"Ludzi jest po prostu za dużo". Barierki, Hindusi i zaginiony puchar. Meczyki z Kataru

"Ludzi jest po prostu za dużo". Barierki, Hindusi i zaginiony puchar. Meczyki z Kataru
Radosław Przybysz
Za nami pierwsza kolejka fazy grupowej, przed nami mecz o wszystko (tradycja - rzecz święta) reprezentacji Polski. Z każdym dniem coraz lepiej rozumiemy Katar i jego mieszkańców. A przynajmniej tak nam się wydaje. Oto trzecia część naszego katarskiego dziennika.

Wtorek, 22.11

Dalsza część tekstu pod wideo
To był szalony dzień. Rano tańczyliśmy zumbę i trafiliśmy 11/11 skład reprezentacji Polski (znowu) na mecz z Meksykiem. Prosto po programie pojechałem na Lusail Stadium, gdzie wśród szalonych kibiców Arabii Saudyjskiej mogłem ekscytować się ich zwycięstwem z Argentyną, a po meczu razem z nimi zapytać: gdzie jest Messi?
Mogłem też znowu odstać swoje w kolejce do metra. Scenariusz był ten sam, co zwykle - z kilku wejść na stację metra organizatorzy otworzyli tylko jedną i tam kierowali wszystkich za pomocą porozstawianych wszędzie barierek. Tłok, ścisk i nerwy. Generalnie ten dziennik mógłby mieć tytuł "zabarierkowani". Służby porządkowe kochają porządek. Broń Boże wchodzić do metra wyjściem albo wychodzić wejściem. W grę nie wchodzi żadna improwizacja. Chcą dobrze, ale z czasem ta ich konsekwencja przestaje bawić, a zaczyna irytować. Na przykład gdy się spieszysz, a nie możesz przejść pustym chodnikiem, bo z tej strony jest on zabarierkowany. Nie i koniec. Na pytania o logikę pewnych decyzji stewardzi tylko się uśmiechają. Sorry, rules.
A mnie się właśnie tego dnia wyjątkowo spieszyło, bo po meczu Arabii Saudyjskiej chciałem zdążyć na spotkanie Polska - Meksyk na drugim końcu miasta. Zdążyłem, bo akurat stacja metra przy stadionie 974 znajduje się dość blisko i jest wygodnie skomunikowana. Nie zdążyłem tylko nic zjeść od rana, a kupioną paczkę chipsów musiałem zostawić na bramkach bezpieczeństwa, bo należały do marki niebędącej partnerem FIFA. Sorry, rules.
Mecz się odbył, wszyscy wiemy jak wyglądał, nie wracajmy do tego. Bardziej podobał mi się stadion. Najbardziej oryginalny ze wszystkich w Dausze, nowatorski, klimatyczny. Konstrukcja z kontenerów sprawiła, że gdy tylko podniósł się doping meksykańskich kibiców, trybuny dosłownie całe dudniły i wibrowały pod stopami. Ciekawe doznanie, gdy wydaje ci się, że to wszystko zaraz się zawali. Aż szkoda, że ten obiekt po mundialu zostanie rozebrany, bo naprawdę ma swój klimat i pasowałby idealnie do piłki klubowej.
Polskich kibiców na meczu była garstka. Rozmawiałem, między innymi z pilotami i stewardessami bliskowschodnich linii lotniczych, którzy na co dzień mieszkają w Dubaju i przylatują na mecze Polaków specjalnie do Doha. Lot powrotny po meczu mieli o 4 rano. Taki to mundial.

