Oto najgorsza drużyna w historii Bundesligi. Ponad 100 straconych goli, piłkarze znikąd i stos butelek wina

Oto najgorsza drużyna w historii Bundesligi. Ponad 100 straconych goli, piłkarze znikąd i stos butelek wina
screen youtube
Jeśli szukalibyście synonimu porażki w piłce nożnej, musicie przenieść się ponad 50 lat do tyłu. To wtedy w Bundeslidze urodził się zespół przegrywający wszystko jak leci. Co lepsze, nikt nie robił z tego wielkiego wydarzenia. To opowieść o piłkarzach, którzy (zbyt) łatwo pogodzili się ze swoim losem.
Prawie miesiąc temu, 9 stycznia, Schalke zakończyło nieprawdopodobną i zawstydzającą serię 30 meczów bez zwycięstwa, pokonując 4:0 Hoffenheim. Zabrakło zaledwie tygodnia, by ta upokarzająca passa trwała równe 12 miesięcy. Ale i tak rok 2020 piłkarze z Gelsenkirchen mogliby określić jednym słowem: katastrofa. W Niemczech, gdy komuś nie idzie w Bundeslidze, gdy drużyna kumuluje same negatywne rekordy, od liczby porażek do liczby straconych goli, natychmiast pojawiają się porównania. Zawsze wtedy ktoś w telewizji zapyta: czy można być słabszym od Tasmanii Berlin z sezonu 1965/66?
Dalsza część tekstu pod wideo

Nie ma gry bez Berlina

Pamiętajmy, że Niemcy byli bardzo opóźnieni w stosunku do reszty Europy, jeśli chodzi o stworzenie ligi zawodowej grupującej najlepsze zespoły w kraju. Z oczywistych względów: wojna, cztery strefy okupacyjne, Żelazna Kurtyna. Po zachodniej stronie Berlina czekano aż do 1963 roku na pierwsze w pełni ukształtowane rozgrywki. Brało w nich udział 16 drużyn, po jednej z każdego miasta - wszystkie mierzyły się ze sobą, aby wyłonić mistrza. Wśród tej szesnastki musiało się znaleźć miejsca dla przedstawiciela stolicy. W 1965 roku pojawił się jednak duży problem.
Wielkim faworytem miejscowych od zawsze była Hertha, ale ze względu na bardzo skomplikowaną sytuację w mieście, działacze, żeby nakłonić dobrych piłkarzy do grania w jej barwach, musieli mocniej potrząsnąć sakiewką. “Stara Dama” wydawała więc olbrzymią gotówkę i próbowała utrzymać status pierwszoligowca. To jednak nie wystarczało. Podjęto próbę stworzenia odpowiednio silnego zespołu na walkę o tytuł. W tym celu wypłacono horrendalne pensje i premie, znacznie przekraczając to, co mówiły przepisy. I tak latem 1965 roku fatalna kondycja finansowa klubu doprowadziła do wykluczenia go z rozgrywek.
Bez Berlina Bundesliga nie mogła jednak istnieć. Próbowano do zawodów dokooptować Tennis Borussię oraz Spandauer SV. Szefowie tych ekip uprzejmie odrzucili ofertę, tłumacząc się brakiem środków i sportowego poziomu. Na dwa tygodnie przed startem ligi zdecydowano się na ostatnią, decydującą przymiarkę. A może Tasmania Berlin? Czyli ekipa, która wzięła nazwę od marzenia ich założycieli, aby kiedyś dotknąć stopami wybrzeża australijskiej wyspy.
Tasmania zapaliła zielone światło. Zaraz potem nastąpiło gorączkowe wydzwanianie do zawodników, aby jak szybciej wrócili z wakacji. Część z nich spędzała urlopy nad Bałtykiem, niektórzy w Hiszpanii, inni chodzili po górach w Austrii. Koniec! Trzeba wracać. Futbol wzywa!
Wyzwania i problemy piętrzyły się jeden po drugim. Zawodnicy musieli zrezygnować z dotychczasowych miejsc pracy. W drugiej lidze mogli grać amatorzy, ale już w pierwszej tylko profesjonaliści. Kapitan Hans-Guetter Becker poszedł do pracodawcy z prośbą o zmianę wymiaru godzinowego, z obietnicą, że wszystko wróci do normalności po sezonie. Potem skontaktował się z prezesem Tasmanii i, przewidując bardzo trudny rok, zabezpieczył się wysoką miesięczną pensją i bardzo niskimi bonusami meczowymi. Wiedział, co się święci. Innych członków ekipy sprowadzono, a jakże, za czystą gotówkę. Kontrakty “parszywej dwudziestki” kosztowały w przeliczeniu 400 tys. euro

Miłe złego początki...

