Największa balanga w historii. 20 lat temu egzotyka przerwała hegemonię Realu Madrytu i FC Barcelony

Największa balanga w historii. 20 lat temu egzotyka przerwała hegemonię Madrytu i Barcelony
La Prensa
Szybko zapomnieliśmy o drużynie z prowincjonalnej, północno-zachodniej Hiszpanii, która nie tylko dogoniła Barcelonę i Real Madryt, ale często je wyprzedzała. Kto się tam przewijał w ciągu dziesięciu lat? Valeron, Makaay, Rivaldo, Bebeto… Z pamięci wymazaliśmy paczkę świetnych piłkarzy wygrywających wcześniej i później tytuły i robiących to w pięknym stylu. Zapomnieliśmy, że kiedyś nazywaliśmy ich „Super Depor”. I to nie bez powodu.
Dwie dekady temu o tej porze La Coruna przygotowywała się do największej fety w historii miasta. Niektórzy wciąż nie mają odwagi uwierzyć w to, co się wtedy wydarzyło. Sprzed hotelu Atlantico odjechał klubowy autobus, rozpoczynając podróż po ulicach wypełnionych tysiącami ludzi w niebiesko-białych barwach. Mijając domy i balkony, z których powiewały wielkie flagi i kierując się w stronę Riazor, gdzie miejscowi musieli przynajmniej zremisować z Espanyolem, by po raz pierwszy w historii zostać mistrzem Hiszpanii.
Dalsza część tekstu pod wideo
Teoretycznie wszystko się jeszcze mogło zdarzyć. W grze o tytuł pozostawała Barcelona, ale musiała liczyć na potknięcie się Deportivo z rywalem zza katalońskiej miedzy. Ale czy ktokolwiek sądził, że Espanyol nie odpuści okazji, by tylko zagrać na nosie większemu bratu? „Duma Katalonii” tak naprawdę nie liczyła już na nic, morale spadło do zera po wpadkach w ostatnich kolejkach z Realem Sociedad i zwłaszcza u siebie z Rayo Vallecano. Mogli w ostatniej chwili wyprzedzić niesamowitych chłopaków Javiera Irurety, którzy również potykali się na ostatnich metrach…

Przekupstwo, koszmarny karny i trauma

“Super Depor” narodził się nieco wcześniej, mniej więcej w roku 1993, kiedy zespół dalej prowadził Arsenio Iglesias, trener, który wyciągnął drużynę z trzeciej ligi kilka lat wcześniej. Zaczęli podpisywać kontrakty z najlepszymi piłkarzami z Brazylii. Bebeto, Donato, Mauro Silva. Forma natychmiast wystrzeliła w górę. Na koniec sezonu 1992/93 zajęli trzecie miejsce. Rok później awansowali o jedno oczko.
W rzeczywistości już wtedy osiągnęliby pełnię szczęścia, gdyby nie ta przeklęta Barcelona. Przed ostatnią kolejką prowadzili w tabeli i potrzebowali zwycięstwa z Valencią. Działacze z Katalonii mieli zachęcić zawodników „Los Che” do podjęcia dodatkowego wysiłku. Dopiero po dziesięciu latach na jaw wyszła historia nakreślona przez „El Confidencial”. Okazało się, że wielu graczy z Walencji otrzymało przed tym meczem znaczną premię w zamian za „większe skupienie” i uniknięcie porażki tego dnia. I bonus na niewiele by się zdał, gdyby Miroslav Djukić lepiej wykonał swój karny. Szalona radość bramkarza Jose Gonzaleza była ich dramatem.
Znajdowali się już tak blisko szczęścia, ale zawsze ktoś ich uprzedzał. Rodziła się trauma. W 1995 roku ponownie byli drudzy, potem miejsce dziewiąte i ponownie podium. Tego obawiali się najbardziej. Że nie zrobią tego. Że szansa uciekła, a najlepsze dni minęły. W klubowych budynkach pojawił się jednak Irureta, człowiek z północy.

