA. Ponownie imponuje nie tyle zdobywanymi punktami, co spektakularnym przeglądem pola, który zapewnia mu przewagę nad większością stawki.
Paradoksalnie jednak nikt nie zdziwi się, jeśli Denver Nuggers pożegna się z play-offami zaraz na początku całych rozgrywek. Wszystko z powodu plagi kontuzji, która skazuje Jokicia na samodzielne ciągnięcie wagonika. Bez Jamala Murraya czy Michaela Portera Jr. awans do kolejnej rundy będzie trudny. Margines błędu jest bardzo mały, a drużyna z Kolorado zmierzy się z Golden State Warriors.
Niemniej warto mieć ich na oku. Nawet jeśli rywalizacja zamknie się w pięciu, sześciu spotkaniach, to Nikola Jokić z pewnością zdoła zachwycić.

Philadelphia 76ers (4. Wschód - 51:31)

Chyba nie ma w całej stawce zespołu, na którym ciążyłaby większa presja. Philadelphia ma swojego niesamowitego Joela Embiida, kandydata do nagrody MVP. Koszykarza niezwykłego, który z równą swadą potrafi dryblować, rzucać, co i przerażać rywali swoją posturą. Jednakże Philadelphia ma też swoje liczne problemy i to właśnie próba ich pokonania może stanowić najciekawszy element występu 76ers w tegorocznych play-offach.
Oczy niemal całego koszykarskiego świata będą zwrócone na Jamesa Hardena. Ten bowiem był elementem najbardziej spektakularnego ruchu podczas ostatniego okienka transferowego w NBA. Zwiastowano, że Embiid, mając przy swoim boku byłego zawodnika Brooklyn Nets będzie w stanie zdominować ligę jeszcze wyraźniej. Tymczasem na to dalej trzeba poczekać, mimo że Harden notuje coraz więcej asyst.
Swoje za uszami ma także Doc Rivers, któremu w kluczowych momentach brakuje decyzyjności, co skutkuje zaskakująco miałkimi porażkami. Biorąc pod uwagę, że pierwszym rywalem 76ers będzie nieprzewidywalne Toronto, podopieczni słynnego szkoleniowca już od samego początku będą musieli udowodnić swoją wartość.
Owszem, są faworytami nadchodzącej rywalizacji, lecz bez gry na 100%, mogą zostać rozerwani przez dynamiczne skrzydła Kanadyjczyków. Tym bardziej, że w sezonie zasadniczym przegrali 1:3.

Milwaukee Bucks (3. Wschód - 51:31)

Jeden z głównych kandydatów do mistrzostwa. W końcu bodaj największą z trudności, z którą muszą zmagać się chętni na wyeliminowanie Milwaukee jest konieczność pokonania zespołu Janisa Antetokounmpo aż cztery razy. A jest to zadanie nieszczególnie łatwe, o czym przekonaliśmy się już rok temu, gdy drużyna pod przewodnictwem Greka sięgnęła po tytuł NBA.
W tym sezonie szanse na powtórzenie tej historii są całkiem realne. "The Greek Freak" nadal jest jednym z najlepszych zawodników w całej stawce, a do tego może liczyć na wsparcie Khrisa Middletona i Jrue Holidaya, którzy z powodzeniem realizują się jako gwiazdy numer 2 i 3. Ponadto wydaje się, że Mike Budenholzer zdołał zastąpić PJ Tukera, gdyż jego defensywne obowiązki po części przejął Grayson Allen.
Jeśli dołożymy do tego wsparcie z ławki, gdzie siedzi między innymi Serge Ibaka, Milwaukee Bucks wyrastają na zespół, którego obawiać mogą się wszyscy. Tym bardziej, że ich niekwestionowany lider jest nie tylko doskonałym koszykarzem, ale też sportowcem, który nie stroni od brudnej gry. Wszystko za cenę zwycięstwa.

Boston Celtics (2. Wschód - 51:31)

Przerwa spowodowana turniejem All-Star była zbawieniem dla Bostonu. Wrócili z niej jako zespół kompletnie odmieniony i zamiast walki o wzięcie udziału w play-offach Celtics stali się jednym z kandydatów do mistrzostwa. Moment sezonu bardzo im sprzyja - są na fali swojej formy, zaliczyli jeszcze bardziej imponującą serię niż wspomniane Toronto Raptors. Ich wysiłki z końcówki sezonu zasadniczego były bowiem na tyle spektakularne, że finiszowali na drugim miejscu na Wschodzie.
"Nagrodą" za te osiągnięcia jest starcie z Brooklyn Nets, które pokaże nam prawdziwą twarz Bostonu. Jeśli Jason Tatum i spółka będą w stanie zatrzymać wygłodniałego Kevina Duranta, możemy zacząć myśleć o Celtics w kontekście kolejnego świetnego wyniku. Nadzieje nie wydają się płonne - lider ekipy nie jest osamotniony w swoich staraniach, a to już stanowi przewagę nad kilkoma drużynami w stawce.
O ile Ime Udoka, świeżak na ławce trenerskiej w NBA, będzie zachowywał równą przejrzystość umysłu, co w fazie zasadniczej, bostończyków stać na konkretny wynik, a przede wszystkim na arcyciekawą grę.

