Depresyjnie-alkoholowa samba i przestępcza miłość w rytmie Flamengo. Jak Adriano przetańczył swoją karierę

Depresyjnie-alkoholowa samba i przestępcza miłość w rytmie Flamengo. Jak Adriano przetańczył swoją karierę
Fabio Diena/shutterstock.com
Narciarstwo alpejskie i piłka nożna to, wbrew pozorom, podobne dyscypliny sportu, a przynajmniej terminologia się zgadza. Bajeczne umiejętności dryblowania pomiędzy kilkoma rywalami nazywamy slalomem, szybka wymiana podań na małej przestrzeni zakończona uderzeniem na bramkę bywa definiowana jako kombinacja. Natomiast zjazd oznacza drastyczny regres formy lub kompletnie zdewastowane kariery, które są regularnie topione w oceanach alkoholu, notorycznie wciągane wraz z kilogramami anielskiego pyłu czy przedawkowywane innymi środkami psychoaktywnymi.
Niestety, ostatnie przywołane zjawisko dotyczy dawnej gwiazdy brazylijskiego futbolu, Adriano Leite Ribeiro. Zawodnik porównywany skalą talentu do słynnego Ronaldo wychowywał się w obskurnym domostwie wykonanym z materiałów odpadowych, w faweli Vila Cruzeiro na obrzeżach Rio de Janeiro. W tych dzielnicach nędzy, przemoc stanowiła chleb powszedni, przestępczość traktowano na zasadzie zła koniecznego, zaś gangi kontrolowały przemysł kokainowy, często przelewając krew, również niewinnych turystów.
Dalsza część tekstu pod wideo
To właśnie wśród przeżartych ubóstwem labiryntów uliczek Complexo do Alemao, w północnej strefie miasta, Adriano zdobywał pierwsze piłkarskie szlify. Nastoletniego Brazylijczyka charakteryzowały świetne warunki fizyczne, zdolność przetrzymania futbolówki z obrońcą na plecach, niewiarygodna skoczność i skuteczność. Nie umknęło to władzom Flamengo, w barwach którego zadebiutował już w wieku siedemnastu lat, przełomem wdzierając się do podstawowego składu „The Most Beloved in Brazil”.
10 strzelonych goli w 24 meczach ligi brazylijskiej zaowocowało propozycją występów w Europie, a konkretniej w Interze Mediolan, skąd został wypożyczony do Fiorentiny. Współwłasnościowy pakiet praw do piłkarza posiadała Parma, która zaoferowała mu szansę gry w 2002 roku. Wtedy eksplodowała drzemiąca w Adriano iskra futbolowego potencjału. Podczas 37 spotkań dla „Gialloblu” zanotował aż 23 trafienia i do Mediolanu powrócił jako wschodząca gwiazda nie tyle włoskiej, co światowej piłki nożnej.

L’Imperatore i śmierć ojca

Ówczesna drużyna Interu była wręcz naszpikowana piłkarzami wielkiego formatu: Francesco Toldo, Javier Zanetti, Ivan Cordoba, Sinisa Mihajlović, Edgar Davids, Juan Sebastian Veron, Alvaro Recoba, Christian Vieri oraz masa innych znamienitych zawodników, których nazwiska budziły gigantyczny szacunek na arenie międzynarodowej. Gdy klub wzmocnił się Luisem Figo, kwestia sięgnięcia po mistrzostwo Włoch stała się sprawą otwartą.
Zanim jednak przejdziemy do tego pięknego rozdziału w historii Interu, warto dodać, że Adriano zdobył trofeum Copa America w 2004 roku. Na przestrzeni całego turnieju piłka po jego uderzeniach siedmiokrotnie zatrzepotała w sieci, dzięki czemu został królem strzelców. Bramka wyrównująca w ostatnich sekundach doliczonego meczu finałowego oraz rzut karny wykorzystany z zimną krwią w trakcie serii jedenastek decydującej o tytule, do dziś spędzają sen z oczu Argentyńczykom i ich opiekunowi, Marcelo Bielsie.
„L’Imperatore” - jak ochrzcili napastnika kibice Interu - zadedykował puchar swojemu ojcu, Almirowi. Pewnego dnia, gdy przebywał na zgrupowaniu przedsezonowym „Nerazzurrich”, do jego hotelowego pokoju zadzwonił telefon. Adriano odebrał połączenie, po czym cisnął słuchawką o ścianę, wydobywając z siebie przerażający wrzask. Wiadomości napływające z Brazylii były dramatem młokosa: tato zmarł w wyniku rozległego ataku serca. W ułamku sekundy następca tronu Ronaldo zmienił się już na zawsze.
Brazylijski „Cesarz” prędko stał się ulubieńcem mediolańskiej publiczności, jak również niezwykle istotnym elementem drużyny zdobywającej Scudetto w sezonie 2005/06. Sam zainteresowany pod względem indywidualnych statystyk lepiej będzie jednak wspominał poprzednią kampanię, w której strzelił aż 28 goli w 42 potyczkach. Ze starcia na starcie gołym okiem było widać, że nieznana siła wysysa z niego energię witalną. Coś się niewątpliwie zamknęło.

