Żegnamy piłkarza-legendę, witamy trenera-legendę. Zidane jest na tej samej półce co Guardiola i Ferguson

Żegnamy piłkarza-legendę, witamy trenera-legendę. Zidane jest na tej samej półce co Guardiola i Ferguson
viewimage/shutterstock.com
Być może do tej pory nie Zinedine Zidane był tak wielkim nazwiskiem w wąskim gronie trenerskich wyjadaczy, jak Pep Guardiola i Juergen Klopp. Ale teraz, prawie półtorej dekady po zakończeniu zawodniczej kariery, Francuz, po cichu i metodycznie, wykonuje jeszcze bardziej udaną pracę. Kierując Realem Madryt, wszedł na najwyższy możliwy poziom.
- To chodzące widowisko, gra tak, jakby na każdej stopie miał jedwabne rękawiczki. Sprawia, że warto pójść na stadion - tak francuskiego playmakera chwalił twórca Realu Madryt w latach 50. i 60., Alfredo di Stefano, po tym, jak “Zizou” odbierał tytuł Piłkarza Roku FIFA w 2003 roku.
Dalsza część tekstu pod wideo
- Zidane jest kluczem. Wierzymy w niego i jego pracę - to z kolei słowa Sergio Ramosa zaraz po zdobyciu ostatniej mistrzowskiej patery. Niewielu w swoim życiu słyszało tyle komplementów zarówno grając na boisku, jak i dyrygując grą poza murawą.
Ale nie zawsze tak było.

Bez immunitetu

Mniejsza o trzy Puchary Europy z rzędu, sukces nie do powtórzenia przez najbliższy czas. Mniejsza nawet o tytuł mistrzowski z 2017 roku, zaledwie jeden z dwóch na owy stan, które Real wyrwał z rąk Barcelony w ciągu ostatnich 12 lat. Nieważne, że odpowiedział na wezwanie Florentino Pereza, błagalną prośbę o pomoc, wracając do drużyny wijącej się w konwulsjach w samym środku potężnego kryzysu. Mógł odmówić, a jednak zaryzykował i rzucił na szalę cały własny dorobek, pieczołowicie kolekcjonowany przez ostatnie lata.
To wszystko nagle stało się nieważne, gdy w okolicach października ubiegłego roku Real zdobył zaledwie jeden punkt w dwóch pierwszych meczach Ligi Mistrzów, przegrał z kiepską Mallorką, a znajomy duch Jose Mourinho znów unosił się nad Santiago Bernabeu. Wielu wkładało wtedy Zidane’a do katapulty.
Wtedy stawił się za nim kapitan “Los Blancos”, Ramos, słusznie zauważając, że sukcesy Francuza są umniejszane, podczas gdy portugalskiego trenera - rozdmuchiwane. “Marca” wówczas zaapelowała na okładce dziennika: “Jeśli go kochacie, zacznijcie wygrywać”. Piłkarze wzięli sobie to do serca. Kolejną porażkę zanotowali dopiero 14 tygodni później, a po następnych 9 miesiącach byli już mistrzami. Legenda wykuwa się w bólach, upadkach i zniechęceniu. Jak słusznie zauważał sam trener, “nie zawsze może być cudownie”.

