Wyzywał dziennikarzy, obrażał sędziów, wyśmiewał rywali. Mourinho wraca na teren wroga. I bardzo dobrze!

Wyzywał dziennikarzy, obrażał sędziów, wyśmiewał rywali. Mourinho wraca na teren wroga. I bardzo dobrze!
Stuart Martin/Digital South/MB Media/PressFocus
Powrót Jose Mourinho do Włoch był jak grom z jasnego nieba - wcześniej nikt nawet nie zająknął się na temat tego, że Portugalczyka przejmie Romę. I nawet jeśli uznamy, że “Mou” jest już trenerem przeterminowanym, który najlepsze lata ma za sobą, to i tak nie ma wątpliwości co do tego, że jeszcze nie raz trafi na okładki włoskich gazet. Bo nikt nie potrafił we Włoszech rozgrzać atmosfery w mediach tak jak Portugalczyk w czasach Interu.
O tym, jak wielkie było to zaskoczenie, najlepiej świadczy popłoch, jaki wywołało wśród włoskich dziennikarzy ogłoszenie nowego trenera Romy. Nicolo Schira, udający od dawna doskonale zorientowanego w kulisach transferów piłkarzy i zatrudnianych trenerów (a w rzeczywistości z reguły przepisujący to, co napisze wcześniej Fabrizio Romano) jeszcze na kwadrans przed ogłoszeniem Jose Mourinho przekonywał, że nowym szkoleniowcem rzymian zostanie Maurizio Sarri. Schira wrzucił na twittera szczegóły jego kontraktu, podkreślając je określeniem “tutto confermato”. Wszystko potwierdzone.
Dalsza część tekstu pod wideo
W szoku byli jednak nie tylko twitterowi hochsztaplerzy, ale także najwięksi wyjadacze tej gry. Wystarczy tylko spojrzeć na reakcję Gianluki Di Marzio, który z reguły jest najlepiej poinformowanym dziennikarzem i często jako pierwszy donosi o tym, co niedługo się wydarzy w świecie piłki, nie tylko włoskiej.

Przeterminowany geniusz?

Tego, że Jose Mourinho był wielkim trenerem, podważyć się nie da. A jeśli ktoś spróbuje, Portugalczyk z uśmiechem na ustach i wypisaną na twarzy chęcią wyliczy na palcach wszystkie swoje trofea, od Porto, przez Chelsea, Inter, po Real Madryt. A i w Manchesterze United zdołał dorzucić trzy do swojej prywatnej gablotki - choć oczywiście były to puchary o mniejszym prestiżu, niż wygrywane Ligi Mistrzów i mistrzostwa kraju.
Czy jeden z najsłynniejszych trenerów XXI wieku to wciąż czołówka w branży? To niestety dość wątpliwe. Futbol, jako ogół, poszedł w kierunku przeciwnym do tego, który preferuje portugalski szkoleniowiec. Jest szybki, dynamiczny, nastawiony na ofensywę. To przeciwieństwo podejścia Jose, lubującego się w utrudnianiu życia rywalom i przeszkadzaniu im w zdobywaniu bramek przez słynny autobus. I choć w tym jest wciąż jednym z najlepszych, to coraz mniej klubów gra w taki sposób i taki styl gry przynosi już coraz mniejsze efekty.
Widać to nawet we Włoszech, wydawałoby się - kolebce piłkarskich szachów. Atalanta to drużyna niesamowicie wybiegana i dynamiczna. Nawet Juventusowi po latach pragmatyzmu zamarzyła się piękna, ofensywna gra. Na atak stawiają nawet kluby ze średniej półki, chociażby Sassuolo, czy te ze zdecydowanie niskiej - jak Spezia. Choć wypada przyznać, że podejście “przede wszystkim nie popełniać błędów i nie tracić bramek” przyniosło właśnie Interowi Antonio Conte tytuł mistrza.
Ofensywna natomiast chciała być Roma. Paulo Fonseca zdecydowanie przesunął wajchę w kierunku ataku. I to doskonale pasowało do rzymskiego klubu, który od lat może kojarzyć się właśnie z takim podejściem. Zdenek Zeman, Luis Enrique, Luciano Spalletti, czy Eusebio Di Francesco stawiali na atak. Roma wręcz kojarzyła się z grą przyjemną dla oka - lub przynajmniej z próbowaniem, by taka była.
Skoro jednak do Rzymu przybył Jose Mourinho, to ten stereotyp można wykopać za drzwi. Nikt chyba nie ma złudzeń co do tego, jaką Romę zaprezentuje nam Portugalczyk - i być może jest w tym nawet jakaś logika, w końcu swoje ostatnie Scudetto rzymianie zdobyli za czasów Fabio Capello. Czyli trenera, dla którego ewentualna boiskowa rozrywka mogła być co najwyżej wypadkiem przy pracy, a nie jej celem.
Czy “Giallorossich” czekają w najbliższej przyszłości sukcesy - trudno wyrokować, choć magia nazwiska Jose już zdecydowanie osłabła i sama w sobie niczego nie gwarantuje. Z pewnością jednak jest to sygnał wysłany przez nowych właścicieli klubu. Zatrudniając Mourinho pokazują, że nie zamierzają oszczędzać i działać “na pół gwizdka”. Takim ruchem wręcz sugerują, że klub czekają latem poważne inwestycje i wzmocnienia. A to doskonała wiadomość zarówno dla Romy, jak i dla całej Serie A oraz jej kibiców. Nawet gdyby przygoda “The Special One” z rzymskim klubem miała okazać się niewypałem.

