FC Barcelona i jej tragifarsa. Szukali napastnika, mając jednego (i drogiego) pod samym nosem

FC Barcelona i jej tragifarsa. Szukali napastnika, mając jednego (i drogiego) pod samym nosem
Edu del Fresno/Shutterstock
Porażki w lidze, dramat w pucharze, szopka na rynku transferowym, awantury w szatni. Nie ma obecnie bardziej memicznego klubu na świecie od Barcelony. Sposób, w jaki na Camp Nou szukano snajpera podczas zimowego okienka transferowego, jak w soczewce skupia wszystkie wady klubu z Katalonii. Chaos, niekompetencja, brak wyobraźni. A wystarczy zaufać jednemu piłkarzowi rodem z Francji.
Jeśli poszukiwałbyś jakiegoś podkładu muzycznego, żeby stworzyć soundtrack dla filmu „Barcelona na tropie napastnika”, idealny byłby znany wielu utwór z Benny’ego Hilla. W ostatnim jeszcze spokojnym momencie przed kompletną ligową katastrofą z Valencią, Quique Setien siedział na ławce i patrzył, jak rozgrzewają się gracze. Obserwował zawodnika, o którym większość myślała, że wkrótce będzie jego.
Dalsza część tekstu pod wideo

Polowanie bez amunicji

Kilka metrów dalej Rodrigo właśnie przeprowadzał z trenerami trening strzelecki. Piłka siedziała w siatce częściej niż na bramkarskich rękawicach. Setien musiał wyglądać jak kierowca przed zakupem drogiego, luksusowego autka. Ktoś krzyknął z trybun: „Zabierasz go?”, Setien na tę uwagę tylko się uśmiechnął. Za kilka dni deal miał się stać faktem.
Biedny Rodrigo, latem był tak blisko wyjazdu do Atletico Madryt, jego ówczesny trener w Valencii, Marcelino, publicznie narzekał na zbliżającą się wyprzedaż (po czym m.in. dlatego spadła jego głowa), a sam piłkarz wyczyścił szafkę i pożegnał się z kolegami. No i potem przywitał się jeszcze raz. W styczniu znów się spakował, tym razem miał lecieć do Katalonii, ale znów bagaż został na miejscu. Transfer wysypał się na ostatniej prostej.
Negocjacje nie szły dobrze, szukali formuły, ale nie znaleziono żadnego rozwiązania i żadnego sposobu, by zdobyć Rodrigo. Valencia chciała 60 milionów euro, a Barcelona nie mogła takich pieniędzy przygotować. Musieliby sprzedać większą liczbę graczy. Niektórzy poszli, lecz w większości była to niewielka zmiana. Inni odmówili. Nowa prawda futbolu: pozbycie się graczy może być równie trudne, co ich zatrudnienie.
Rodrigo został, a później się naprawdę zaczęło. Nagle pojawiły się nazwiska z kosmosu. Część prawdziwych, część niekoniecznie. Jedna z historii mówi, że Everton odrzucił ofertę za Richarlisona, asa swojego napadu, za 100 milionów euro. Jakim cudem w ogóle taka padła? “Barca” nie miała 80 milionów na Rodrigo, a mieliby 100 na innego gracza?

Transferowa indolencja

Mleko się rozlało, Barcelona nie chciała zrobić tego, co zrobili z Kevinem-Prince Boatengiem, nie chcieli wyjść na strasznie głupich. W ubiegłym roku wypożyczyli Ghańczyka, który rozegrał zaledwie cztery mecze i strzelił jednego gola. Nie popełniliby tego błędu ponownie. No cóż, chcieli względnie taniego, ale bramkostrzelnego napastnika. Wyszło jak wyszło.
Tym razem Barcelona została zmuszona do panicznych zakupów z przyczyn niezależnych od nich. Nikt się nie spodziewał, że Luis Suarez dozna kontuzji, ale nie chodzi dokładnie o ten moment. Chodzi o to, że brak zastępczego goleadora, który to problem zidentyfikowano już zeszłej zimy i ponownie latem, jeszcze bardziej pogorszył poszukiwanie, które stały się szalone. A to ostatnie okno uwidoczniło fatalne działanie pionu sportowego: reagują jedynie na okoliczności, nigdy na symptomy. I w dodatku robią to bardzo źle.
Mogło się wydawać, że istnieje oczywiste rozwiązanie poszukiwań, brak potrzeby wyścigu i reagowania na kryzys. Griezmann to napastnik za 120 milionów euro. Miał zajmować każde miejsce w ataku, od fałszywego napastnika, do typowego snajpera, ale też skrzydłowego. A jaką ma obecnie rolę? Kręcenie się wokół Messiego. I robienie innych rzeczy, do których nie pali się nikt inny.

