Blisko cudu w NBA. Nikt nie gra tak pięknej koszykówki jak oni
Przebojem, dość niepostrzeżenie wdarli się na koszykarskie salony i zaczynają się tu urządzać. Jeszcze trzy lata temu niemal zamykali tabelę na Wschodzie, teraz chcą dokonać czegoś, co nie udało się Reggiemu Millerowi i jego następcom. Indiana Pacers mistrzem NBA? To brzmi tak bardzo abstrakcyjnie…
Indianapolis to miasto znane z trzech podmiotów. Pierwszy to Indy 500, coroczny wyścig serii IndyCar, klejnot w koronie amerykańskiej Formuły 1. Zawrotne prędkości, owalny tor, i setki tysięcy ludzi przewijających się po obiekcie w ciągu dwóch wyścigowych weekendów. Drugi to Colts, duma futbolu amerykańskiego, gdzie wielką karierę robiła legenda NFL Peyton Manning.
I wreszcie, Pacers. W przeciwieństwie do ścigania się bolidami, futbol i koszykówka są dostępne dla każdego. Ale na boisko od kosza można się natknąć dosłownie na każdej ulicy, każdego miasteczka w stanie Indiana. A mimo to, Pacers z rzadka wychodzi z cienia potężnych franczyz. Udało się zaledwie kilka razy.
Ciągle bez tytułu
Piękne były dla nich lata 90., świetnie wspominane przez polskich kibiców, wstających w nocy na reglamentowane dla nich mecze najlepszej zawodowej ligi koszykówki lub oglądających magazyn z Włodzimierzem Szaranowiczem z jego słynnym zawołaniem “Hej, hej, tu NBA”. Ekipa prowadzona z boiska przez lidera Reggiego Millera zrobiła wtedy dwa podejścia do zdobycia pierwszego tytułu mistrzowskiego. I dwukrotnie ponieśli porażkę.
W 1998 roku zastopowali ich w meczu numer 7 Chicago Bulls, te same “Byki”, których pierwszą piątkę poda każdy z nas z pamięci. Dwa lata później w sześciu pojedynkach z zwycięsko wyszli koszykarze Los Angeles Lakers z hall-of-famerami Kobem Brayantem i Shaquillem O’Nealem. Następna szansa pojawiła się 25 lat później. Bardzo, ale to bardzo nieoczekiwanie.
Dlaczego nieoczekiwanie? Bo po raz pierwszy od 30 lat do finału awansowała drużyna, która w sezonie regularnym zajęła niższe niż trzecie miejsce w konferencji (w 1995 roku absolutną sensację sprawił Houston Rockets, zajmując 6. miejsce na Zachodzie, a ostatecznie wygrał finały).
Indiana zrobiła to nawet bez jednej nawet supergwiazdy w zespole, jednocześnie grając najciekawszą, najbardziej ekscytującą koszykówkę w całej lidze. Bronią kolektywnie, biegają do utraty tchu, bawią się piłką, rzucają z każdej pozycji i dominują pod koszem. Są wspaniali.
Ten się śmieje…
A do wygranych niesie ich postać absolutnie wyjątkowa. Tyrese Haliburton w tym roku zdobył nagrodę specjalną. Koledzy z ligi ogłosili go “najbardziej przereklamowanym zawodnikiem” NBA w anonimowej ankiecie przeprowadzonej przez “The Athletic”. Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Haliburton nie musi co meczu robić triple-double, ani chwalić się doskonałymi “linijkami” w statystykach. To nie daje zwycięstw. Wystarczy, że decyduje o grze Pacers i o końcowych wynikach. Jego “buzzer beatery”, rzuty w ostatnich sekundach tchnęły życie w drużynę w czwartym meczu finału konferencji przeciwko Knicks i Game 1 już przeciwko Oklahomie Thunder. Facet, kiedy trzeba wprost podrywa publiczność z krzeseł.
- Ten chłopak sprawia, że wszyscy, którzy nazwali go “Panem przereklamowanym” wyszli na potężnych idiotów - przyznał były zawodnik NBA Dorell Wright w podcaście prowadzonym przez legendę Miami Heat Dwyane'a Wade’a. - Teraz chyba trzeba ponownie przeliczyć głosy - powiedział z przekąsem. Wade mu wtórował. - Jego gra nie wygląda tak, jakbyś spodziewał się od lidera, prawda? Jest nietypowy. Nigdy nie będzie w TOP10 pod względem zdobytych punktów, ale i tak jeszcze przez długie lata powinien rządzić na parkiecie - stwierdził “Flash”.