Medialna bestia

To z pewnością także wyborna wieść dla dziennikarzy, mediów i kibiców. Wyniki wynikami, będą jakie będą, natomiast Jose Mourinho gwarantuje jedno - będzie ciekawie. Udowodnił to już w trakcie pobytu w Interze Mediolan, kiedy pobudził całe piłkarskie środowisko we Włoszech. Bo Jose można kochać lub nienawidzić, ale nie da się być wobec niego nijakim. Podczas jednej ze swoich konferencji Portugalczyk wbił szpilkę Carlo Ancelottiemu i Luciano Spallettiemu, twierdząc, że ich drużyny zakończą sezon z “zeru tituli”, zeroma tytułami.
- Wszyscy mówią o Interze. Nikt nie mówi o Romie, która ma świetnych piłkarzy, a zakończy sezon bez trofeum. Nikt nie mówi o Milanie, który jest 11 punktów za nami, a na koniec sezonu niczego nie wygra - irytował się na pokaz Mourinho.
Określenie “zeru tituli” z miejsca stało się hitem, było używane przez włoskie media nawet po kilku latach, w tym na okładkach gazet, a Mourinho miał w nim konkretny cel.
- Byliśmy w kluczowym etapie sezonu, mogliśmy wygrać wszystko albo nic. Roma, Juve i Milan były tuż za nami w lidze, w Pucharze Włoch graliśmy z Romą. Musiałem nałożyć na nich presję - wspomina Jose.
Kiedy po kilku dniach wjeżdżał do ośrodka treningowego Interu, Appiano Gentile, do jego samochodu podbiegli chłopcy sprzedający koszulki i wcisnęli mu trzy przez uchylone okno, dziękując Mourinho. Kiedy ten spytał, za co mu dziękują, pokazali mu koszulkę z napisem “zeru tituli”. - Powiedzieli, że są wdzięczni, bo koszulki są hitem i świetnie się sprzedają - opowiadał Portugalczyk.
Na tej samej konferencji padły także inne kultowe słowa - “The Special One” oskarżył włoskich dziennikarzy o to, że uprawiają intelektualną prostytucję i wspierają Romę w swoich artykułach, podważając to, czy Interowi należały się rzuty karne. Mourinho prowadził z mediami słowną wojnę, często wywołując dziennikarzy po nazwisku. Najgłośniej było o jego starciach z Andreą Ramazzottim, dziennikarzem “Corriere dello Sport”, którego ówczesny trener Interu zwyzywał.
- Zawsze myślałem, że istnieje tylko jedna prawda... chcę być szczery i mówię wprost, że tak, obraziłem jednego z Waszych kolegów, to prawda, że użyłem obraźliwych słów, których tutaj oczywiście Wam nie powtórzę, ale to nieprawda, że zaatakowałem dziennikarza - relacjonował Portugalczyk.
I dodał na koniec, że oczekuje od włoskiego dziennikarza prezentu na święta, ponieważ dzięki niemu na kilka dni stał się sławniejszy od Erosa Ramazzottiego.

