Wyrachowany czarodziej, czyli jak Simeone odmienił oblicze Atletico

Wyrachowany czarodziej, czyli jak Simeone odmienił oblicze Atletico
kivnl / shutterstock.com
W zeszły czwartek doszło do starcia Arsenalu z Atletico Madryt w półfinale Ligi Europy. Starcia, które pod każdym względem idealnie zdefiniowało „epokę” Diego Simeone na stanowisku trenera „Los Colchoneros”.
Gdyby poproszono mnie o opisanie Atletico Madryt jednym słowem, odpowiedziałbym „wyrachowanie”. Gdybym miał wskazać jeden mecz, który to potwierdza, a jednocześnie zobrazuje nam styl gry, sposób myślenia trenera oraz indywidualne umiejętności poszczególnych zawodników, bez wahania wspomniałbym o czwartkowym meczu na The Emirates.
Dalsza część tekstu pod wideo
Spotkanie obfitowało w wiele znaczących momentów, które były odzwierciedleniem siedmiu lat pracy argentyńskiego szkoleniowca w Madrycie. Nieustępliwość, walka do samego końca, heroizm w grze defensywnej – to podopieczni Simeone zaserwowali kibicom „Materacy” w czwartek i to serwują od momentu pojawienia się w stolicy charyzmatycznego „Cholo”.

Na początek trzęsienie ziemi

Przed przybyciem Simeone na (jeszcze) Vicente Calderon klub znajdował się w opłakanym stanie bez jakichkolwiek perspektyw na poprawę beznadziejnej sytuacji. Podsumowaniem pracy Gregorio Manzano – poprzednika Simeone, może być jego ostatni mecz na ławce trenerskiej „Atleti”, kiedy to drużyna przegrała z trzecioligowym Albacete 1:2.
Zatrudniając Argentyńczyka, prezydent Atletico Enrique Cerezo pewnie nawet nie myślał, do jakich sukcesów „Cholo” zaprowadzi jego klub. Simeone nie został wybrany ze względu na znakomity warsztat trenerski, poparty sukcesami w poprzednich klubach, ponieważ takowych nie było.
Wybrano go na to stanowisko, ponieważ był ulubieńcem kibiców, jedną z największych legend klubu, pamiętał ostatnie triumfy „Atleti” na arenie międzynarodowej. Dodatkowo jego porywczy charakter, który prezentował już gdy był piłkarzem, miał natchnąć jego podopiecznych i wydostać klub z marazmu.
Na efekty nie trzeba było długo czekać. Już po niespełna pół roku Atletico zdobyło Puchar UEFA, pokonując w finale Athletic Bilbao 3:0. Dodatkowo w Superpucharze Europy podopieczni Simeone rozgromili Chelsea Londyn 4:1. Atletico się odradzało.

Narodziny bestii

Po spotkaniu z „Kanonierami” Simeone nazwał swoich piłkarzy „bestiami” oraz powiedział, że są oni stworzeni do cierpienia. Trudno nie przyznać mu racji. Patrząc na same statystyki można dostrzec, że Arsenal przeważał w praktycznie każdym aspekcie, od posiadania piłki, przez liczbę wymienionych podań aż po oddane strzały.
Mimo wszystko nie zdołali oni „zedrzeć skalpu” z madryckich głów, które potrafiły umiejętnie wyczekać na ten jeden, jedyny moment, w którym ugodzą swoją ofiarę niczym „bestia”.
Przez ostatnie lata mogliśmy się przyzwyczaić do właśnie takiego Atletico, które mimo pozornego braku kontroli nad meczem oraz dominacji rywala potrafi osiągać wyznaczony cel. Jednak opisane już spotkania z Athletikiem czy Chelsea są przykładem na to, że „banda” Simeone potrafiła grać jednocześnie pięknie i skutecznie.
Obecne Atletico z takimi piłkarzami jak Griezmann, Saul Niguez czy Koke również umiałoby grać mecze przyjemne do oglądania, w których stołeczna drużyna tłamsiłaby rywali falą ataków, ale pozostaje kwestia tego, czy taka gra na dłuższą metę pozwoliłaby osiągać wymierne sukcesy.
Atletico miało w 2012 i ma nadal w swoich szeregach piłkarzy uzdolnionych technicznie, którzy mogliby zapewnić „show”, ale wątpliwe, by ofensywny styl gry potrafił przeciwstawić się największym markom jak Real, Barcelona czy Bayern, które nokautują rywali, gdy ci idą na „wymianę ciosów”.
Simeone wiedział, że aby rywalizować z największymi musi zmodernizować grę madrytczyków. Odtąd drużyna nie była już zależna wyłącznie od formy Radamela Falcao czy Diego Costy. To rywale musieli się męczyć, aby znaleźć drogę do bramki strzeżonej przez Courtoisa.
Bardziej defensywne ustawienie drużyny zaowocowało w sezonie 12/13 zdobyciem przez Belga trofeum „Zamora” dla bramkarza, który puścił najmniej bramek w La Lidze.
Od tamtego czasu zdobywanie owej nagrody przez golkipera „Materacy” stało się swego rodzaju tradycją. W sezonie 13/14 Courtois obronił tytuł, a 2 lata później statuetka trafiła w ręce następcy Belga – Jana Oblaka, który jest na dobrej drodze do tego, by również w tym sezonie móc nazywać się „najlepszym bramkarzem ligi hiszpańskiej”.

