Jorginho? Robert Lewandowski? Nie żartujmy. Leo Messi zasługuje na kolejną Złotą Piłkę

Jorginho? Robert Lewandowski? Nie żartujmy. Leo Messi zasługuje na kolejną Złotą Piłkę
Foto MB Media / PressFocus
Leo Messi jest najlepszym piłkarzem świata i biorąc pod uwagę aktualne osiągnięcia, powinien w tym roku zgarnąć siódmą Złotą Piłkę w karierze. Bez cienia wątpliwości.
Wielu może się oburzać, wielu nie zgadzać, ale pamiętajmy, że redakcja “France Football” wybiera najlepszego piłkarza. Nie napastnika, nie obrońcę i nie rozgrywającego, bo dla tego typu wyróżnień stworzono plebiscyt XI roku. Tymczasem najlepszym piłkarskim indywiduum pozostaje 34-letni Argentyńczyk z Rosario, obecnie poszukujący pracy, w wolnych chwilach demolujący kolejnych rywali.
Dalsza część tekstu pod wideo
36 spotkań, tytuły MVP w 25 z nich, 33 gole, 13 asyst, 176 udanych dryblingów, 89 wykreowanych szans. Oto dorobek Leo Messiego od 1 stycznia bieżącego roku. Już suche liczby mogłyby zamknąć debatę na temat jego wyższości nad innymi. Wiemy jednak, że w jego przypadku cyferki na papierze są tylko dodatkiem. W klasyfikacji kanadyjskiej widnieje jedna asysta, ale to wcale nie musi być proste podanie do najbliższego kolegi, lecz zagranie, które powinno się oprawić je w ramkę i powiesić w muzeum Prado obok dzieł Hieronima Boscha. Messi sprawia, że piłkarskie boisko to ogród rozkoszy ziemskich.

Rywale z przypadku

Głównym przeciwnikiem Leo w walce o indywidualny skalp będzie prawdopodobnie Robert Lewandowski, ale o nim później. Kandydaturę Polaka można jak najbardziej obronić i jego zwycięstwo nie byłoby aż takim szokiem. Problem w tym, że coraz częściej w opinii publicznej padają nazwiska, które zdecydowanie nie przychodzą do głowy na myśl o najlepszym piłkarzu stąpającym po naszej planecie.
Choćby włoskie media rozpoczęły medialną karuzelę spod znaku: “Jorginho Ballon d’Or”. Lorenzo Insigne apeluje, że jego kolega z drużyny zasługuje na to, aby zostać docenionym. I faktycznie pomocnik ma za sobą udany okres, jednak miejmy trochę szacunku do kilkudziesięcioletniego plebiscytu, w którym triumfowali zawodnicy pokroju Zinedine’a Zidane’a, Ronaldinho czy Messiego, a nie Jorginho. Wielu kibiców i ekspertów przytacza argument w postaci tego, że Włoch może w jednym roku wygrać Ligę Mistrzów i mistrzostwo Europy. I tak naprawdę cóż z tego wynika?
Pewne jest to, że któryś z zawodników z pewnością skompletuje tak pożadaną podwójną koronę. Ale czy jeśli zrobi to Anglia, to nagle faworytem ma być Ben Chilwell? Wyobrażacie sobie Cesara Azpilicuetę, który w rankingu najlepszych wyprzedza Lewandowskiego czy Messiego? A może duński dynamit sprawi sensację, powtórzy wyczyn z 1992 roku i to Andreas Christensen nagle zasłuży na miarę najlepszego z najlepszych? To tak nie działa. W 2014 roku Sami Khedira zdobył Ligę Mistrzów i Puchar Świata. O dziwo, nie zgarnął on Złotej Piłki kosztem Cristiano Ronaldo. 12 miesięcy później Claudio Bravo podniósł z Barceloną tryplet, a na deser wygrał z Chile turniej Copa America. Bramkarz zgodnie z nazwiskiem zasłużył na oklaski, ale nic poza tym. Żadna indywidualna nagroda nie powędrowała w jego ręce.
Oczywiście, nie można deprecjonować wagi turniejów międzynarodowych. Jednak jednocześnie nie mogą one być głównym wyznacznikiem tego, kto był najlepszy przez bite dwanaście miesięcy, a nie cztery tygodnie. Mistrzostwa Europy ułożyły się w taki sposób, że w grze o tytuł pozostały drużyny, w których największą gwiazdą jest kolektyw. Jednostki pracują dla systemu, każdy według potrzeb, każdy według zdolności. Ani w Hiszpanii, ani w Anglii czy tym bardziej we Włoszech nie ma jednego lidera i orbitujących wokół niego giermków. W notowaniach bukmacherów z dnia na dzień rosną szanse Jorginho na bycie wyróżnionym podczas gali “France Football”. Jednak gdyby powiedzieć komuś, kto ogląda mecz Włochów, ale załóżmy, że kompletnie nie zna podopiecznych Roberto Manciniego, że po boisku biega najlepszy zawodnik świata, ten jeden jedyny, to czy na pewno wiedziałby o kogo chodzi? Bo wcale nie jest powiedziane, że Jorginho to w ogóle wiodąca postać we własnej drużynie. A co dopiero, jeśli mówimy o całym świecie.

