VAR podpala Hiszpanię. Sędziowie pod ostrzałem, fani w furii, piłkarze węszą spiski

VAR podpala Hiszpanię. Sędziowie pod ostrzałem, fani w furii, piłkarze węszą spiski
Christian Bertrand/shutterstock.com
Szkoda, że to, co dla wielu oznaczało wejście „najwyższej sprawiedliwości” do piłki nożnej, zakończyło się prawdziwą porażką. VAR, przynajmniej w wersji hiszpańskiej, okazuje się jeszcze większą kontrowersją niż era bez wspomagania technologicznego. W ostatnich dniach sympatycy teorii spiskowych mają swoje eldorado.
Gdy po zeszłym weekendzie Hiszpania urządziła się w nowej rzeczywistości, bo Real Madryt wrócił na szczyt tabeli, kibice pozostałych drużyn także wrócili, ale do dyskusji o tym, bez czego trudno byłoby im się obyć: o sędziach i ich werdyktach. Stan ogólnego niepokoju ostatecznie zakończył się po 14 długich tygodniach bez żywych debat, oskarżania siebie nawzajem i bez obrzucania błotem na linii Madryt-Barcelona. Wreszcie pojawiła się tradycyjna panika i wzajemna nieufność. Typowe hiszpańskie piekiełko.
Dalsza część tekstu pod wideo

Kto ma rację?

30. kolejka rozpoczęła się od Gerarda Pique, stojącego przed mikrofonem owiniętym folią samoprzylepną i opróżniającego swoje gruczoły jadowe. Praktycznie zrezygnowany stwierdził, że „będzie bardzo trudno obronić tytuł”, sugerując sędziowski spisek. Słowa obrońcy Barcelony żywo podchwyciło „Mundo Deportivo” i inne katalońskie media. Z drugiej strony, te kastylijskie, wzięły w obronę Real, podkreślając, że wyniki podopiecznych Zinedine’a Zidane’a wzięły się z dobrego przygotowania, szczęścia i jednocześnie pecha rywali do „stykowych” momentów na boisku.
Wulkan eksplodował po spotkaniu „Królewskich” z Realem Sociedad, gdzie pod wątpliwość podano aż trzy decyzje arbitra. Karny podyktowany po faulu na Viniciusie, nieuznany gol dla Basków strzelony przez Mikela Merino oraz zaliczoną bramkę Karima Benzemy, który przyjął piłkę klatką piersiową/barkiem/ręką - w zależności od tego, w co bardziej wierzysz. VAR sprawdził wszystkie sytuacje i za każdym razem potwierdził pierwotne wskazanie arbitra głównego, co ze zrozumieniem przyjęto w obozie Madrytu i co rozwścieczyło grupę sympatyków Barcelony. Wszystko w myśl zasady: nie komentujemy, gdy sędziowie nam sprzyjają, ale kiedy robią to rywalowi, wołamy o pomstę do nieba. I tak w kółko.
„Duma Katalonii” ma obiekcje, co do tego, czy ręka to ręka, a spalony to na pewno spalony, z kolei „Los Blancos” stale podnoszą problem brutalności Leo Messiego i pytają, dlaczego Argentyńczyk do tej pory za swoje ostre wejścia w przeciwników nie otrzymał jeszcze nawet żółtej kartki.

Komu pomaga? Komu szkodzi?

Debata nie kończy się tylko na tych dwóch potęgach, bo poszkodowanych jest znacznie więcej. Konkretnie tylu, ile liczy stawka drużyn w La Liga. Valencia na przykład skarży się, że system wideoweryfikacji się na nich uwziął i rozszyfrowuje skrót VAR jako „Vamos anularularo a Rodrigo”, czyli „no, dalej, anulujmy (gola) Rodrigo”. Napastnik “Nietoperzy” w ciągu kilku dni dwukrotnie został pozbawiony radości po zdobyciu bramki. Ciągle walczące o ligowy byt Alaves po porażce 0:6 biadoliło w sprawie dwóch wątpliwych rzutów karnych dla Celty. Z kolei Getafe, robiące wszystko, by awansować do Ligi Mistrzów, uratowało się, gdy VAR nie uznał w końcówce bramki dla Eibaru. VAR-owcy dopatrzyli się spalonego, którego nikt później nie potrafił racjonalnie wytłumaczyć. Ot, czarna magia. I wielki chaos.
A gdyby odłożyć własne przekonania, uprzedzenia i powszechną nieufność, a sprawdzić tę całą „grandę” na suchych liczbach? Spróbował tego MisterChip, znany na południu bloger piłkarski i statystyk. Policzył punkty, które zyskiwały bądź traciły w tym sezonie wszystkie kluby La Liga na skutek zmian decyzji po interwencji VAR. Okazuje się, że „poprawiona” tabela praktycznie nie różniłaby się od tej oficjalnej. Najwięcej oczek z pomocą sprzętu „otrzymał” Villarreal, trochę mniej Osasuna, Barcelona i Sevilla.
A kto najbardziej stracił na wprowadzeniu technologii? Valencia bez VAR byłaby sześć punktów do przodu, czyli zamiast w okolicy środka tabeli, kręciłaby się koło miejsc gwarantujących Ligę Mistrzów. Mallorca jeszcze mogłaby wierzyć w utrzymanie, a Real zyskałby bezpieczną przewagę nad największym rywalem z Katalonii.
Sędziowanie w Hiszpanii czy siedzenie na VARze to najgorszy zawód na świecie. Jesteś poddany olbrzymiej presji nie tylko ze strony piłkarzy, trenerów i swoich pracodawców, ale też piłkarskich ekspertów, fanów z całego świata i opinii publicznej. Mając z tyłu głowy wszystkie te wpływające na ciebie podmioty, musisz ocenić sytuację, najczęściej mało klarowną, absolutnie nie zerojedynkową.
Kluby wykorzystują ten fakt i patrząc na to, jak układa się tabela, same dorzucają dodatkowy nacisk na ligowych oficjeli. Albo poprzez insynuacyjne wywiady piłkarzy, albo wskazywanie na krzyczące nagłówki z porannych gazet. W taki sposób chce się nakłonić sędziów, by w najbliższych spotkaniach dwa razy zastanowili się, czy przyznać karnego, skoro drużynę X uznaje się ostatnio za faworyzowaną, albo czy pokazać czerwoną kartkę graczowi z ekipy Y, skoro media twierdzą, że „jest wiecznie poszkodowana”.