Środa, 23.11

A propos stadionów warto zwrócić uwagę na dwa ciekawe zjawiska. Po pierwsze, kwestia frekwencji. Przez kilka pierwszych dni wydawało się, że organizatorzy oszukują podając liczbę widzów na meczach, bo przerastała ona oficjalne pojemności obiektów podane na stronie turnieju. W końcu jednak odnieśli się do tych nieścisłości i poinformowali, że pierwotne liczby miejsc dla publiki były zaniżone, a dodatkowo doszły wolne, niewykorzystane miejsca na strefy VIP, sponsorów i mediów. Tym sposobem teraz wszystko się już zgadza. Teoretycznie, bo nadal na niektórych meczach widać rzędy pustych krzesełek. Ale to już efekt tego, że w komunikatach podawani są wszyscy uprawnieni do wejścia widzowie, a niektórzy na mecze zwyczajnie nie przychodzą. Zwłaszcza lokalsi, posiadacze miejsc w lożach wyższej klasy.
Druga sprawa to znikający puchar i pirotechnika. Na kilku pierwszych meczach mistrzostw przed pierwszym gwizdkiem na środek murawy wjeżdżał efektowny, kilkunastometrowy, dmuchany puchar za mistrzostwo świata i w rytm muzyki i efektów świetlnych obracał się, a wokół buchały płomienie. Ale już na grupę C zabrakło i pucharu, i płomieni. Dziwna niekonsekwencja. Zostały przynajmniej świetlne pokazy, efektowne zwłaszcza w przerwach, choć też nie ma ich na wszystkich stadionach. To jednak niuans. Najważniejsze, że nie zniknęli piłkarze.
Środa stała pod znakiem pomeczowego treningu kadry, który spontaniczną decyzją selekcjonera został w całości otwarty dla mediów. Spontaniczne było również spotkanie z dziennikarzami, po którym rozpętała się trwająca praktycznie do dziś burza. Temat przegadano już wielokrotnie, nie ma do czego wracać.
Po meczu z Meksykiem potrzebowaliśmy odpoczynku. Wyprawa na kolację na Souq Waqif skończyła się fiaskiem. Wieczorami nie wciśniesz tam szpilki, a dodatkowo służby ogradzają cały stary rynek - tak, oczywiście - barierkami. Dopiero po długich negocjacjach wpuściły nas do środka, ale nie znaleźliśmy ani jednego wolnego stolika w żadnej knajpie. Głodni i zmęczeni wróciliśmy do metra i zjedliśmy coś w mniej reprezentatywnej dzielnicy. Dało nam to przynajmniej inny, nowy obraz Dauhy - tej, gdzie nie spacerują kibice i Katarczycy, a gdzie pracują i śpią rezydenci.

Czwartek, 24.11

Bo tak naprawdę stolica Kataru jest w większości zamieszkana przez Hindusów, Banglijczyków, Nepalczyków, Lankijczyków i Filipińczyków. Oni też stanowią znaczną część kibiców na trybunach. Z kilkoma z nich porozmawiałem przy okazji meczu Urugwaj - Korea Południowa. Udało mi się ustalić, że nie dostali biletów, tylko kupowali je normalnie w aplikacji biletowej. Ale status rezydenta (wszyscy mieszkają i pracują w Dausze od kilku lat) zezwalał im na zniżki, dzięki którym nabyli bilety w cenie 40 riali (tę samą cenę powtarzało kilku moich rozmówców). Nie są to jednak robotnicy niższego szczebla, których i tak nie byłoby stać na wejściówki i których codzienność podczas turnieju opisał w swoim artykule "Guardian". To inżynierowie, pracownicy sektora IT i urzędnicy. Tłumaczyli, że kupowali bilety na te mecze, które były dostępne. Taka jest ich oficjalna wersja, mi pozostało jej zawierzyć.
Mieliśmy sporo czasu na rozmowę, bo po meczu... znowu staliśmy w długiej kolejce. Powrót z metra z niektórych stadionów to istny koszmar, bo poza kolejkami można zostać zgniecionym już w samych wagonach, zwłaszcza przy wsiadaniu i wysiadaniu. Wydaje się, że jedno miasto to jednak za mało, by organizować tak wielki turniej na czterech obiektach jednocześnie jednego dnia. Ludzi jest po prostu za dużo.
Nie pomaga nawet bezustanna organizacja ruchu przez różnorakie służby porządkowe, których naliczyłem z pięć rodzajów. Tym bardziej, że same nie do końca znają one zasady, które mają egzekwować. Już kilkukrotnie zdarzało mi się, że w dane miejsce jeden ochroniarz mnie wpuszczał, a drugi nie. Że z danym sprzętem raz mogłem przejść bramki bezpieczeństwa, a raz nie. Mamy więc chaos w zalewie kontroli.
Najlepszy jego przykład dostałem w rozmowie z dziennikarką, która mieszka w Dausze na co dzień i która miała pecha skręcić kostkę na schodach stadionu Al-Janoub podczas meczu Francja - Australia. Najpierw nikt ze stewardów jej nie pomógł, choć nie mogła wstać. Potem, nikt nie wiedział, dokąd ją zaprowadzić. W końcu trafiła do punktu opieki medycznej, który odesłał ją do szpitala, ale karetka jej nie przysługiwała. Zamówiła więc taksówkę, ale wtedy nie było nikogo, kto mógłby ją wesprzeć, by dotarła do kierowcy. Poza tym, nie mogła wrócić tą samą drogą, którą przyszła, bo ruch obowiązywał tylko w jednym kierunku. Sorry, rules.
W takich sytuacjach wychodzi brak przewodnika na wypadek sytuacji kryzysowych, brak planu B. I brak kontaktu z kimś wyżej hierarchii, z kimś, kto realnie podejmuje decyzje. Z każdym dniem to męczy coraz bardziej. Na szczęście są jeszcze mecze, prawdziwi kibice (wiecie, tacy co to śpiewają i znają piłkarzy, którym kibicują) i nadzieja na lepszą grę naszej reprezentacji. I tego się trzymajmy. Gra się dopiero zaczyna.
Barierki, kolejki, barierki, kolejki
Radosław Przybysz

Przeczytaj również