Tak wykuwała się legenda

Obraz Zidane’a w umyśle każdego kibica wygląda generalnie tak samo. Czasem jako dryblera z piłką przyklejoną u stóp, czasem główkującego do brazylijskiej bramki w finale mistrzostw świata, a czasem uderzającego z tej samej główki prosto w klatkę piersiową Marco Materazziego. Szkoleniowiec, zwłaszcza z tak wybitną zawodniczą “kartoteką”, często widziany jest jako przedłużenie legendy gracza, co robi mu dużą krzywdę.
Nie został wrzucony na gorący fotel trenera “Królewskich” za pstryknięciem palcami Pereza. Najpierw terminował jako asystent Carlo Ancelottiego, a później pełnił funkcję trenera rezerw. Dopiero gdy postanowiono pożegnać się z Rafą Benitezem, Madryt zwrócił się do jednego ze swoich najlepszych graczy historii. To miał być eksperyment. Test, który nieoczekiwanie okazał się posunięciem na miarę odkrycia nowego pierwiastka.
Pierwsza kadencja miała tę zaletę, że korzystał z usług piłkarskiego “cracka”. Na Cristiano Ronaldo zawsze mógł polegać, jeśli chodzi o wygrywanie ważnych meczów i przełamywanie napiętych sytuacji. Niesamowite dążenie do zdobywania goli połączone ze zwycięską mentalnością dały Realowi wszechmocną broń. Podczas swojej prawie 10-letniej kariery u hiszpańskiego giganta, CR7 zdobył cztery tytuły Ligi Mistrzów. W tym trzy z rzędu, mając u steru Zidane’a. Dlatego zawsze kontrargumentem do tezy o wyjątkowości ZZ na ławce trenerskiej było hasło: bez Ronaldo niczego nie zdobędzie.
Dlatego mistrzostwo Hiszpanii Realu, już w erze post-Ronaldo, a ciągle w barcelońskiej erze Messiego, jest tym bardziej imponujące. W sytuacji, kiedy nie wszystko przebiegało tak, jak trzeba i gdy drogi nabytek w postaci Edena Hazarda, głównie z powodu kontuzji, jeszcze nie odpalił. I nawet mimo posiadania w zespole drugiego problematycznego dziecka, Garetha Bale’a, Zidane nie tracił rezonu. Zarządzał zespołem ze spokojem, znanym z tego, jak prowadził piłkę i dyktował tempo, mając na plecach numery “10” lub “5”.
A przecież nie za każdym razem dostawał to, czego chciał. Wiele z zapowiadanych przez niego zmian się nie wydarzyło. Pewne gwiazdy, jak Pogba, nie przyszły, a ci, na których już nie mógł patrzeć, nie odeszli. Zbudował więc zespół z tych elementów, jakie miał. Wyciągnął to, co najlepsze z weteranów: Benzemy, Kroosa, Modricia i Ramosa (a niektórzy mówili, że są skończeni!), integrując jednocześnie nowoprzybyłych. Nie marudząc na konferencjach, nie szukając usprawiedliwień i wymówek. Nieprzychylny kalendarz, błędne decyzje sędziów, pandemia - on zawsze próbował być ponad tym.
I wreszcie ten mit, z którym się zmierzył i który obalił. Że jest tylko “kumplem piłkarzy”, mentorem, a żadnym taktykiem. Bardziej szczęściarzem, oportunistą. I wtedy, na przekór tym głosom, skonstruował defensywę, fortecę nie do zdobycia. Zmieniał formacje, wyjściowe jedenastki, styl, sposób pressingu. Robił to często, częściej niż inni. A jednak to nadal może nie wystarczać krytykom.

Trochę inny trener

Tiki-taka, gegenpressing, futbol totalny czy fergie-time to terminy, które weszły do leksykonu piłki nożnej na przestrzeni dziesięcioleci i każdy z nich łatwo powiążemy z konkretnym menedżerem. Jak dotąd Zidane’owi nie udało się wyklarować własnej cechy charakterystycznej. Jego modus operandi wydaje się być konserwatywny: zebranie silnej drużyny i wydobycie z niej wszystkich atutów.
Gdyby w ogóle można było użyć jakiegokolwiek określenia na styl prowadzenia drużyny przez Zidane’a to perfekcyjne zarządzanie ludźmi.
- Jest niezwykły w relacjach z graczami. To nie metoda, to styl bycia. Szanuje ich, więc oni szanują jego - podkreśla asystent trenera, David Bettoni. Niezależnie od tego, czy dany gracz funkcjonuje jako supergwiazda czy wchodzi na końcówki, wieloletnie doświadczenie “Zizou” w grze na najwyższym poziomie ściąga na niego imperatyw: sprawić, by każdy stał się doskonały. Filozofia piłkarska? Tylko jedna. Dobre wykonywanie swojej pracy. Tylko tyle i aż tyle.
Nie trzeba oczywiście przypominać, że rodowód i siła finansowa Realu daje każdemu menedżerowi względny komfort i całkiem silny skład do dyspozycji. Nie każdy jednak może wydobyć najlepsze z gwiazd albo poradzić sobie z ich ogromnym ego.
Czy możemy go wpisać w poczet legend? Najlepszych trenerskich osobistości wszech czasów? Trzeba, jak zawsze, wpisać taką kwestię w pewien kontekst. Pepowi Guardioli, uznanej personie w światku piłkarskim, nie udało się zdobyć Ligi Mistrzów odkąd opuścił przytulne gniazdko Camp Nou. 10 lat minęło odkąd Mourinho, kolejny symbol współczesnej trenerki, zasmakował sukcesu na tym etapie. Klopp, obecnie primus inter pares dzisiejszych menedżerów, ma w swoim CV ledwie jedną europejską koronę. Ferguson, do którego odwołuje się tylu ekspertów, przez ponad ćwierć wieku w United wygrał Champions League dwa razy.
Wszyscy ci menedżerowi szkolili w największych klubach na świecie najzdolniejsze talenty futbolu. Więc, tak, jeśli Zidane nadal będzie kolekcjonował trofea z taką łatwością (statystycy wyliczyli, że co 19 meczów z Francuzem na ławce wpada coś do gablotki), to trudno sobie wyobrazić, że jego nazwisko w historii nie zostanie ujęte wraz z wymienionymi wcześniej przykładami.
Kiedy rozpoczynał nową pracę, kierowała nim chęć rywalizacji, sprawdzenia siebie i drużyny. - Czy będę dobry jako trener? Nie wiem, ale chcę się dowiedzieć - mówił na pierwszych konferencjach. I chyba wreszcie się przekonał. Dla kibiców “Królewskich” już jest trenerską legendą. Sympatycy innych klubów powoli też dojrzewają do tego samego zdania.

Przeczytaj również