Wejście na salony

Prawdziwym pokazem siły tkwiącej w wyrachowanej taktyce Atletico opartej na defensywnej grze mogliśmy ujrzeć w najważniejszym meczu sezonu 12/13 – starciu w finale Pucharu Króla z Realem Madryt.
„Królewscy” do tego meczu podchodzili w roli zdecydowanego faworyta. Real w tamtym czasie od 14 lat nie zaznał porażki w derbach Madrytu, a kibice wręcz drwili z Atletico, wywieszając baner o treści: „Szukamy godnego rywala na przyzwoite derby”.
Jakież zdziwienie spotkało tychże kibiców, gdy zamiast kolejnej goleady w wykonaniu „Los Blancos” musieli patrzeć, jak lokalny rywal zdobywa tytuł na ich stadionie – Santiago Bernabeu.
Sam przebieg spotkania był podobny do tego, co mogliśmy oglądać podczas czwartkowego meczu w Londynie. Atletico głęboko się broniło, ale nawet po stracie gola zachowało zimną krew.
Na bramkę Ronaldo odpowiedział Falcao, a mecz, w stylu Simeone, został rozstrzygnięty w samej końcówce (a dokładniej w 9. minucie dogrywki) za sprawą Mirandy.
- Wygrywanie na takich stadionach jest zarezerwowane dla największych – stwierdził po meczu prezes Atletico.

Mistrzowie

Sukces w Pucharze Króla tylko napędził Atletico do dalszej pracy. Należało pokazać, że finał z Realem to nie był jednorazowy wyskok, ale zapowiedź dołączenia do grona topowych drużyn w Hiszpanii.
Ostatecznie Atletico zdołało przegonić hegemonów w postaci Realu oraz Barcelony i po 18 latach ponownie wygrać La Ligę.
A zrobili to w swoim stylu - boleśnie dla rywala. W meczu decydującym o mistrzostwie przeciwko Barcelonie, rozgrywanym na Camp Nou, Atletico jako pierwsze straciło gola, dodatkowo jeszcze przed przerwą z powodu urazu musiał zejść Diego Costa, ale to tylko podrażniło „Los Colchoneros”.
„Scenariusz” spotkania brzmi znajomo, ponieważ prawie identycznie zagrali z Arsenalem. Czerwona kartka dla Vrsaljko, bramka dla rywali, która w teorii powinna podciąć skrzydła, rozpaczliwa gra w defensywie, a na koniec niespodziewane wyprowadzenie jednego zabójczego ciosu, odwracającego losy rywalizacji.
W 2014 roku też im się to udało. Po raz kolejny mimo przeciwności losu, gry w osłabieniu, na obcym terenie potrafili wbrew wszystkiemu przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę, dzięki cierpliwemu dążeniu do celu. Wyrachowany kolektyw wygrał w starciu z niesamowitymi jednostkami w postaci Neymara, Alexisa, Iniesty czy Pedro.
Charakter drużyny Simeone potrafili docenić również kibice „Blaugrany”, którzy po decydującym o mistrzostwie spotkaniu nagrodzili piłkarzy Atletico salwą oklasków. Publika na Camp Nou zazwyczaj bije brawo, gdy jeden z piłkarzy Barcelony po raz kolejny wykona niesamowitą sztuczkę lub strzeli pięknego gola, ale w tamtej chwili każdy kibic na świecie „chylił czoła” przed dokonaniami „bandy” Simeone.
Tego tytułu Atletico nie zawdzięczało bramkom Costy czy asystom Koke, ale umiejętności poświęcenia się dla wyższej sprawy, chęci „cierpienia” na boisku, wiedząc, że nagroda czeka. Wystarczy po nią sięgnąć raz, a porządnie, jednocześnie skutecznie hamując bezustanne ataki rywali, którzy w pogoni za sukcesem nie skupiają się na jakości ataków, ale ilości.