Wróg numer jeden

Mourinho nie stronił także od starć z kolegami po fachu, a nawet z prezesami klubów - choć trzeba przyznać, że często był prowokowany i po prostu odwdzięczał się pięknym za nadobne, a nie wyciągał sztylet jako pierwszy. Po meczu z Catanią Portugalczyk stwierdził, że Inter zasługiwał na to, by wygrać 5:1, na co prezes klubu z Sycylii, Pietro Lo Monaco, stwierdził, że za takie słowa powinien dostać w zęby.
Replika? Bezlitosna.
- Kto to jest Monaco? Ja znam tylko tybetańską małpkę, księstwo Monaco, Bayern Monachium (w jęz. włoskim Bayern Monaco) oraz Grand Prix Monaco i to wszystko. Jeśli pan Lo Monaco chce sobie wyrobić imię mówiąc na mój temat w prasie, powinien mi za to zapłacić - wypalił Portugalczyk.
Ataku na Jose szybko pożałował także Claudio Ranieri, który po porażce Juventusu w sparingu z HSV powiedział, że nie jest jak Mourinho - nie potrzebuje zdobywać trofeów, żeby być pewnym swojej wartości. Portugalczyk o dziwo zgodził się z włoskim trenerem, jednak dołożył do tego kilka kąśliwych uwag.
- Wydaje mi się, że Ranieri ma rację. Jestem bardzo wymagający wobec siebie i potrzebuję zwyciężać, żeby udowadniać swoją wartość. Dlatego zdobyłem w karierze tyle trofeów. Z kolei Ranieri ma mentalność kogoś, kto nie musi wygrywać. Ma już prawie 70 lat, wygrał tylko Superpuchar i inne mało znaczące trofeum. Jest już za stary by zmienić mentalność - stwierdził “The Special One”.
Pewnym detalem było to, że Ranieri miał wówczas 57 lat, a Mourinho poszedł jeszcze o krok dalej, wspominając, że gdy w 2004 roku przejął Chelsea i spytał czemu zwolniono Ranieriego, usłyszał, że chcieli zacząć wygrywać, a z nim było to niemożliwe. - To naprawdę nie moja wina, że w Chelsea uważano go za przegranego - dobił go Jose.
Obaj panowie zresztą regularnie sobie dogryzali. Ranieri twierdził, że trener Interu wiecznie narzeka. Mourinho replikował, że Włoch zawsze płacze po meczach. I uderzał także w jego zdolności lingwistyczne, twierdząc że on sam przed przyjściem do Interu uczył się włoskiego przez kilka godzin dziennie, by móc komunikować się z piłkarzami, mediami i kibicami, a Ranieri po pięciu latach w Anglii wciąż ma problemy, by powiedzieć po angielsku “dzień dobry”.
“The Special One’ poszedł nawet o krok dalej. Gdy Inter do ostatniej chwili walczył z Romą o mistrzostwo powiedział na jednej z konferencji, że rzymianie zapłacili Sienie za to, żeby ta zmobilizowała się na mecz z Interem.
- Jestem inny niż Mourinho, szanuję wszystkich i chcę być szanowany. Bardzo łatwo zmotywować drużynę, budując wokół niej zasieki i tworząc atmosferę bycia osaczonym, atakowanym medialnie ze wszystkich stron - skwitował to Ranieri i dodał, że według niego Jose nie jest żadnym trenerskim fenomenem, a to media go na takiego kreują.
A wszystko to odbyło się zaledwie kilkanaście dni po finale Pucharu Włoch, w którym Inter pokonał Romę. Tej okazji Portugalczyk oczywiście także nie zmarnował, wręcz wyśmiewając metody trenerskie Ranieriego, który miał przed meczem puścić piłkarzom Romy film “Gladiator” po to, by zmotywować ich na finał.
- Przed finałem z Romą obejrzałem ich sześć ostatnich spotkań, poświęcając każdemu z nich po trzy godziny na analizę, w poszukiwaniu słabych punktów. Oczywiście łatwiej jest obejrzeć film, ale Ranieri zapomniał, że jego piłkarze nie są dziećmi. Gdybym przed meczem kazał moim zawodnikom oglądać „Gladiatora”, wyśmialiby mnie, albo zadzwonili po lekarza, by sprawdził, czy wszystko ze mną w porządku - nabijał się z kolegi po fachu Portugalczyk.
Jednak z czasem wrogość między oboma trenerami zelżała, Mourinho stwierdził nawet, że mistrzostwo Ranieriego z Leicester jest warte więcej niż wszystkie te, które on sam wygrał z Chelsea, a gdy Włocha zwolniono, stanął w jego obronie, a na konferencji prasowej wystąpił nawet z inicjałami CR na koszulce.
To jednak tylko wycinek medialnej działalności Portugalczyka we Włoszech. Gdy dwóch jego piłkarzy obejrzało czerwone kartki w meczu przeciwko Sampdorii, a Inter zremisował 0:0, wykonał słynny gest kajdanek, a sędziemu tego spotkania powiedział, żeby się zastanowił nad tym co robi, ponieważ jego rodzina ogląda w telewizji to co wyczynia. Wielokrotnie lądował na trybunach i był karany finansowo za swoje zachowanie, na przykład sarkastyczne bicie braw sędziemu. Regularnie twierdził także na łamach mediów, że “Bianconeri” z Turynu są wspierani przez sędziów. Po tym jak “Stara Dama” otrzymała wątpliwy rzut karny po faulu na Alessandro Del Piero, oznajmił, że Juventus jest jedyną drużyną we Włoszech, dla której pole karne przeciwnika ma 25 metrów.
Sam zresztą nie ukrywał, że wbijanie szpilek i atakowanie kolejnych klubów i postaci sprawia mu wyjątkową przyjemność. - We Włoszech najbardziej podoba mi się wrzawa moich rywali. Wyraziłem swoją opinię jako wolny człowiek w wolnym kraju i w mgnieniu oka pojawił się szmer przeciwnika. Brrrr….
Powiedzieć, że Mourinho nie należał do najbardziej lubianych osób w środowisku włoskich trenerów, to nie powiedzieć nic. Mimo tego, że w sezonie 2008/09 wygrał z Interem Superpuchar Włoch oraz mistrzostwo kraju, na trenera sezonu wybrano Massimiliano Allegriego, wówczas trenera Cagliari, i to właśnie on otrzymał nagrodę “Panchina d’oro”. Rok później trenerzy Serie A głosujący w plebiscycie nie mieli już wyboru - Portugalczyk wygrał Puchar Włoch, Scudetto oraz Ligę Mistrzów i tym razem to on otrzymał “Złotą ławkę”.
Z Massimiliano Allegrim zresztą także było mu wielokrotnie nie po drodze. Do tego stopnia, że podczas występu w programie “Le lene” zapytany o Mourinho Włoch stwierdził, że Jose jest żałosny i godny współczucia.
- Zawsze taki był. Cały czas powtarza to samo, popada w banał. Myślę, że jest bardzo zdolny, ale za tą całą otoczką arogancji chowa się jego niepewność - podsumował Allegri.