Leonardo

- Im dłużej oglądam Messiego, tym bardziej jestem przekonany, że to najlepszy gracz w historii futbolu. Jest geniuszem, porównałbym go do Leonardo Da Vinciego - stwierdził Phil Thompson, były reprezentant Anglii.
Za Messim stoi multum argumentów. Pod względem dryblingów można go porównać do Neymara. Na Copa America to Argentyńczyk częściej mija rywali. Wydawałoby się, że Kevin De Bruyne jest najskuteczniejszym kreatorem gry, jednak notuje on mniej asyst od Leo. Nawet w zakresie przyspieszania akcji, nadawania jej odpowiedniego tempa 34-latek wzbija się na piedestał ponad bardziej wycofanych pomocników pokroju właśnie Jorginho czy Verrattiego. Jeśli chodzi o liczbę goli, to Messi od stycznia ustępuje Robertowi Lewandowskiemu o jedno trafienie. Niewykluczone, że do końca Copa America w tej statystyce także przesunie się na pozycję lidera.
Lepszy drybler od skrzydłowych, lepszy kreator od środkowych pomocników i jednocześnie jeden z dwóch najlepszych strzelców świata. To chodzący człowiek-orkiestra, który w ostatnich miesiącach nie gubi nut, nie gubi taktu. Jego jedynym problemem jest to, że nazywa się Leo Messi. Wszyscy jesteśmy przyzwyczajeni do jego geniuszu i to sprawia, że wciąż szuka się kogoś, kto mógłby sprawić sensację, doprowadzić do detronizacji, wydłubać rysę na dotychczas nieskazitelnym pomniku sportowca idealnego.
- Jeśli Messi strzeli gola, ludzie żądają dwóch. Jeśli strzeli z rzutu wolnego, powiedzą, że mur był źle ustawiony. Jeśli jego drużyna przegra, wszyscy stwierdzą, że to wyłącznie jego wina. To cena, jaką płacisz za bycie najlepszym na świecie - celnie stwierdził Radamel Falcao.
Messi stał się zakładnikiem własnych sukcesów, więźniem własnej doskonałości. Gdyby ktokolwiek inny osiągał takie liczby, nie byłoby żadnej dyskusji nad tym, czy na pewno zasługuje na uznanie. W teorii Złota Piłka to nagroda dla najlepszego piłkarza, a niemożliwym jest znaleźć bardziej kompletnego zawodnika od Leo. On strzela jak Lewandowski, drybluje jak Neymar, podaje jak De Bruyne, bije wolne niczym Juninho Pernambucano. I robi to mecz w mecz, dzień w dzień.
- Są trzy rodzaje ludzi - ci, którzy widzą, ci, którzy widzą, kiedy im się pokaże i ci, którzy nie widzą - powiedział kiedyś Leonardo da Vinci.
Można mówić, że Leo Messi jest najlepszy, można pokazywać i udowadniać jego doskonałość. Ale zapewne wciąż znajdą się tacy, którzy stwierdzą, że nie jest on numerem 1. Bo nie.

