Bohater z cienia. W Stambule błyszczał nie tylko Dudek. "Bez niego nie byłoby cudu"

Bohater z cienia. W Stambule błyszczał nie tylko Dudek. "Bez niego nie byłoby cudu"
YouTube screen
Dominik - Budziński
Dominik Budziński01 Apr · 09:00
Dudek Dance ze Stambułu stał się legendarny, piękną główkę Stevena Gerrarda pamiętamy do dziś, podobnie jak cudowną podcinkę Hernana Crespo. Historyczny finał Ligi Mistrzów z 2005 roku miał jednak też kilku innych bohaterów. O jednym z nich mówiło i mówi się stosunkowo mało. Zbyt mało. Gdyby nie Vladimir Smicer, “The Reds” nie dokonaliby niesamowitego comebacku.
Od zawsze przyciągał sukcesy. Gdy Slavia Praga w 1996 roku zdobywała swoje pierwsze mistrzostwo Czech (i pierwszy tytuł od 1947 roku licząc czasy ligi czechosłowackiej), to on grał w drużynie pierwsze skrzypce. Strzelał, kreował, asystował, rządził w środku pola. Sezon kończył z dorobkiem dziewięciu ligowych goli i siedmiu asyst, a swoje robił też w europejskich pucharach. Ekipa z Pragi dotarła wtedy aż do półfinału Pucharu UEFA, eliminując po drodze m.in. Lens czy Romę.
Dalsza część tekstu pod wideo

Intensywne miesiące

Włodarzom wspomnianego Lens dał się we znaki na tyle mocno, że kilka miesięcy później wrócili oni do Slavii z ofertą. Zanim jednak Smicer przeniósł się nad Sekwanę, przeżył jeszcze z reprezentacją Czech piękną przygodę podczas EURO 1996. Nasi południowi sąsiedzi dotarli wtedy aż do wielkiego finału, gdzie jednak musieli uznać wyższość Niemców. Urodzony w miejscowości Decin pomocnik był głównie zmiennikiem, ale miał też swoje momenty. W spotkaniu z Rosją, w 88. minucie, strzelił gola na 3:3, ratując Czechów, którzy dzięki tej bramce wyszli z grupy.
Wówczas 23-letni Smicer miał więc za sobą naprawdę gorące miesiące. Historyczny tytuł dla Slavii, finał mistrzostw Europy, zaraz potem przenosiny do Lens. Wszystko toczyło się błyskawicznie, a on dalej płynął na fali. W nowym klubie jeszcze bardziej rozwinął skrzydła. I znów mógł świętować. W kampanii 1997/98 ekipa z Lens pierwszy, i jedyny jak do tej pory raz w swojej historii, zdobyła mistrzostwo Francji. Smicer ponownie okazał się zatem talizmanem. Chcesz po latach niepowodzeń odnieść sukces? Musisz mieć Smicera. Czech dołożył cegiełkę do historycznego triumfu, zdobywając siedem bramek.
W Lens spędził ostatecznie trzy lata. Wtedy przyszła oferta nie do odrzucenia. Po wychowanka Slavii zgłosił się wielki Liverpool, w którym jako asystent głównego szkoleniowca, Gerarda Houliera, pracował dobrze znany Smicerowi - Phil Thompson. Obaj mieli okazję współpracować właśnie w Lens.

Trudne lepszego początki

Czeski pomocnik potrzebował trochę czasu, aby wskoczyć na odpowiednie obroty po zmianie barw. W pierwszym sezonie nie potrafił złapać rytmu, męczyły go kontuzje, które zabrały mu możliwość występu w kilkunastu spotkaniach. Kiepsko wyglądały też jego liczby - zaledwie jeden gol i cztery asysty. Przyszłość pokazała jednak, że warto było poczekać na zdecydowanie lepszą wersję Smicera.
Kampania 2000/01 przyniosła Liverpoolowi nie tylko wyczekiwane miejsce na podium Premier League (trzecie), ale też triumf w Pucharze UEFA, Pucharze Anglii i Pucharze Ligi Angielskiej. Trofea wysypały się jak z rogu obfitości, a czeski pomocnik dołożył do nich sporą cegiełkę. Znów okazał się magnesem na sukcesy. Licząc wszystkie rozgrywki, zdobył siedem bramek i zanotował 12 asyst. Wyglądało to więc znacznie lepiej niż w premierowym sezonie.
Smicer zadomowił się w czerwonej części Liverpoolu, choć kolejne lata spędzone na Anfield nie były aż tak udane. Brakowało mu przede wszystkim regularności i zdrowia. Potwierdza to fakt, że w żadnym sezonie Premier League pomocnik z Czech nie dobił nawet do bariery 30 rozegranych meczów. Było to kolejno 21, 27, 22, 21, 20 i 10 występów. Nadal miewał przebłyski, ale nie potrafił całkowicie ugruntować swojej pozycji w drużynie. Nie był też ulubieńcem Rafaela Beniteza, który przejął Liverpool latem 2004 roku i szybko zaprowadził swoje porządki.

