Jednego dnia Camp Nou i Messi, drugiego Zagłębie Sosnowiec. "Polska ma Podolińskiego, a tam Roberto Carlos"

Jednego dnia Camp Nou i Messi, drugiego Zagłębie Sosnowiec. "Polska ma Podolińskiego, a tam Roberto Carlos"
Krzysztof Porebski / PressFocus
Jednego dnia komentujesz z Dariuszem Szpakowskim mecz Barcelony prosto z Camp Nou dla kilku milionów Polaków. Nakręcasz się cały dzień, jak nie tydzień. Żyjesz piłkarskim świętem, po meczu czytasz masę komentarzy, że jesteś najlepszym współkomentatorem w Polsce. Po spotkaniu wracasz do Warszawy. Następnego dnia budzisz się po kilku godzinach snu, robisz dwa treningi z dzieciakami i ruszasz w trasę do Sosnowca, żeby naoglądać się trochę pierwszoligowej młócki i skupić się na pracy nieco innej niż Liga Mistrzów. Nieźle, prawda?
Robert Podoliński musi mieć niezłe rozdwojenie jaźni przy tak kontrastującym poziomie piłki, przy której pracuje. Były… no właśnie, to też pytanie - czy były? - trener ligowy wjechał z buta już jakiś czas temu do Telewizji Polskiej i zbiera rewelacyjne opinie jako ekspert, a zwłaszcza jako drugi komentator. Dostaje najlepsze mecze Champions League, komentuje reprezentację Polski z Mateuszem Borkiem. A stale trzyma pieczę nad akademią Varsoviii, z której wywodzi się Robert Lewandowski. Ale pomijając sprawy dyrektorskie, normalnie o 8:00 rano wychodzi z podopiecznymi na boisko i dba o ich rozwój z piłką przy nodze. Do tego niedawno podjął pracę w pierwszoligowym Zagłębiu Sosnowiec, gdzie poziom - umówmy się - zachwycać nie ma prawa. Zastanawialiśmy się, jak to jest pracować przy tak wielkiej i tak zaściankowej piłce. A kogo o to pytać, jak nie samego zainteresowanego.
Dalsza część tekstu pod wideo
- Ale słuchaj, jak ma się miłość do piłki, to jaka to różnica w podejściu do pracy? No żadna, ja chłonę Ligę Mistrzów z każdym wyjazdem, ale koszula jest tak bliska ciału, że treningi z dzieciakami czy oglądanie i teraz praca w 1. lidze to dla mnie nadal coś, co kręci! - tak Robert Podoliński opowiada o zaangażowaniu w piłkę na różnych płaszczyznach.
Ale czym to się różni? Bo przecież nie da się z tak samo dużym entuzjazmem podziwiać z bliska Cristiano Ronaldo czy Roberta Lewandowskiego, co potem napastników na zapleczu Ekstraklasy. Jak tu, trochę piszemy to pół żartem, zdrowo do tego podejść?! A z drugiej strony - już poważniej - jak przełożyć to, co widzi się przy wielkim futbolu, na pracę na naszym podwórku?
Niewątpliwie przyjemniejszymi, mimo że dalszymi trasami niż Warszawa - Sosnowiec, są te do Madrytu, Barcelony czy Mediolanu.
- Nie ma miejsca, które zawiodło mnie w Lidze Mistrzów. Otoczka, piękny stadion, atmosfera nadawana przez kibiców. I nie było chyba meczu LM, w którym drużyny mnie zawiodły sposobem, w jaki grały w piłkę nożną - opowiada nam ekspert “TVP Sport”. - Champions League od środka to pełna gala. Żongluję sobie piłką z boku murawy, a dziesięć metrów dalej Leo Messi wychodzi na rozgrzewkę. To kręci, człowiek chłonie ten wspaniały poziom zupełnie inaczej będąc na miejscu niż w kabinie komentatorskiej w Warszawie czy oglądając mecz z kumplami w telewizji. To jak z krzesłem i krzesłem elektrycznym. Niby i na tym i na tym można usiąść, a jednak napięcie inne… (śmiech) - dodaje.
