Niby bankrut, a jednak robi duże transfery. Skąd FC Barcelona ma kasę? Czym są dźwignie finansowe? Wyjaśniamy

Niby bankrut, a jednak robi duże transfery. Skąd Barcelona ma kasę? Czym są dźwignie finansowe? Wyjaśniamy
Xinhua / PressFocus
To największa zagadka tegorocznego lata. FC Barcelona miała oszczędzać, walczyć ze skutkami nieudolnej polityki poprzedniego prezydenta, tymczasem mocno rozpycha się na rynku transferowym i dużymi kwotami rozbudza apetyty kibiców na nowy sezon. Jak to możliwe?
Nadal trwa przeciąganie liny Barcelony z Bayernem w sprawie Roberta Lewandowskiego. Sporo się dzieje, a najnowsze wieści na temat przyszłości “Lewego” znajdziecie TUTAJ. https://www.meczyki.pl/newsy/robert-lewandowski/196-t Nie ma jednak wątpliwości, że “Duma Katalonii” jest zdeterminowana i pragnie jak najszybciej ściągnąć polskiego napastnika. W Monachium słychać, że próg cenowy wynosi 50 milionów euro. “Barca” zaraz powinna spełnić te żądania.
Dalsza część tekstu pod wideo
Jednocześnie nie ustały negocjacje w związku z transferem Raphinhi z Leeds, który miałby na długie lata obudować prawą flankę ekipy z Camp Nou. Metka z ceną w okolicach nawet 70 milionów euro również nie odstrasza “Blaugrany”. A najlepiej byłoby jeszcze zostawić w odwodzie Ousmane Dembele, być może często kontuzjowanego, jeszcze częściej zagubionego, z kłopotliwym menedżerem, ale w gruncie rzeczy utalentowanego, obunożnego skrzydłowego. Na przestrzeni długiego sezonu Dembele z pewnością się przyda. Duża pensja? Żaden kłopot. Francuz lada dzień ma parafować nową umowę.
Dodajmy do tego przybycie Andreasa Christensena, Francka Kessiego, próba pozyskania Cesara Azpilicuety i Marcosa Alonso, włączenie się do wyścigu po Julesa Kounde oraz emocjonalny szantaż wobec Frenkiego de Jonga - to wszystko sprawia wrażenie, że Barcelona to najzdrowszy piłkarski podmiot, finansowa potęga śmiejąca się w twarz Realowi i Bayernowi. W obliczu informacji o zagrożeniu bankructwem, które docierały do nas przez ostatnich kilkanaście miesięcy, na myśl nasuwa się jedno pytanie: jakim cudem?

Limity jak ściana

Przez prawie dwa lata finansowa ruina Barcelony była szlabanem, uniemożliwiającym wykonywanie wielkich ruchów pieniężnych, zmuszającym do wymyślania kreatywnych formuł, aby zarejestrować nowych, zazwyczaj darmowych, piłkarzy w La Liga. Idealny przykład stanowił także moment, kiedy Leo Messi został poinformowany przez klub, że nie będzie w stanie przedłużyć jego kontraktu w związku z narzuconymi przez ligę przepisami o finansowym fair play, mimo że miał ustną umowę na kontynuację kariery na Camp Nou jeszcze przez kilka sezonów.
Przed startem poprzedniego sezonu Barca podpisała na zasadzie wolnych transferów Memphisa Depaya i Erica Garcię. Jeszcze pod koniec sierpnia, gdy rozgrywki już trwały w najlepsze, klub nadal zmagał się z rejestracją ich karty. Udało się to dopiero, gdy Gerard Pique, Sergio Busquets i Jordi Alba zaakceptowali obniżki i odroczenie pensji. Podobną operację trzeba było przeprowadzić w styczniu, gdy przesunięcie wypłaty honorarium Samuela Umtitiego pozwoliło “klepnąć” zimowy podpis Ferrana Torresa.
Te wszystkie kombinacje są wynikiem tamy, którą wszystkim klubom w lidze hiszpańskiej postawiły władze La Liga. To tzw. limite salrial, odpowiednik finansowego fair play, ale obowiązujący tylko w Hiszpanii. Jest bilansem składającym się z opłat transferowych, amortyzacji, pensji. Zakazuje np. wydawania na gaże zawodników więcej niż 60% z przychodów. W przeciwieństwie jednak do Finansowego Fair Play, który do niedawna był obostrzeniem respektowanym w całej Europie, klub, który złamie zasady, nie będzie ukarany w przyszłości. Jeśli drużyna z La Liga nie spełnia kryteriów, po prostu nie może zarejestrować zawodnika. Na już. Masz kogoś na kontrakcie, ale nie możesz z niego korzystać. Brutalne prawo, przed którym stoją zarówno małe1, jak i wielkie piłkarskie firmy.