Bohater z cienia

Mimo wszystko to jednak właśnie pod wodzą Hiszpana bohater tego artykułu przeżył najpiękniejszy moment swojej kariery. Czy cokolwiek wskazywało na to, że 25 maja 2005 roku Smicer odciśnie swoje piętno na historii futbolu? Zupełnie nie. Mecz finałowy Ligi Mistrzów między Liverpoolem i Milanem, rozgrywany w Stambule, czeski pomocnik zaczął wtedy na ławce. Nie miał nawet wielkich perspektyw na to, że w ogóle pojawi się na boisku. Przecież w obu półfinałowych spotkaniach łącznie zagrał kilkadziesiąt… sekund.
Już w 23. minucie murawę z powodu kontuzji musiał jednak opuścić Harry Kewell. Benitez zdecydował, że zastąpi go właśnie Smicer. Liverpool przegrywał wówczas 0:1, a potem, już z Czechem na boisku, dostał jeszcze dwa gongi do przerwy. Miało być po meczu. No właśnie. Miało. Potem wydarzyło się coś, o czym chyba wszyscy doskonale wiedzą.
“The Reds” w drugiej połowie odwrócili losy meczu, a nie zrobiliby tego, gdyby nie Smicer. Najpierw straty zmniejszył oczywiście Steven Gerrard, ale chwilę później to reprezentant Czech huknął zza pola karnego i sprawił, że zrobiło się tylko 2:3. Po kilku minutach był już remis, bo Xabi Alonso popisał się skuteczną dobitką po rzucie karnym.
Liverpool wygrał ostatecznie w konkursie jedenastek, w których bohaterem był nie kto inny jak Jerzy Dudek. Smicer czuł się jednak wtedy na tyle pewnie, że też podszedł do wykonania karnego i był skuteczny. Licząc dogrywkę, zagrał wówczas 97 minut. Co ciekawe, gol strzelony w Stambule był jego jedynym trafieniem w całym sezonie 2004/05. Nie poszedł w ilość, a w jakość.

Przez Francję do domu, mundialowy niedosyt

Tym cudownym akcentem i dopisaniem do swojego CV najcenniejszego klubowego skalpu Smicer pożegnał się z Liverpoolem. Nigdy później nie założył już koszulki “The Reds” i niedługo później przeniósł się do Bordeaux. Benitez nie chciał go już w swoim zespole, podobnie jak innego bohatera finału - Jerzego Dudka.
Smicer miał 32 lata, był po trzech operacjach kolana i wielu innych kontuzjach. Z jednej strony nie uchodził więc za szczególnie łakomy kąsek. Z drugiej jednak jego nazwisko wciąż znaczyło na europejskim rynku całkiem sporo. Szczególnie po wspomnianym finale Champions League. Ostatecznie Czech przystał na propozycję Bordeaux i kolejny raz w swojej karierze zawitał do Francji.
Pierwszy sezon w nowym klubie był jeszcze przyzwoity. Drugi - fatalny. Głównie przez kontuzje. Smicer spędził wtedy na murawie około 300 minut w ciągu roku. W międzyczasie musiał pogodzić się też z faktem, że nie pojedzie na mundial w Niemczech. Kolano nie dawało bowiem za wygraną. Ostatni raz dla kadry zagrał w 2005 roku. Kilka miesięcy po pamiętnym finale w Stambule znów został bohaterem. Tym razem strzelił gola w barażowym spotkaniu z Norwegią i pomógł naszym południowym sąsiadom awansować na mistrzostwa świata. Na nich już nie wystąpił.
Nigdy nie poznał zresztą smaku gry na mundialu. Trzy razy zawitał natomiast na mistrzostwa Europy. Jak zdążyliśmy już wspomnieć, w 1996 roku sięgnął z reprezentacją po srebro. Podczas EURO 2000 błysnął w grupowym meczu z Danią, strzelając dwa gole, ale wcześniejsze porażki z Holandią i Francją wyeliminowały Czechów z gry. A cztery lata później, w Portugalii, doszedł z zespołem aż do półfinału, gdzie lepsza była jednak Grecja. W grupowym starciu z Holandią to właśnie Smicer w samej końcówce zdobył zwycięską bramkę na 3:2.
Karierę zakończył tam, gdzie na dobre ją zaczął. Wrócił do Slavii na nieco ponad dwa lata. Grał już niewiele, głównie przez wciąż trapiące go kontuzje, ale kiedy akurat był zdrowy, nadal potrafił pomóc drużynie. Nie był to zresztą bezowocny czas, bo praska ekipa ze Smicerem w kadrze dwa razy z rzędu sięgnęła po tytuł mistrza kraju. Zrobiła to po 11 latach przerwy, a więc pierwszy raz od sezonu 1995/96, gdy gwiazdą zespołu był… Smicer. Historia w piękny sposób zatoczyła koło.
Czeski pomocnik faktycznie miał więc niesamowity dar przyciągania sukcesów do reprezentowanych przez siebie drużyn. Czasami odgrywał w nich większą rolę, czasami mniejszą. Zazwyczaj jednak tam, gdzie się pojawiał, nagle wracały trofea. Buty na kołku zawiesił w trakcie sezonu 2009/10. Kiedy kolejny raz doznał urazu kolana, odpuścił. Poinformował, że już nie wróci na murawę. Miał 36 lat.

Przeczytaj również