- Powiem szczerze, że mam swoje ulubione miejsca, w które lubię latać komentować mecze. I niesamowite, jak one się różnią, mimo tych samych rozgrywek czy tego samego państwa. Bardzo podoba mi się Madryt mimo tej pozornej sztywności. Bo to coś zupełnie innego niż w Barcelonie. Wizyta na Santiago Bernabeu? Kompletnie inna filozofia otoczki Ligi Mistrzów niż na Camp Nou, gdzie 2 godziny przed pierwszym gwizdkiem siadasz sobie na ławce rezerwowych z kawą. Nawet to, kiedy przyjeżdżasz godzinę wcześniej na trening przedmeczowy na Camp Nou i siadasz sobie na pustym jeszcze stadionie na murawie. Rozglądasz się i czujesz klimat “Barcy”, czujesz wielką piłkę. Tak samo w szatni, kiedy - oczywiście zawsze przypadkiem - zaplączemy się gdzieś z lekka nielegalnie - mówi Podoliński.
Były trener m.in. Cracovii wspomina jedno z takich zdarzeń.
- Z Tomkiem Jasiną na mundialu przez katakumby któregoś ze stadionów zaszliśmy wprost do autokaru Chorwatów. Takich sytuacji jest sporo. Ale wracając - na Santiago Bernabeu wszystko jest dopilnowane, nie tylko dopięte na ostatni guzik, a jeszcze dociskane krawatem. Madryt, Barcelona czy wyloty do Włoch. Każda wizyta w Turynie czy Neapolu to jest dla mnie wyjazd z uśmiechem. Wszystkie różnią się klimatem, ale czujesz gęsią skórkę, bo wszędzie leci hymn Champions League - zapewnia.
Jak wygląda dzień meczowy podczas takiego wyjazdu?
- Przylatujemy dzień przed. W weekend oglądam mecze tych zespołów, od razu po przylocie oglądam po dwa spotkania obu drużyn. Sprawdzam ustawienia, porównuję. Tego samego dnia jest trening przedmeczowy, konferencja prasowa, wychodzimy na miasto poczuć klimat i wracamy do hotelu podszlifować sobie jeszcze notatki na następny dzień. Od rana prasa, siadam jeszcze do kilku zawodników, żeby ich rozpracować. Mam taki klucz, że siadam do 2-3 zawodników, których w dniu meczu bardzo uważnie oglądam jeszcze raz - zwraca uwagę Podoliński.
- Obiad, spokój, staramy się być 3-2,5 godziny przed spotkaniem na stadionie. Wtedy już coraz większa koncentracja, na miejsce przyjeżdżają kolejne ekipy komentatorskie, coraz więcej znanych twarzy zjeżdża się do robienia studia meczowego dla danych telewizji. Polska ma - z przymrużeniem oka! - Podolińskiego, a tam Gary Neville czy Roberto Carlos. Dalej - jak mówił klasyk - „robimy mecz”, hotel i najczęściej z rana powrót do Polski.
No właśnie, trochę o ekspertach. A jak nasz rozmówca zapatruje się na pierwszych komentatorów? W końcu komentuje mecze z czołówką - z Mateuszem Borkiem, Dariuszem Szpakowskim, Jackiem Laskowskim.
- Jak słyszysz Darka Szpakowskiego z głośników, to wiesz, że nie leci mecz regionalnego Pucharu Polski tylko dzieje się coś dużego! Pracuję z wieloma dziennikarzami, którzy nie roszczą sobie praw do znania się na futbolu w sensie zawiłości taktycznych, bo od tego mają ekspertów. W zasadzie cała czołówka, z którą miałem przyjemność komentować, tak do tego podchodzi. Tym bardziej przy komentarzu reprezentacji, kiedy wręcz specyfika wymaga, żeby więcej „dać z serducha”. W ogóle reprezentacja Polski to jest zupełnie inna sytuacja, można być bliżej. Jest możliwość przelotu na mecz i z powrotem z drużyną czy jemy obiady z zarządem PZPN-u. Ja nie mam się za gościa z jakimś warsztatem dziennikarskim, ale trochę w piłce widziałem, w szatni sporo lat spędziłem, więc tak dzielimy obowiązki przy komentarzu. A dzięki pracy w telewizji jest możliwa obserwacja najnowocześniejszych trendów futbolu, który mam okazję dotknąć od środka.