Sprawdzone metody nie sprawdzają się

I tak limity wynagrodzeń zmieniają się cały czas, w zależności od ilości pieniędzy wpływających i wypływających z kont. W przypadku Barcelony, po zrobieniu bilansu po sezonie, to minus 144 mln euro, jedyna ujemna kwota w lidze, co wynika z tego, że koszty były większe niż przewidywano, a niektóre straty zostały przeniesione na zeszły rok. Oznacza to, że “Barca” musi odrobić te miliony. Dojść do zera. A zero to nadal czerwone światło na sprowadzanie nowych graczy i podpisywanie nowych kontraktów. Teoretycznie.
Praktyka wygląda nieco inaczej. Po przekroczeniu limitu kluby mają ograniczone możliwości działania na rynku transferowym, ale mogą pozyskiwać nowe źródła “nadzwyczajnego dochodu”. W jaki sposób? Na przykład poprzez sponsoring, fundusze inwestycyjne lub odciążenie piłkarzy, którzy zajmują miejsce w wysokim rachunku wygrodzeń. Tak jest w przypadku obecnego wicemistrza Hiszpanii. Barcelona musi ciąć koszty i zarabiać pieniądze. W błyskawicznym tempie.
Najłatwiej, wydawałoby się, powinno pójść ze zrzutem niepotrzebnego balastu. Pozbycie się piłkarzy za duże pieniądze lub pozwolenie im na znalezienie sobie nowych klubów, co wiąże się wprawdzie z zerowym wkładem z transferu, ale przynajmniej z uszczupleniem drabinki płacowej. Co oczywiste, Barcelona próbowała obu tych rozwiązań, nadal ciągnie za tę linkę, ale operacje te nie są łatwe. Z kilku przyczyn. Kluby zainteresowane graczami “Barcy” wiedzą, że sprzedający jest na “musiku” i podchodzą do negocjacji z lepszej pozycji. Zawodnicy także często nie chcą zostawiać dobrego miejsca do życia, prestiżu gry dla “Blaugrany”, a przede wszystkim wysokich kontraktów. Barcelona musi też uważać, by nie osłabić się zanadto sportowo.
Trzeba więc kombinować inaczej.

Ból głowy księgowych

Katalończycy najpierw poszli w kierunku sponsoringu i podpisali umowę ze Spotify. Gigant w branży streamowania muzyki zaoferował 300 milionów dolarów w zamian za to, że będzie głównym partnerem klubu, a w związku z umową stadion Camp Nou po raz pierwszy w historii zmieni nazwę. 75 milionów rocznie nie zasypało jednak całej dziury budżetowej. I wtedy, w obliczu kryzysu, Barcelona wymyśliła coś, co nazwano “palancas”, czyli “dźwignie finansowe”.
Pierwsza z nich to umowa sprzedaży 25% swoich zysków z transmisji telewizyjnych La Liga na okres do 25 lat. Klub otrzymał za to 207,5 mln euro. Druga to spieniężenie 49,9% udziałów swojej sieci handlowej Barca Licensing & Merchandising (BLM), firmy, którą założono w celu zarządzania marketingiem i licencjami. Za kolejnych 200 milionów euro. Pierwsza z tych “palancas” została potwierdzona niedawno i po ponad dwóch latach strat, pozwoliła drużynie osiągnąć cele budżetowe, osiągając zysk za rok finansowy, który zakończył się pierwszego lipca. Podniosła również limit płacowy.
Pytanie, jakie może stawiać fan “Blaugrany”, brzmi: czy było warto? Eksperci finansowi twierdzą, że to oddanie cennej biżuterii babci w zamian za ograniczony, tymczasowy oddech w postaci zastrzyku gotówki. W końcu sprzedajesz aktywa lub udział w przyszłych zyskach. Z drugiej strony, będąc ustawionym pod ścianą, prywatyzacja mienia zawsze pozostaje jedyną opcją. Klub, aby odbić się od dna, musi zarabiać, żeby zarabiać, musi odnosić sukcesy sportowe, a żeby dochodzić do dalszych faz Ligi Mistrzów trzeba mieć mocną kadrę. A żeby posiadać mocną kadrę, no właśnie… To gonienie własnego ogona.
Czy obecne pakiety oznaczają, że zespół wreszcie może inwestować w nowych graczy? W ograniczonej formie. Wciąż jest zbyt wielu zawodników zarabiających zbyt dużo pieniędzy, trzeba znaleźć wyjścia, sposoby na obniżenie kosztów, aby podwyższyć limit wynagrodzeń. Stąd Barca próbuje wypchnąć de Jonga albo dokonać korekty płacowej w jego kontrakcie. Stąd oferta dla Dembele zakładająca znaczną obniżkę pensji. Stąd też Clement Lenglet odchodzący na wypożyczenie do Tottenhamu i presja wywierana na Gerarda Pique.
W przestrzeni publicznej pojawiają się informacje, że Barcelona wyznaczyła sobie ambitny cel: 200 milionów euro na transfery tego lata. Można te wieści włożyć między bajki. System na to nie pozwoli. Budowa silnego zespołu jest ważna, ale jeszcze ważniejsze będzie to, by nie ponawiać błędów z przeszłości. “Duma Katalonii” nadal walczy ze wzburzonym morzem, a wyjście z finansowego dołka to, według optymistycznych założeń, kwestia 10 lat. Wtedy też dowiemy się, czy dźwignie otworzyły możliwości, a może przeciwnie - zapadnię.

Przeczytaj również