A więc Tasmania była gotowa! No, prawie. Większość z graczy dawno przekroczyła trzydziestkę i już po 6-7 spotkaniu wyraźnie dało się odczuć, że nie przetrwają oni trudów kampanii. Do tego nie prowadzili się zbyt dobrze. Przed treningiem piłkarze fundowali sobie dania złożone z dwóch klopsików i tradycyjnej sałatki ziemniaczanej. No i obowiązkowo butelka wina Porto na głowę. “Dla kurażu” - twierdzili ulubieńcy Berlina. A po treningu - ten sam zestaw.
Misja rozpoczęła się 14 sierpnia. Na Olympiastadion przyjechał Karlsruher SC, który przestraszył się 80 tys. osób na trybunach i poległ 2:0. Sensacja. Ludzie machali chustami, a po ostatnim gwizdku zwycięzcy poszli do knajpy i bawili się z mieszkańcami stolicy do wczesnych godzin porannych. Tasmania zajmowała trzecie miejsce po pierwszej kolejce, zaś gazety meldowały: “czy nasi chłopcy będą dalej szturmować?”. Odpowiedź przyszła wyjątkowo szybko. Nie.
Kolejni rywale pokazywali znacznie więcej. Byli szybsi, lepsi technicznie, sprawniejsi i bardziej zaawansowani taktycznie. Podczas gdy cała stawka Bundesligi pilnie studiowała grę przeciwników, w Berlinie całkowicie odpuścili ten element przygotowania. Dochodziło do tego, że gdy naprzeciwko “Tasmańczyków” stanęli piłkarze takiego kalibru jak Jupp Heynckes czy Gerd Mueller, trener, zamiast udzielać taktycznych instrukcji, rzucał tylko półgębkiem “brzęczkowe”: no, próbujcie, postarajcie się.
Porażki wyglądały okropnie. Po 0:4, 2:7, albo, jak z MSV Duisburg, 0:9. Nokauty. Liczba widzów na Stadionie Olimpijskim gwałtownie spadała. W styczniu 1966 roku na mecz z Borussią Moenchengladbach przyszło zaledwie 827 najwierniejszych fanów. Do dziś to negatywny rekord frekwencji ligi.
- Wtedy najlepszą rzeczą, jaką mogliśmy zrobić, to przeprosić i oddać licencję - przyznał skarbnik klubu Heinz Hermann. Trener zespołu Franz Linken został zwolniony już w listopadzie, ale jego następca, Heinz Ludwig Schmidt, wykwalifikowany nauczyciel sportu, nie mógł zaradzić katastrofie.

… lecz koniec żałosny

Gracze szybko poddali się losowi i odpowiednio dostosowali styl życia.
- Po każdej porażce podnosiliśmy toast: napijmy się drinka, wtedy wszystko będzie łatwiejsze do zniesienia - wspominał bramkarz Heinz Rohloff.
Oprócz imprezowych biesiad, na klęski i nieuchronne bankructwo drużyny reagowano z wisielczym humorem. Śmiano się wtedy: “dzisiaj tylko trzy w du*ę? To poprawa o ponad 100 proc.!”. Rohloff był także bohaterem charakterystycznej sceny. Po setnym straconym golu w sezonie (autorem był Juergen Grabowski z Eintrachtu Frankfurt) kibice Tasmanii złożyli wieniec pogrzebowy ze złotą setką za jego bramką. Bilans bramkowy na koniec sezonu? 15 strzelonych, 108 straconych. 2 wygrane, 4 remisy, 28 porażek. Zgroza.
Zakończenie? Najsmutniejsze z możliwych. W ostatniej kolejce ekipa z Berlina pojechała do Gelsenkirchen. Wycieczka jednodniowa, w sumie 1100 kilometrów, sztab i kadra spała w autobusie, ponieważ hotel kosztował zbyt wiele. Klub wprawdzie dojechał do finiszu rozgrywek, ale stał się niewypłacalny. Nie miał ani grosza. Gracze nie odpuszczali i sądzili się z zarządem i otrzymywali pieniądze jeszcze po długich latach. Tasmania po żenującym spadku wróciła do Regionalligi, ale w 1973 roku została rozwiązana. Z długiem wynoszącym prawie milion euro.
Koniec? Wcale nie. Rodzice młodych zawodników z upadłej drużyny założyli własny team: SV Tasmania 73 Neukoelln, który nie jest prawnym następcą najdziwniejszego tworu piłkarskiego w historii, ale powszechnie uważa się go za spadkobiercę. Już nie gości przyjezdnych na wielkim Olympiastadionie. Robi to trochę bardziej kameralnie, na boisku w parku, gdzie wokół może zasiąść ok. 3 tysiące osób. To nic, najważniejsze, że nad murawą znów unosi się zapach pieczonej kiełbasy, a berliński futbol może świętować w najczystszej postaci.
Za to w Niemczech co roku poszukuje się ofiary, która nawiąże do tej tragikomicznej serii sprzed ponad pół wieku. Schalke się wywinęło. Kto następny?

Przeczytaj również