Ano właśnie, jak już dotknąć od środka, to wyobrażamy sobie, że może i porozmawiać z uznanymi trenerami i piłkarzami. Ale Podoliński podkreśla, że przy wyjazdach na komentowanie Ligi Mistrzów to trudne. Dziennikarzy z różnych krajów jest masa, dostęp do grających drużyn mimo wszystko ograniczony, a eksperci pracujący w zagranicznych stacjach telewizyjnych - tak jak i on - na godzinę przed meczem nie mają jednak sposobności do nawiązywania nowych kontaktów czy pogaduch. To już czas łączeń ze studiem, ostatnich notatek i szykowania się na usłyszenie w słuchawce od wydawcy telewizyjnego: „Trzy, dwa, jeden… jesteście”.
- Była okazja pogadać chwilę ze Stevenem Gerrardem po meczu Rangersów w Warszawie, na temat Jerzego Durda chociażby. Na mistrzostwach świata rozmawialiśmy sporo z chorwackimi trenerami, mieliśmy przyjemność być na treningu Francuzów, ta mała odległość, rzeczywiście przybliża wielki futbol. Budujący jest ten kontakt z wielką piłką od środka. Ale jednak to inna bajka niż wcześniej staże trenerskie. Zawsze starałem się jeździć na staże w miejsca, w których grał jakiś polski zawodnik. Wtedy ktoś otworzy ci drzwi i na miejscu inaczej cię traktują, bardziej się tobą zatroszczą, pokażą kulisy pracy w ich klubie. Tak było w Borussii Dortmund czy w Torino, kiedy dzięki Kamilowi Glikowi była okazja rozmowy z trenerem Giampiero Venturą - opowiada Podoliński.
- Będąc na stażu trener pierwszej drużyny nie poświęci mi dużo czasu, bo ma swoje zadania na dany tydzień, ma cały zespół do ogarnięcia, ligę w weekend, ale zawsze pogada się trochę z pierwszym trenerem, więcej z asystentami, a jeszcze więcej z trenerami młodzieżowymi. To samo w Dortmundzie, „Lewy” oprowadził po całym klubie, opowiedział, co jak funkcjonuje, a z Jurgenem Kloppem to była bardziej wymiana kilku zdań, uprzejmości. Długą za to odbyliśmy rozmowę z trenerami zespołu U-21, tam już Artur Płatek jest postacią rozpoznawalną, dzięki czemu nie było problemów. W Newcastle fajnie przyjął mnie trener Chris Hughton. W ogóle zawsze ceniłem sobie te staże, pamiętam jak jeszcze jako młody chłopak z Legii jechałem na staż do trenera Czesława Michniewicza trenującego wtedy Lecha. Sporo odwagi miałem, jadąc wtedy z Warszawy do Poznania… (śmiech)
Robert Podoliński miał kilka ciekawych „fuch” w naszej piłce. Najlepszą robotę (poza tą z młodzieżą) niewątpliwie wykonywał w Dolcanie Ząbki. Potem były przygody z Cracovią, Podbeskidziem i Radomiakiem. Jak pokazuje jego nowa praca, polska piłka zawsze ciągnie… Kiedy Zagłębie Sosnowiec miało słaby początek rozgrywek jesienią, zaczęła latać po Twitterze plotka, że za Krzysztofa Dębka trenerem zespołu zostanie widziany na meczu w towarzystwie prezesa klubu… właśnie Podoliński. Okazało się to bzdurą, bo Podoliński do trenerki nie wraca, widzowie “TVP Sport” go cenią, a on ceni tę pracę, więc nie myśli o tego typu zmianach. Za to niedługo później szkoleniowcem Zagłębia ogłoszono Kazimierza Moskala, a doradcą sportowym klubu - Podolińskiego.
Na czym polega jego ponowny angaż w pierwszą ligę?