Defekty systemu

Pamiętacie, jak ludzie mówili, że VAR zakończy dyskusję raz na zawsze? Takie tezy można dzisiaj skwitować jedynie śmiechem. Włącz telewizor, sprawdź w gazecie, wejdź na jakąkolwiek hiszpańską stronę traktującą o sporcie. „La polemica” dostaje więcej miejsca niż sam opis meczu. Programy telewizyjne rozpoczynają się od kontrowersji, każdą decyzję przewija się do tyłu i ogląda bez końca. I tak wracamy do punktu zero, do mrocznego miejsca na oskarżenia i zniesławienia. Nikt nikomu nie ufa. Na stronie „Sportu”, zamieszczono sondę, w której zapytano Internautów, czy uważają, że VAR zepsuł La Ligę. 85% czytelników, która wzięła udział w badaniu, uznało, że tak. Podpiszą się pod tym fani wszystkich klubów.
Teraz okazuje się, że ten, kto wygrywa, tak naprawdę zwycięża dzięki pomocy techniki, albo sędziów par excellence, a ten, kto nie potrafi „skubnąć” trzech punktów ze słabszym rywalem, swoją indolencję zrzuca na kogoś innego, tylko nie na siebie.
Ale tak naprawdę nie chodzi o same decyzje. W Hiszpanii stawia się szersze pytania o sędziów i VAR, ciągłego grzebania przy regułach, które teraz są bardziej koncepcyjne niż konkretne. Czy ktoś pamięta, za co czerwoną kartkę ujrzał Luka Modrić? W pierwszej kolejce rozgrywek Chorwat przypadkowo “zdewastował” achillesa piłkarza Celty, Denisa Suareza. Przypadkowość oczywiście nie była okolicznością łagodzącą i zdobywca Złotej Piłki musiał swoją karę odbębnić. W międzyczasie federacja doszła do wniosku, że tego typu incydenty spowodują, że liczba wykluczeń wzrośnie o kilkadziesiąt procent w skali roku i już po kilku tygodniach zliberalizowała przepisy. Większość kibiców nawet się o tym nie dowiedziała i nadal powołuje się na „casa Modrić”, choć to prawo od dawna nie obowiązuje.
Transparentność, a właściwie jej brak, to nie jedyny problem związany z VAR. W systemie doszukuje się ostatecznej sprawiedliwości, dowodu na słuszność bądź niesłuszność wskazania arbitra. Sprowadza się to do pojedynczej klatki wideo, niezdolnej przecież do interpretacji gry. Przy faulu oczy wszystkich kierują są na to, czy był kontakt. Faktycznie był, tylko co z tego? Przecież należałoby jeszcze wyjaśnić, czy miał jakiś wpływ na utratę równowagi przez napastnika. Stopklatka tej kwestii nie rozwiąże, powtórka w zwolnionym tempie tym bardziej. Nie wystarczy wziąć lupę, usiąść przed telewizorem i samemu osądzić. A niektórzy tak właśnie twierdzą.
Sprawiedliwość, która, mimo wszystko, została wzmocniona, nie jest pozbawiona kosztów. Po drodze wzmocniła też spór, zaogniła konflikt. Błędne werdykty, choć znajdziemy ich teraz coraz mniej, są coraz trudniejsze do zaakceptowania i nie są już związane z ludzką omyłką Wszystko dlatego, że VAR wszedł na spustoszone przez kontrowersje pole walki z dwoma fałszywymi mitami: że wszystko, co się do tej pory działo w La Liga, było okropne i wymagało gruntownej zmiany oraz że technologia wszystko naprawi. O święta naiwności! To się musiało tak skończyć.

Przeczytaj również