Dlaczego nie Lewandowski?

Głównym kontrkandydatem Messiego powinien być Robert Lewandowski, jeszcze pozostający najlepszym strzelcem w tym roku. Słowo “jeszcze” jest kluczowe, bowiem to stety bądź niestety, ale koronny argument przemawiający za Polakiem. “Lewy” nigdy nie był i prawdopodobnie nigdy nie będzie zawodnikiem w typie Leo, który zejdzie do środka pola, minie dwóch rywali, pojawi się na skrzydle, za chwilę znowu wykończy akcję. Mówimy o klasycznym egzekutorze i w tym aspekcie nie ma żadnej konkurencji. Jako “dziewiątka” Lewandowski to światowy numer jeden, ale jako piłkarz w szerszym tego słowa znaczeniu, musi uznać wyższość Argentyńczyka.
Zwłaszcza, że nawet sukcesy drużynowe niekoniecznie przemawiają za reprezentantem Polski. Barcelona i Bayern zdobyły po jednym trofeum na krajowym podwórku. W Lidze Mistrzów obie drużyny musiały uznać wyższość PSG. Jeden rabin powie, że Messi w dwumeczu z paryżanami zmarnował rzut karny, drugi rabin zauważy dwa gole, w tym jeden z innej planety w wykonaniu Argentyńczyka. Jeśli chodzi o “Lewego”, niestety wiemy, że nie mógł on wystąpić w starciach z ekipą Mauricio Pochettino. Jako naród lubimy gdybać, więc i w tym przypadku można zastanawiać się, co by było, gdyby w tamtym ćwierćfinale zagrał Lewandowski, a nie Eric Choupo-Moting. Gdyby Bayern awansował, gdyby Bawarczycy obronili Ligę Mistrzów, a gdyby babcia miała kółka, to by była rowerem. Ale tak się nie stało.
Jeden z użytkowników Twittera wpadł na ciekawy pomysł, który na 99,9% niestety nie zostanie zrealizowany. Najkorzystniejszym wyjściem dla każdej ze stron byłoby wręczenie Messiemu Złotej Piłki za obecny rok, a następnie przyznanie z opóźnieniem nagrody dla Roberta Lewandowskiego. Polak zasłużył na to, żeby być wyróżnionym przez “France Football”. W 2020 roku nikt nie dorastał mu do pięt, ani Messi, ani Cristiano Ronaldo, ani Kapitan Tsubasa, gdyby akurat wrócił na ekrany. Francuscy dziennikarze niestety prawdopodobnie nie uderzą się w pierś i nie naprawią błędu, przez który kapitan naszej reprezentacji nie otrzymał najbardziej prestiżowej indywidualnej nagrody piłkarskiej.
Messiego od siódmej Złotej Piłki dzielą dwa spotkania. W nocy Argentyna zagra w półfinale Copa America z Kolumbią, a w decydującym meczu już czekają na nią Brazylijczycy. Jeśli 34-latek wreszcie poprowadzi “Albicelestes” do sukcesu międzynarodowego, stanie się aniołem o najczystszej twarzy. Triumf z reprezentacją całkowicie zamknąłby dyskusje dotyczącego tego, kto jest najlepszy. Na razie Leo pozostaje na Copa America najlepszym strzelcem, asystentem, dryblerem i kreatorem. Tak gra na tym turnieju, takim znamy go z Barcelony i ten styl naznaczył jego wieloletnią już karierę.
Kiedy Ronaldinho w 2006 roku odebrał Złotą Piłkę, powiedział, że nie uważa się nawet za najlepszego w Barcelonie, a co dopiero na świecie, bo przecież w klubie gra Messi. Minęło 15 lat i niewiele się w tej w kwestii zmieniło. “Atomowa Pchła” wciąż zasługuje na miano najlepszej, najskuteczniejszej i najbardziej wszechstronnie uzdolnionej. Naj, naj, naj. A przecież o bycie “naj” chodzi w plebiscycie “France Football”.

Przeczytaj również