Pieniądze i taktyczna wizja

W Hiszpanii znali go już dobrze. Z powodzeniem prowadził Real Oviedo i Celtę Vigo, osiągając wyniki ponad stan. Znany ze wściekłego żucia gumy przy linii bocznej na każdym swoim spotkaniu. I z mocnego zarządzania, trzymania kadry w ryzach - rzadko zdarzały mu się jakiekolwiek tąpnięcia, bunt czy podziały szatni. Przede wszystkim potrafił współpracować z cudzoziemcami. Właśnie to doprowadziło właściciela Deportivo Augusto Cesara Lendoiro do ściągnięcia go na Riazor.
Nawiasem mówiąc, nie można ukryć, że szybowanie klubu opierało się na ekstrawaganckich wydatkach prezesa. Posiadanie piłkarzy spoza Hiszpanii nie było niczym niezwykłym, ale Lendoiro stworzył galaktyczną atmosferę gwiazd rekrutowanych za znaczne opłaty transferowe i dzięki kuszeniu wysokimi zarobkami. W skład zwycięskiej drużyny wchodziło m.in. czterech Brazylijczyków, trzech Argentyńczyków, dwóch Marokańczyków, portugalski koszmar Tomasza Hajty - Pauleta, Kameruńczyk Jacques Songo’o i najlepszy strzelec, Roy Makaay z Holandii. To tylko część miksu młodych i doświadczonych głów. Songo’o i Donato rozegrali odpowiednio 36 i 29 meczów ligowych w wieku 35 i 37 lat.
Pomoc znaczyła wszystko. Dla „Jabo” to zawsze priorytet. Jego “Depor” zawsze grało w formacji 4-2-3-1, w której struktura zyskała solidność dzięki środkowej piramidzie złożonej z dwóch defensywnych pomocników i atakującego rozgrywającego, „trequartisty”. Trener zdawał sobie sprawę ze znaczenia swobodnego przepływu akcji przez środek i przez następne siedem lat budował swoje drużyny wokół tej osi. Niezależnie od tego, czy w centrum biegał Djalma, Mauro Silva czy Ederson, Deportivo Irurety nigdy nie mogło istnieć bez solidnej bazy pomocników.

Piłkarz i cyrkowiec

Jeśli „Jabo” i Lendoiro nazwiemy architektami sukcesu, Djalminhę trzeba określić mianem maszynisty. Brazylijczyk strzelił wprawdzie tylko 10 goli, ale prawie wszystkie okazały się kluczowe dla ostatecznego triumfu. Popchnął drużynę w najtrudniejszych momentach. Jego zaangażowanie nie stanowiło przeszkody w zachwycaniu widzów magiczną lewą nogą, strzelaniu karnych a'la Panenka, zdobywaniu goli nożycami, zakładaniu rywalom siatek i ośmieszaniu ich fantastycznymi sztuczkami. Jak w szlagierze z Realem, gdy „lambrettą” wyeliminował czterech graczy w białych strojach.
- Był geniuszem. To jest odpowiednie słowo: geniusz - uważa Victor Sanchez, pomocnik Deportivo w latach 1999-2006. - Ludzie oglądali nasze treningi i mogą śmiało powiedzieć, że widzieli, jak Djalminha robi takie rzeczy, których nikt jeszcze nie widział - wspominał z dziennikarzami hiszpańskiego „AS-a”.
Niezwykłe cechy piłkarza z duszą anioła i diabła, ponieważ kibice poznali również jego niestabilną i kontrowersyjną stronę. W tym sezonie przeżył słynną konfrontację z Aleksandrem Mostowojem, prowokując go okrzykami „Viva Czeczenia!”, a w meczu z Saragossą po golu i nadmiernej celebracji osłabił zespół, który w końcówce stracił gola i trzy punkty, przez co do ostatniej kolejki musiał drżeć o sprawy zdobycia tytułu.
***
Bramka na 2:0 Roya Makaaya w 34. minucie meczu z Espanyolem przyniosła spokój ducha trybunom, które i tak prowadziły imprezę bez poczucia strachu. Rok 1994 nie miał prawa się powtórzyć. Od tej chwili rozpoczęto wsteczne odliczanie do ostatecznej fety na Riazor.
- To była największa balanga, jaką kiedykolwiek zorganizowało miasto. Tej nocy szpitale zanotowały najmniej przypadków osób, które trafiały na oddział ratunkowy. Pamiętam, jak gracze wyrzucili mnie w powietrze, śmiejąc się z przerażeniem, że nie zdołają mnie złapać. W radiu bez przerwy leciał jeden utwór, „Vivir na Coruna que bonito e” - przywołuje zdarzenia z tamtych chwil Lendoiro.
- Nie wiem, o której godzinie wróciliśmy do domu. Może o ósmej? Co powiedziałem żonie, kiedy w końcu zamknąłem za sobą drzwi? Cholera, zrobiliśmy to. Zrobiliśmy to dla tysięcy Galisyjczyków - wspomina Irureta.
Mistrzostwo z 69 punktami, daleko od magicznej granicy 100 oczek. Wielu określa ten sezon jako najbiedniejszy, bez wielkich osobistości, genialnych, dominujących zespołów. Ale jednocześnie była to jedna z najbardziej wyrównanych kampanii w historii, ze sporą liczbą pretendentów marzących o zdobyciu „La Ensaladera”.
Espanyol wygrał Puchar Króla, Valencia Superpuchar, Salva z Racingu Santander dzięki 27 trafieniom otrzymał Nagrodę Pichichi, a Martina Herrerę z Alaves ogłoszono najlepszym bramkarzem. Real zajął dopiero piąte miejsce, chociaż maj w Madrycie i tak się cieszył po ósmym triumfie w Lidze Mistrzów. Dziwny, niewiarygodny, kompletnie zakręcony sezon. I w tym wszystkim odnalazł się skromny klub z La Coruni. Złapał ostatni pociąg, tym razem w ostatnich chwili im nie odjechał.
Tobiasz Kubocz

Przeczytaj również