Depresja na rauszu i zaginięcie

Totalna klapa na Mundialu w 2006 roku wyłącznie potwierdziła, że „L’Imperatore” nie interesuje się piłką nożną. Po śmierci ojca zachorował na głęboką depresję, odizolował się od kolegów z zespołu, nabierał kilogramów. Na domiar złego coraz częściej zaglądał do butelki, na treningach pokazywał się sporadycznie, a jeśli już uraczył sztab szkoleniowy swoją obecnością, to zalany w trupa. Otaczał się kiepskim towarzystwem oraz tanimi kurtyzanami, które odwiedzał albo zabierał na imprezy z dzielnicy czerwonych latarń.
- Nie wiedziałem, jak mam ukryć przed sztabem, że dzień wcześniej zabalowałem. Nie chciałem być skacowany na treningach, zatem piłem do rana i w ogóle nie kładłem się spać. Krył mnie sztab medyczny. Lekarze zabierali mnie do gabinetu i tam pozwalali się wyspać. Gdy nie byłem w stanie wyjść na boisko w meczu ligowym, Inter wmawiał mediom, że mam problemy mięśniowe - spowiadał się Adriano.
W międzyczasie Inter postanowił wypożyczyć Adriano do Sao Paulo, gdzie piłkarz miał odnaleźć dawny blask i świetność. Choć częściowo plan się powiódł, ponieważ zawodnik znowu grzeszył skutecznością, imponował przygotowaniem motorycznym oraz cieszył sympatyków futbolu sztuczkami technicznymi, wciąż sprawiał mnóstwo problemów wychowawczych. Przykłady? Bywał agresywny w stosunku do kumpli i wszczynał awantury.
Kiedy wrócił do Włoch, pod skrzydłami Jose Mourinho odzyskał stare, dobre nawyki godne lisa pola karnego. Na nieszczęście fanów „Nerazzurrich” nie potrwało to długo. Pewnego razu klub zgłosił zaginięcie Brazylijczyka, który po prostu rozpłynął się w powietrzu. Brak kontaktu, wyłączony telefon, żadnej informacji ze strony bliskich mu osób. Podejrzewano nawet porwanie, tymczasem Adriano wybrał się w podróż do ojczyzny, aby kosztować meandrów cudowności życia pozaboiskowego wśród dilerów kokainy.
Cierpliwość zarówno „The Special One”, jak i działaczy Interu, wreszcie się wyczerpała. 24 kwietnia 2009 roku mediolański klub rozwiązał kontrakt z zawodnikiem za porozumieniem stron, ale zerwanie umowy nie stanowiło żadnego antidotum na kłopoty „L’Imperatore”.

Uroki tarapatów i gorące Flamengo

Kolejne ekscesy we włoskiej Romie odbiły się szerokim echem wśród opinii publicznej. Tym razem nikt nie miał zamiaru dawać setnej drugiej szansy brazylijskiemu „Cesarzowi”. Wprawdzie w 2014 roku sąd uniewinnił go w procesie o handel narkotykami, a na horyzoncie pojawiła się jeszcze propozycja z francuskiego Le Havre, lecz szybko zawieszono finalizację kontraktu. Powodem były pogłoski na temat hucznej imprezy wyprawionej przez gracza, podczas której wynajął osiemnaście prostytutek na Copacabanie za 30 tysięcy euro.
Potem świat obiegła informacja, że Adriano postrzelił poznaną przelotnie panienkę w jednym z nocnych klubów. Następne wnioski prokuratorów nawiązywały do: przemytu prochów, pobić, wymuszeń, wypadków samochodowych pod wpływem środków odurzających. Najgłośniejsza sprawa to udział w zorganizowanej grupie przestępczej o nazwie „Czerwone Komando”, jednak niedoszły bóg futbolu kategorycznie zaprzecza tego rodzaju doniesieniom. Tłumaczy, że zatrudnia oprychów jako ochroniarzy, natomiast jego miłością jest Flamengo.
Smutno obserwować upadek piłkarza, który dysponował niewyobrażalnym talentem. Przykro słuchać o kolejnych krzywych akcjach, niezgodnych z literą prawa, w wykonaniu zawodnika porównywanego zdolnościami z legendarnym Luisem Nazario de Limą. Ba, więcej! Ivan Cordoba zwrócił się kiedyś do Adriano następującymi słowami: - Adri, czy ty sobie zdajesz sprawę, że jesteś mieszanką Ronaldo i Zlatana Ibrahimovicia? Czy ty masz pojęcie, że możesz być największym napastnikiem wszech czasów?
Tak się niefortunnie składa, że móc, a być to dwa zupełnie odmienne wątki. Ogromna szkoda, że tak naprawdę nie dane nam było oglądać popisów Adriano w jego prime timie, bo ten nigdy nie doszedł do skutku. Cytując genewskiego pisarza Jeana-Jacquesa Rousseau: „Jeśli nie potrafimy zapobiec pożarciu nas przez wrogów, postarajmy się przynajmniej, by nie mogli nas strawić”. Gorzej, gdy sami nieświadomie stajemy się własnymi wrogami.
Mateusz Połuszańczyk
Redakcja meczyki.pl
Mateusz Połuszańczyk , Mateusz Połuszańczyk
01 Apr 2020 · 11:40
Źródło: własne

Przeczytaj również