- To zaczęło się od współpracy między akademiami Zagłębia Sosnowiec a naszej Varsovii. Chcieliśmy obopólnie się rozwinąć, stąd Varsovia oferuje najlepszym juniorom przedłużenie drogi rozwoju właśnie w Sosnowcu, a nie szukanie przez chłopaków i ich rodziców klubu na własną rękę. To sytuacja win-win, bo z kolei akademii z Sosnowca zapewniamy w ten sposób rozszerzenie zasięgu pozyskiwania młodych talentów. W Zagłębiu Dąbrowskim jest dużo możnych i uznanych klubów, jest rywalizacja o wyciągnięcie od rywala perspektywicznego adepta.
A jak współpraca się rozwinęła?
- Teraz rozszerzyliśmy ją o pierwszą drużynę. W kilku punktach… Weryfikacja przydatności transferów. Kształt aktualnej kadry. Współpraca z trenerem Kazimierzem Moskalem. Tym się zajmuję. Postanowiliśmy, że część obowiązków dyrektora sportowego jest przesunięta na sztab, a zarząd ma mnie w formie doradcy. Wygląda to bardzo pozytywnie, chcemy zbudować drużynę myślącą o czymś więcej niż pierwsza liga. Nie byłbym w stanie być dyrektorem sportowym, to wymaga pełnego skupienia na takiej pracy, a przy dzisiejszych możliwościach w nieco mniejszym wymiarze czasowym Zagłębie też może ze mnie mieć pożytek, stąd funkcja doradcza.
Musieliśmy dopytać Podolińskiego o kontrast między pracą w I lidze, a Ligą Mistrzów. Bo, nie oszukujmy się - nasza piłka kopana i Champions League to dwa, zupełnie różne sporty.
- A widzisz, ja nie mam czegoś takiego, że załamuję ręce patrząc na różnice w rozgrzewce Leo Messiego, a potem Zagłębia Sosnowiec. Mamy inny klimat piłki, ale chcemy tworzyć co najlepsze w naszym, polskim świecie. Oglądając blisko światowy top, bardzo mi imponuje Paulo Dybala, to samo mi ostatnio potwierdzał Piotr Zieliński. Ale przecież nie liczymy, że w pierwszej lidze czy w Ekstraklasie zobaczymy u naszych piłkarzy taką technikę. Moim zdaniem przepis o młodzieżowcu to jedyne, co w ostatnim czasie ciągnie rozwój naszej piłki - uważa dyrektor ekipy z Sosnowca.
- Nie ma innych przepisów, jak w innych federacjach, które by pomogły. Nie ma wymogu odpowiedniej liczby Polaków w kadrze zespołu. Ciągle coś nam przeszkadza we wprowadzaniu restrykcji i kasę z naszej piłki zgarniają średni obcokrajowcy. Nie ma w polskiej piłce odpowiednich instrumentów do rozwoju. Ktoś ciągle na naszej piłce zarabia, a jej nie rozwijamy. Nasza piłka mimo ogromnych nakładów, bo kładziemy na łopatki całą Europę środkowo-wschodnią kosztem praw telewizyjnych. Ferencvaros gra w Lidze Mistrzów, nas nadal tam nie ma - dodaje.
Puszczamy tekst z rana, a nasz rozmówca pewnie już zaczyna pierwsze zajęcia. - Mój zwykły dzień w pracy, ale nie w biurze (śmiech), zaczyna się około 8:00, nasi juniorzy są w klasach sportowych, więc tak zaczynają treningi. Dlatego najpierw piłka, a zanim wieczorna najczęściej praca w telewizji, są dobre 4 godzinki przerwy. Nie będę ukrywał, lubię wtedy przyjechać na salę i poboksować. Forma się buduje! - kończy Podoliński.
Będziemy z zaciekawieniem przyglądać się temu, co w Sosnowcu. Może inspiracje zaczerpnięte z pracy telewizyjnej pomogą stworzyć tam ciekawy projekt. Nie od razu, pewnie nie wcześniej, niż usłyszymy Roberta Podolińskiego przy Champions League, czyli na początku wiosny. Usiądziemy na krześle (nie tym elektrycznym, wspominanym przez Roberta!), poza Ligą Mistrzów pooglądamy pierwszą ligę i zobaczymy.

Przeczytaj również