Haliburton notuje średnio 17,5 punktów na mecz, 9 asyst i 5 zbiórek w play-offach, ale pierwszą rzeczą, która rzuca się w oczy, gdy sprawdzasz jego statystyki jest wyjątkowo niski wskaźnik strat, jak na rozgrywającego. Tylko 1,9. A przecież mówimy już nie o sezonie regularnym, ale o totalnej jeździe bez trzymanki, a tym są właśnie rozgrywki post-season.
Jednocześnie ma zupełnie za nic krytykę. W zeszłym roku, podczas rywalizacji z New York Knicks w Madison Square Garden z pierwszego rzędu trybun prowokował go jeden z fanów nowojorskiej ekipy. “Ty” postanowił zrobić z tego narzędzie motywacyjne. Po każdym udanym rzucie odwracał się do kibica i mierzył go wzrokiem. Komentator TNT powiedział wtedy, że Indiana powinna płacić fanom rywali, by gadali z Haliburtonem podczas meczów. Gdy się odpali, można iść do domu, gra jest skończona.
Miks na miarę złota?
Dla takich osobliwych graczy najlepszy będzie równie nietypowy trener. Rick Carlisle szefuje zawodnikami Pacers od 2021 roku, wcześniej był asystentem w tych fantastycznych dla drużyny latach 1997-2000. Zna też smak mistrzostwa, bo z Dallas Mavericks osiągnął szczyt w 2011 roku. Mówią, że to jeden z największych “mózgów” wśród trenerów. Ukształtował zespół ukrywając mnóstwo wad, jakie niesie wcale nie doskonała kadra Pacers. Hasło przewodnie? Zdecydowanie “tempo”. Tempo jest wszystkim. Odpowiednie tempo zadaje ból rywalom, daje punkty, zwycięstwa. Może też dać tytuł.
Jego podopieczni rozpoczynają ofensywne akcje bardzo wcześnie i rzadko potrzebują 24 sekund na oddanie rzutu. Jednocześnie robią to z pełnym przekonaniem. Nie ma extra-passów, dodatkowych podań do lepiej ustawionego kolegi. Już pierwsza dobra okazja na punkty musi być zamieniona na kosz. Druga czy trzecia opcja może być tylko back-upem. Dlaczego? Bo każdy dodatkowy ruch, podanie, drybling to ryzyko błędu. A Carlisle i Pacers chcą się błędów wystrzegać. Gra w koszykówkę wymaga prostych środków, to filozofia tegorocznych finalistów.
Główne role są rozpisane. Carlisle nakreśla plan na papierze, Haliburton trzyma wszystko w ryzach. A co z aktorami drugoplanowymi? Otóż, mogą zadowolić najbardziej wybredne kibicowskie podniebienia. Co jest piękniejszego od ciągłej presji, jaką poddaje przeciwników Aaron Nesmith? Albo arcykapłan wsadów Obi Toppin, który w obronie czasami potrafi niszczyć jak Dennis Rodman. I jeszcze Myles Turner. Potwór. Doświadczony już center, osiągający szczyt formy akurat na tegoroczne playoffy. Zostaw mu odrobinę przestrzeni, a zrobi ci poster dunka, takiego jak ten:
W tej grupie zwariowanych graczy zakochał się cały świat. I jak najbardziej zasłużyli na to, by dostać się tak wysoko. Zagrali już na nosie wielkim, udowodnili, że do perfekcji rozpracowali grę. Pokonali Milwaukee Bucks z Giannisem Antetokounmpo, rozjechali Cleveland Cavaliers, dominatorów z sezonu zasadniczego i w końcu zostawili w tyle wiecznego rywala, Knicks. Czas najwyższy dokonać czegoś absolutnie spektakularnego. Koszykarze Indiany Pacers weszli na tegoroczny koszykarski bal niczym Kopciuszek. Zamiast pantofelka przymierzać będą jednak mistrzowskie pierścienie. Kto wie - może również będą im pasować jak ulał?