Cierpi Polska, cierpi Europa. Kiedyś grasowali pod stadionami, teraz panoszą się w sieci

Zakup biletu na mecze wielu zachodnich klubów czasem graniczy niemal z cudem. Od pewnego czasu i w Polsce coraz więcej spotkań jest wyprzedanych do ostatniego miejsca. Nie wszystkie wejściówki trafiają jednak bezpośrednio do kibiców. Dużo z nich ląduje później na rynku wtórnym, który staje się poważnym problemem.
Pewnie wielu z nas wciąż doskonale pamięta czasy, kiedy po bilety na mecze trzeba było stawać w ogromnych kolejkach do klubowych kas. Jeśli komuś się nie poszczęściło, ale miał pieniądze, mógł dorwać upragnioną wejściówkę od któregoś z tzw. koników. Ci stali zwykle w dniu danego wydarzenia pod stadionem czy halą sportową i czyhali na “ofiary”. Choć te czasy już raczej minęły, nie oznacza to, że sprzedaż na rynku wtórnym ustała. Jest wręcz przeciwnie, a dzięki technologii zyskała ona wręcz drugie życie.
“Resale”, czyli z angielskiego “odsprzedaż”, zyskał w ostatnich latach na popularności. Dla wielu fanów, zwłaszcza tych zagranicznych, często jest to w zasadzie jedyna opcja, by pojawić się na meczu ukochanej ekipy. Tylko w samej Anglii powoduje to szereg kłopotów. Wywindowane i tak już do granic możliwości ceny biletów na mecze Premier League na rynku wtórnym potrafią osiągnąć astronomiczne kwoty. To problem, który nie dotyczy tylko Wysp i jest już tak naprawdę globalny, a cierpią na tym przede wszystkim lojalni kibice.
Szara strefa atakuje
We współczesnym, skomercjalizowanym futbolu kluby coraz częściej traktują kibiców jak klientów. A tam, gdzie w grę wchodzi ekonomia, nie ma miejsca na sentymenty. Według profesora Kierana Maguire’a, badacza finansów piłkarskich z Uniwersytetu Liverpoolskiego, angielskie kluby mogłyby osiągać znacznie większe zyski, jeśli sprzedawałyby bilety tylko turystom. Ci z natury wydają większe sumy w klubowych sklepikach i są skłonni zapłacić też znacznie więcej już za sam fakt wejścia na stadion. Kluby to rozumieją i godzą się, aby bilety trafiały na platformy odsprzedażowe. W tym przypadku mamy jednak do czynienia z autoryzowanymi dostawcami. Dużo większym problemem jest natomiast szara strefa, czyli platformy, na której nie ma się stuprocentowej pewności co do autentyczności biletu.
- Taki rynek istnieje również w Polsce, natomiast jest on ograniczony przez kilka czynników. Mamy dość rzadko spotykaną w skali Europy, a nawet świata, legislację i ustawę o imprezach masowych, która nakłada na organizatorów obowiązek pobrania od kibiców danych, przez co trudniej odsprzedawać bilety na rynku wtórnym. Secondary market dotyczy też głównie wydarzeń z kategorii “sold-out”, a w przypadku polskiego sportu takich jednak do pewnego momentu mieliśmy stosunkowo mało. Teraz na szczęście ten trend się odwraca, a kibice wracają na stadiony. Tym samym popyt przewyższa podaż i taki aftermarket rzeczywiście może z powodzeniem funkcjonować - opowiada nam Michał Pyda, właściciel Roboticket, platformy do sprzedaży biletów i zarządzania kibicami, z której korzystają największe polskie kluby piłkarskie.
Spośród dużych graczy na rynku odsprzedaży biletów, w Polsce działa np. platforma Viagogo. Do tego istnieje też szereg mniejszych, lokalnych dostawców wejściówek z drugiego obiegu. Oni sami próbują do pewnego stopnia regulować rynek i zapewniają klientów, że taki bilet na pewno pozwoli wejść na dany mecz czy koncert. Nigdy nie można mieć jednak stuprocentowej pewności. A przecież obok takich stron internetowych przed największymi wydarzeniami sportowymi pojawia się także pełno ofert odsprzedażowych na popularnych stronach, jak np. OLX.
- My sami nie sprzedajemy biletów, tylko dostarczamy system, który pozwala to robić organizatorom wydarzeń sportowych zgodnie z ich wewnętrzną polityką. Ci oczywiście nie lubią secondary market, ponieważ sami na nim nie zarabiają, a mogą de facto tylko stracić. Ryzykują w ten sposób bezpieczeństwem uczestników wydarzenia, chaosem organizacyjnym, ale mogą też napotkać problemy wizerunkowe. Doskonale pamiętamy chyba największą wtopę związaną z tego typu praktykami przy okazji finału Ligi Mistrzów w Paryżu, kiedy dużo wejściówek wpadło właśnie do takiej dystrybucji w drugim obiegu - przypomina nasz rozmówca.
Bilet na twarz
Podczas wspomnianego finału LM między Liverpoolem i Realem Madryt doszło do wielkiego organizacyjnego chaosu. Zgodnie z informacjami Francuskiego Związku Piłki Nożnej (FFF), pod bramami Stade de France pojawiło się tego dnia aż 35 tys. kibiców z kopiami biletów w postaci PDF lub ich podrobionymi wersjami. Okazało się, że wielu z nich zostało oszukanych przez nieuczciwych dostawców biletów z drugiego obiegu. Tego typu problemy dotyczą w dużej mierze właśnie tych największych wydarzeń, ale na co dzień tak naprawdę mierzą się z nimi organizatorzy z całego świata. I dlatego wszyscy szukają też rozwiązań, jak temu zaradzić.