Golden State Warriors (3. Zachód - 53:29)

O ile Boston i Toronto były w stanie sprawić miłą niespodziankę swoim sympatykom, o tyle GSW końcówkę sezonu zasadniczego zaliczyło po prostu przeciętną. Od 17 marca przegrali ponad 50% spotkań (7/13) i osunęli się w tabeli. Zespół okazał się bezwzględnie uzależniony od obecności nie jednego, lecz dwóch zawodników - Stephena Curry'ego oraz Draymond Green.
Jeden bez drugiego nie funkcjonuje tak dobrze, jeden bez drugiego, nie jest w stanie wznieść zespołu na miarę możliwości. A to generuje problemy, z którym GSW będzie musiało radzić sobie niezależnie od tego, jak długo potrwa ich tegoroczna przygoda z play-offami. Chociaż wydaje się, że ekipa Steve'a Kerra ma przyzwoitą głębię, to byłemu znakomitemu zawodnikowi brakuje wysokich koszykarzy do rotacji w polu ataku.
Rywalizacja z Denver Nuggets w pierwszej rundzie będzie zatem rywalizacją dwóch uzależnionych zespołów. Na szczęście jest to uzależnienie na tyle intrygujące i bezpieczne, że walkę z nim będzie można obserwować z wypiekami na twarzy. Z jednej strony dominacja defensywna Greena, z drugiej zaś krwiożerczość Jokicia w ofensywie.

Miami Heat (1. Wschód - 53:29)

Heat nie można zlekceważyć, w końcu byli najlepszą drużyną swojej konferencji, ale w przeciwieństwie do pozostałych zespołów ich gra opiera się na kolektywie. Brakuje gwiazdy z prawdziwego zdarzenia, która swoją postawą byłaby w stanie przesądzić o losach meczu. Być może jednak ta nie ekskluzywność, ta po prostu dobra, regularna gra oraz doskonale uzupełniający się zawodnicy będą przepisem na sukces podczas tegorocznych play-offów.
Z jednej strony ekipa z Miami nie ma czym zaskakiwać swoich rywali, z drugiej udało jej się wygrać 53 starcia. Wynik ten trudno porównywać z liderami Zachodu, ale dalej - Heat na tyle udało się unikać problemów i niebotycznych wahań formy, że finiszowali wyżej niż Boston, Milwaukee czy Philadelphia.
Mimo tego wciąż kłębi się mnóstwo pytań, które dotyczą prawdziwej wartości Miami. Czy Gabe Vincent udźwignie presję decydującej fazy sezonu? Czy Jimmy Butler poprawi swoją dramatyczną skuteczność na trójkach (23,3%)? Część odpowiedzi na te zagadnienia poznamy w pierwszym meczu play-offów. Na Heat nie czeka bowiem rywal, który podłoży się w uznaniu dla mistrzów Wschodu. Na Heat czeka Trae Young z ekipą Atlanty Hawks.

Memphis Grizzlies (2. Zachód - 56:26)

Jak bardzo cool jest zespół Grizzlies? Cóż, wystarczy tylko spojrzeć na dwie postaci, które można uznać za kluczowe dla układanki Taylora Jenkinsa. Z jednej strony Ja Morant, który ma wszystko, czego potrzebuje nowoczesna koszykówka - jest szybki, zwinny, cholernie efektowny i potrafi skoczyć tak wysoko, że NASA na jego przykładzie zbuduje kolejną rakietę. Z drugiej zaś Steven Adams, wyglądający jakby przybył do Ameryki razem z Erykiem Rudym i właśnie od władcy wikingów czerpał technikę swojej gry w defensywie.
Duet niezwykły, tak jak całe Memphis, które - co przecież niezwykle ważne w koszykówce - po prostu chce się oglądać. Chociaż mówimy o zespole, który zdominował każdą statystykę defensywną, to właśnie swoboda w ataku Grizzlies jest czymś, co powala na kolana.
Kolejną istotną kwestią jest to, że Memphis po prostu nie są uzależnieni od Moranta. Chociaż to Ja jest ich największą gwiazdą, zespół został tak przystosowany przez Jenkinsa, by radzić sobie nawet z nieobecnością lidera. W gruncie rzeczy Grizzlies grają wtedy jeszcze lepiej - bardziej uważnie, pokornie, z jeszcze większym naciskiem na zespołowe konstruowanie akcji.
Dobrze, że na samym starcie trafili na tak silny zespół jak Minnesota Timberwolves. Dzięki temu przekonamy się, czy ten balonik, który sukcesywnie samemu pompował się od początku sezonu zasadniczego ma rację bytu.

Phoenix Suns (1. Zachód - 64:18)

Oni właściwie nie mają słabości. Oczywiście, Phoenix nadal mogą zostać zatrzymani przez skok jakości jednego zawodnika rywala, lecz na podobny cios narażony jest każdy inny zespół w stawce. Rzeczą najświętszą dla Suns jest zatem zdrowie Chrisa Paula. Jak długo lider zespołu pozostaje zdrowy, tak długo jego zespół jest faworytem do zwycięstwa w całej NBA. Nie jest to faworyt murowany, ale wskazywanie na inną drużynę jest jeszcze większym ryzykiem.
Całe Phoenix zrobiło bowiem wiele, by powetować sobie niepowodzenia z zeszłego roku. Wówczas w finale zatrzymało ich Milwaukee Bucks, co włodarze Suns wykorzystali do wzmocnienia najbardziej newralgicznych pozycji. Jeśli drużyna jest tak silna jak silny jest jej najsłabszy element, to pozostali przedstawiciele najlepszej koszykarskiej ligi na świecie zdecydowanie mają się czego obawiać.
Mony Williams ma w swoich szeregach prawdziwego lidera, ma również jakościowe uzupełnienia i ławkę na tyle głęboką, że rotacja nie powinna być problemem. Phoenix po prostu trzeba obserwować, o ile oczywiście nie chce się przegapić prawdopodobnie najsilniejszej drużyny w stawce.

Przeczytaj również