Facet od czarnej roboty

To że Barcelona nie widziała go (i nadal nie widzi) w osobie tej kluczowej „dziewiątki”, zostało podkreślone przez fakt, że wciąż gonią w piętkę szukając zastępcy lub następcy Suareza. Aby skończyć jak zawsze. Albo w tym samym miejscu, albo w jeszcze gorszym położeniu.
Na miejscu Griezmanna, można poczuć się głupio. Niestawianie na niego na tak wrażliwej pozycji, jego, mistrza świata, trzeba uznawać za swoiste wotum nieufności. Do jego doświadczenia, umiejętności i wartości. Utrata Griezmanna,z głęboko zakorzenioną mentalnością pt. „Drużyna jest na pierwszym miejscu”, wwierconą w nim jeszcze za czasów gry w Atletico, musi być czymś, co boli kibica Barcelony równie mocno jak starcia Messiego z Abidalem.
To prawda, że Griezmann bywa niedoskonały. Jego proces uczenia się ataku w stylu „Dumy Katalonii” u nauczycieli w osobach Suareza i Messiego stanowczo za bardzo się wydłużył. Ale czy np. to on powinien być zmieniony przy bronieniu wyniku z Espanyolem? Przy tak energicznej i agresywnej postawie przeciwnika, który właśnie zyskał przewagę jednego piłkarza? A może lepiej było poświęcić któregoś z trzydziestoparoletnich napastników? Jeśli Messi to zawodnik nietykalny, choć już niczego w ostatnich minutach nie dawał, to dlaczego nie zszedł Suarez? „Griez” znany jest przynajmniej z tego, że w pełni i bez obrzydzenia poświęca się zadaniom defensywnym.
Po tym, jak Setien przejął kontrolę nad drużyną i w debiucie „Blaugrana” pokonała Granadę 1:0, wielu graczy z zadowoleniem przyjęło rezultat, a Francuz został oskarżony o bycie niewidzialnym lub nieistotnym przez 90 minut.
To kompletna bzdura: w rzeczywistości Antoine miał fundamentalne znaczenie dla faktu, że Barcelona grała w miarę płynnie. Mimo, że jest napastnikiem, wykonał wiele sprintów, aby naciskać, osłaniać i odzyskiwać futbolówkę. Czarna robota, mało zauważalna, zwłaszcza w dzisiejszym świecie futbolu, gdzie na napastników patrzy się z perspektywy zdobywanych bramek, względnie notowanych asyst.

Wykluczony?

Kilka tygodni temu 28-latek publicznie wyznał, że przed sezonem całkowicie zaangażował się w ciężką harówkę, poświęcił wszystko, żeby się uczyć i osiągać sukcesy. Kiedy przechodził do Atleti, musiał rozegrać cały sezon, zanim poczuł się „jak u siebie”, a później został liderem. Czy taka sama ścieżka czeka go w Barcelonie? Czy dadzą mu tyle czasu?
Wymagania wobec niego, trzeba przyznać, są mocno rozbujane. Od „zasuwania”, poprzez „pomocy drużynie w ciężkich chwilach”, „pozwolenia, by Messi mu zaufał”, aż do „bronienia lepiej niż niektórzy obrońcy”. Prawdopodobnie nie narzeka i może się spotkać z perspektywą powrotu Neymara na Camp Nou, a wtedy znów odsuną go na boczny tor. Gdyby jednak wszyscy w tej drużynie pracowali tak ciężko jak on, Setien gładko wszedłby w pierwszy sezon, a bardziej prawdopodobne – Valverde by nie odszedł.
Kiedy dołoży przynajmniej dziesięć goli do La Ligi, nie będzie marnować sytuacji jak przeciwko Athletikowi w Copa del Rey, postrzeganie francuskiego napastnika zmieni się i to szybko. A wtedy nie będzie mowy o trzecim z rzędu cyrkowym okienku transferowym w wykonaniu mistrza Hiszpanii. Na razie jednak Benny Hill leci zapętlony.
Tobiasz Kubocz

Przeczytaj również