- Kluby zaprzątają sobie głowę tym, w jaki sposób mogłyby zareagować na secondary market. Na pewno ciekawym rozwiązaniem jest wykorzystanie biometrii, czyli systemu, w którym bilet jest bezpośrednio powiązany z twarzą jego właściciela. W Europie ta technologia w przemyśle sportowym dopiero raczkuje, ale obsługujemy stadiony np. w Brazylii, gdzie została już w powodzeniem wdrożona. Palmeiras wpuszcza kibiców tylko i wyłącznie poprzez skan ich twarzy, w Atletico Mineiro pracujemy nad wdrożeniem kontroli biometrycznej. Swojej twarzy przecież nie jesteś w stanie nikomu oddać ani użyczyć, aby to ta druga osoba weszła zamiast ciebie na stadion. Dlatego to tak skuteczny sposób na wyeliminowanie koników - szczególnie że inne nośniki nie są w pełni bezpieczne - zauważa Pyda.
Oczywiście, najbardziej narażone na obrót na rynku wtórnym są bilety drukowane. Można je praktycznie przekazywać z rąk do rąk. W zasadzie tak samo jest również z wejściówkami w formacie PDF, które bardzo łatwo przerobić w programach typu Photoshop. Dlatego coraz więcej klubów stawia na digitalizację swoich biletów. W Polsce na taki ruch zdecydowały się już m.in. Lech Poznań czy Legia Warszawa. W Belgii na mecze Club Brugge czy Anderlechtu kibice mogą wejść już wyłącznie za pomocą wejściówek na urządzeniach mobilnych. Wynika to z faktu, że bilety w tej formie jest znacznie ciężej podrobić.
- W aplikacji nie da się wykonać zrzutu ekranu, nie istnieje też opcja, aby przesłać bilet za pomocą któregoś z komunikatorów. Oczywiście zawsze jest szansa, że ktoś po prostu przekaże komuś telefon. Zdarzają się takie sytuacje, zwłaszcza wtedy, kiedy wartość biletu była wyższa niż wartość samego urządzenia. To są dość ekstremalne przypadki, równie dobrze ktoś może przejść przez płot i też dostanie się na trybuny. Digitalizacja to generalnie bardzo dobry środek zapobiegawczy, aby udział rynku wtórnego zminimalizować i zapewnić komfort swoim kibicom - uważa Pyda.
Ze stadionu do sieci
Autoryzowane platformy odsprzedażowe, z którymi współpracują angielskie kluby, mogą być krytykowane przez ich lokalnych kibiców, ale one również są de facto jednym ze sposób na radzenie sobie z nie zawsze legalnym rynkiem wtórnym. Klubom bardzo zależy na tym, aby wypełniać stadiony po brzegi, a same oczywiście nie chcą być okradane. Dlatego oprócz coraz nowocześniejszych zabezpieczeń starają się też same zachęcać tych kibiców, którzy mają bilet na dany mecz, natomiast nie mogą się na nim pojawić, by zwracali takie wejściówki bezpośrednio do nich.
- Nasz system umożliwia kibicom obsługę swojego biletu wewnątrz platformy roboticket. Fani mają możliwość przekazać wejściówkę komuś innemu lub po prostu swoje miejsce zwolnić, aby to klub sam mógł jeszcze raz sprzedać dany bilet. Kluby przyjmują różne strategie. Niektóre przyznają w zamian punkty lojalnościowe, inne po prostu oddają część pieniędzy. W wielu klubach stosuje się system wynagradzania kibiców, którzy decydują się zwrócić bilet do wewnętrznego obiegu. Klubom bardzo zależy, żeby znać swojego kibica i nagradzać go za lojalność. W ten sposób mogą uniknąć sytuacji, kiedy bilet na sektor domowy zakupią przypadkowi kibice lub np. fani rywala - tłumaczy Pyda.
Z taką sytuacją musiała zmierzyć się trzy lata temu FC Barcelona. Rewanżowy ćwierćfinał z Eintrachtem Frankfurt w Lidze Europy miał być pięknym świętem dla kibiców “Barcy”, a zamienił się w prawdziwy koszmar. Na Camp Nou pojawiło się tego wieczoru 79 tys. osób, z czego ok. 30 tys. wspierało gości. Niemcy odkupili wiele wejściówek bezpośrednio od Katalończyków, na co klub nie był wtedy w stanie w żaden sposób zareagować. Tego typu sytuacje pokazują, że wciąż da się kupić bilet nawet pod stadionem, ale obecnie i tak zdecydowanie więcej zagrożeń niesie ze sobą Internet.
- Koniki przenoszą się z okolic stadionu do sieci. Odnotowujemy sytuacje, kiedy dany użytkownik próbuje kupić wiele biletów w krótkich odstępach czasu lub długo trzyma je w koszyku celem znalezienia potencjalnego kupca. Nasze algorytmy wyłapują tego typu wzorce zachowań użytkowników. To jest właśnie cyfrowa odsłona “konikowania”. Czołowe kluby mają spore problemy z tego typu działaniami. Dlatego jedyną ścieżką do tego, aby ograniczyć czarny rynek biletów, jest digitalizacja. Bilety nie muszą być od razu personalizowane, ale należy je przed wydarzeniem powiązać z danym telefonem czy twarzą kibica. I to jest przyszłość tego biznesu, która przynosi korzyść zarówno dla klubów, jak i dla kibiców - uważa Pyda.