Mały człowiek

Claudio Ranieriego prawdopodobnie spotka przy okazji meczów z Sampdorią, być może zmierzy się także z Maxem Allegrim, jeśli ten zgodnie z doniesieniami wróci do Juventusu. Czeka go jednak także spotkanie z kolejnym “przyjacielem”, Antonio Conte - choć tu historia wrogości jest świeższa, narodziła się ona bowiem w Premier League. Powód? Bezsensowny. Chelsea prowadzona przez Włocha wygrała z Manchesterem United Portugalczyka 4:0, a Antonio Conte w swoim wrodzonym, żywiołowym stylu cieszył się ze zwycięstwa.
- Nie wolno się w taki sposób cieszyć, to brak szacunku. Nie po 4:0, tak można reagować kiedy wygrywa się 1:0, w innym przypadku to ośmieszanie rywala - zżymał się “The Special One”. Na co Conte odparł, że przez lata był piłkarzem i dobrze wie jak ma prawo się zachowywać i cieszyć.
Historia oczywiście na tym się nie zakończyła, Mourinho rzucał tekstami o klaunie na ławce, Conte odpowiadał, że jeśli Portugalczykowi nie podoba się takie zachowanie, to powinien sobie przypomnieć jak sam kiedyś celebrował, bo być może ma już starczą demencję. Trener Manchesteru przywoływał czasy, gdy Włoch był zawieszony za zamieszanie w skandalu związanym z obstawianiem meczów przez piłkarzy Sieny.
- Jeśli ktoś wygaduje takie rzeczy, to znaczy, że jest małym człowiekiem. Być może był mały w przeszłości, jest mały teraz i będzie małym człowiekiem także w przyszłości - podsumował Conte.
Ówczesny trener Chelsea przypominał także to, że Mourinho nabijał się z poziomu języka angielskiego u Ranieriego i twierdził, że jego gest wobec zwolnionego z Leicester Włocha był sztuczny.
Być może zatrudnienie Jose Mourinho w Romie to ruch nastawiony na marketing, zwiększenie europejskiego profilu klubu. Być może czysto piłkarsko ten pomysł zupełnie nie wypali. Być może “The Special One” znowu pokłóci się z każdym, z kim tylko się da. Być może tak jak w Tottenhamie i Manchesterze United - okaże się, że Portugalczyk nie nadąża już za futbolem i nie potrafi już znaleźć wspólnego języka z piłkarzami, a czasy gdy zawodnicy płaczą za nim jak Marco Materazzi już nigdy nie wrócą. Być może.
Jednak na pewno będzie ciekawie, przynajmniej poza boiskiem. Co do tego chyba nikt nie ma wątpliwości.

Przeczytaj również