Maksymalizacja efektów

Cóż z tego, że Barcelona czy Real dominowały nad Atletico w większości futbolowych aspektów skoro finałowe mecze za sprawą pojedynczych akcji zostały rozstrzygnięte na korzyść „Los Colchoneros”.
Tak samo spotkanie z podopiecznymi Wengera idealnie pokazuje, że kreowanie sytuacji nie jest oznaką bycia lepszą drużyną. Finalizacja akcji to klucz do sukcesu, a to napastnicy Atletico mają opanowane do perfekcji.
W rewanżowym starciu Arsenal po raz kolejny będzie musiał zmierzyć się z walecznym Atletico, które wykorzysta każdą, nadarzającą się okazję do „ukłucia” swojego rywala.
Wynik 1:1 z pierwszego spotkania nie przesądził o losach dwumeczu, ale biorąc pod uwagę niesamowite statystyki „Atleti” w meczach domowych (tylko 2 porażki na Wanda Metropolitano na przestrzeni całego sezonu, gra na „zero z tyłu” od ponad 3 miesięcy) to drużyna „Cholo” wyrasta na faworyta.
Wszak do awansu wystarczy „zaledwie” bezbramkowy remis, a zachowywanie czystych kont to specjalność Jana Oblaka.
Oczywiście można zarzucać „Materacom” zbytni minimalizm, biorąc pod uwagę gigantyczne umiejętności graczy ofensywnych w porównaniu ze stosunkowo nikłą liczbą goli, ale sam Simeone na zarzuty jednego z dziennikarzy hiszpańskiej telewizji dotyczące nieatrakcyjnego futbolu prezentowanego przez swych podopiecznych odpowiedział:
- Ile trzeba strzelić goli, aby być ofensywną drużyną?
Pytanie retoryczne postawione przez „Cholo” jasno wskazuje, że ten w przeciwieństwie do dziennikarzy, doszukujących się mankamentów nie widzi problemu w sposobie gry. Dopóki Atletico będzie zdobywać odpowiednią liczbę goli, która zapewnia sukcesy, dopóty nie można ich obwiniać za defensywny styl.

Wynik ponad wszystko

W futbolu chodzi przede wszystkim o końcowy rezultat. Warstwa artystyczna to miły dodatek dla oka, ale w zderzeniu z takimi indywidualnościami, jak Leo Messi, Cristiano Ronaldo czy Neymar nie ma możliwości realnego „podjęcia rękawicy”, grając ofensywnie.
Futbolowi romantycy, żądni ujrzenia spektaklu na murawie, mogą mieć za złe Simeone wyrachowany styl, prezentowany przez Atletico, ale tak naprawdę nie jest to minimalistyczne podejście. Jeśli spojrzymy na poziom madryckiej drużyny jeszcze 8 lat temu, dostrzeżemy, że „Cholo” wykorzystuje absolutne maksimum.
Ligi, Pucharu Króla, dwóch finałów Ligi Mistrzów nie dało się osiągnąć prezentując piękny futbol niczym Bayern Heynckessa czy Barcelona Guardioli. Z piłkarzami pokroju Vitolo, Gabiego i Thomasa Parteya jedyną możliwością jest wyrachowana gra, oparta na odpieraniu ataków i maksymalizacji skuteczności w ofensywie.
O skuteczności tej metody niech świadczy to, iż mamy 2018 rok, a Atletico właśnie stoi przed szansą na awans do finału Ligi Europy. Na tiki-takę znaleziono sposób, na kontry Mourinho znaleziono sposób, ale w starciu z chłodną kalkulacją zespołu Simeone rywale nadal często bywają bezsilni.
Mateusz Jankowski

Przeczytaj również